Przejdź do zawartości

Zacisze/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zacisze
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Zaraz po herbacie urżnęła od ucha kapela, umieszczona na ogołoconej z dekoracji werandzie. W jarząco oświetlonej sali, wolnej od wszelkich sprzętów, z wyjątkiem ustawionych wzdłuż ściany krzesełek, zaczęły wirować pary, i wzięli rządy w swe ręce pan Haraburda i Toluś Żarski, uznani w okolicy wodzireje. Panien było mało, a młodzieży dużo, gdyż wszyscy chłopcy wzięli udział w pląsach, i nawet niezgrabny Izyda się „puszczał“.
— Raz kozie śmierć! Nie mogę przecież pozwolić, żeby wyłącznie ten Rwęcki w głowie wszystkim zawracał...

Ech, zawracaj od komina
A uważaj, której niema!...

Poszła więc w ruch pani Wypiórkowska, pani Opacka, nawet pannę Małgorzatę wyciągano co chwila z kredensu, ze śpiżarni albo ze stołowego pokoju, gdy nie starczyło pary.
Milerówny tchu złapać nie mogły, nie siedziały ani chwilki i były w siódmem niebie. Haraburda prześcignął siebie samego. Figury mazura tworzyły tak niezwykłe i skomplikowane zawijasy, skręty i wykręty, że sam djabeł, tańcząc je, złamałby nogę, chyba żeby... urodził się Polakiem.
Wypadł wreszcie wodzirej na ganek, wyciągnął rękę przed siebie i krzyknął na kapelę:
— Muzyka za mną!
Barwny korowód pomknął usypanemi żwirem ścieżkami wśród kwietników, oświetlonych ustawionemi wzdłuż nich lampkami, ku ciemnej alei grabowej, gdzie na gałęziach jaśniał długi, podwójny rząd kolorowych latarek. Jednocześnie huknął strzał pistoletowy i wdole ponad stawami zapłonęły szeregi ogni. Zawirowały więc diamentowe języki młynów, posypał się rozżarzony deszcz fontan ognistych i poważnie wzlatywać zaczęły w miarowych odstępach coraz wyżej i wyżej jarzące kule świec rzymskich. Wynurzyły, się z ciemności jakoby z drżącego ognia utkane liście, pnie i gałęzie drzew, pochylonych nad wodami, i senne stawy srebrzyście wybłysły z ciemności w oprawie nieruchomych trzcin i sitowia. Widok był wspaniały. A gdy wkońcu z sykiem wyleciały w powietrze rakiety i pęknąwszy rozsypały się w podniebni spadającemi gwiazdami, szmer uznania rozległ się wśród zgromadzonych.
— W istocie...
— Czarujące!
— Dziwię się, skąd oni mają tyle wojskowych wiadomości! — wolała pani Żarska.
— Szlachta polska, pani dobrodziejko, długo jeszcze będzie miała przyrodzony dar do prochu! — odszepnął z zadowoleniem Jaskulski.
— Byle tylko nie podpalili mi stodoły lub lasu. Suche to, jak pieprz. Dość skry... — troskał się Józio.
— Chwała Bogu, skończyło się dobrze. Nie gderz na nich. Taką to im zrobiło przyjemność! — prosiła pani Ramocka.
— Dobrze stryjenko. Zaraz poślę parobków, żeby zlustrowali na miejscu, czy się gdzie nie tli.
Muzyka ucichła. Pary rozbiegły się po ogrodzie, szepcząc półgłosem, i zatraciły się w czarnych ciemniach drzew i kolorowych plamach cudnego oświetlenia.
Rwęcki pociągnął Zosię, z którą tańczył, aż do samego wylotu alei, skąd w seledynowym blasku wschodzącego księżyca widać było czarną, lesistą kopułę Sobienia.
— Pani wie o legendach, krążących o tej górze?
— Wiem, wiem.
— Co do mnie, to zawsze, patrząc na ten las, dziwnego doznaję uczucia. Zapewne, że to są ślady zabobonnych strachów dzieciństwa i późniejszych osobistych przeżyć... ale oprzeć się im nie mogę, nie jestem w stanie. Wydaje mi się, że w tym lesie poczęły się moje nieszczęścia i tutaj się skończą... Czaruje mię on, pociąga, jak przeznaczenie...
— Czyż tylko nieszczęścia?
— Tutaj schwytano mię, tutaj pochowaliśmy Strońskiego, Żegotę, Czaplińskiego Pani wie?...
— Wiem, wiem.
— Życie moje tutaj przełamało się nagle. Po tamtej stronie jasna smuga, pełna niebezpieczeństw, burz, cierpień, ale ozłocona promienną nadzieją, wzniosłemi wzlotami, poczuciem rwącej wszystko siły... Nigdy potem nie zaznałem nic podobnego.
— Chodźmy już!... Zimno! — szepnęła Zosia, tuląc zlekka ramiona.
— A przecież raz, raz jeden się żyje — mówił przyciszonym głosem.
Zerknęła nań i spostrzegła, że oczy mu pociemniały, i szeroko otwarte, szukają czegoś w smugach kolorowych świateł, przez które szli ku grającej wdali muzyce.
Wtem drgnęła mu ręka i wstrzymał kroku: na białej ścianie dworu zarysowała się sylwetka kobieca; chwilkę stała, niby niewyraźny cień chiński, poczem przesunęła się, jak na ekranie, i znikła.
— Szukają nas — rzekła niespokojnie Zofja.
— Tak, zdaje się.
— Pan pozwoli, ale ja pójdę poprawić suknię.
— Niech pani, panno Zofjo, nie zapomina, że ten mazur jeszcze nie skończony i że on mój...
Kiwnęła głową i odeszła po schodkach na boczny ganek, wiodący do garderoby.
— Gdzieżeś pan przepadł? Na pana kolej. Musieliśmy zmienić porządek! — napadł nań Haraburda.
— Nie mam tancerki. Poszła tualetę poprawić.
— To weź pan tymczasem moją damę, pannę Karolcię. Inaczej, zupełnie nam szyki popsujesz.
— Wolę zaczekać. Zastąp mnie pan, panie Szymonie!
— Aha!... A co to!?
— Nic, nic! Nie zważaj na mnie!
— Dobrze. Więc — mazur!... Wszystkie pary razem!...
Wmieszał się w dudniący, roześmiany, rozhasany korowód taneczników, szukając swej panny. Rwęcki okrążył salon pod ścianą i przez jadalny, gdzie szykowano do kolacji, poszedł do gabinetu, w którym starsi panowie grali w karty. Siedział wśród nich i „Żyd wieczny tułacz” z twarzą chmurną i znudzoną. Zamienili chłodne spojrzenia.
Poważnemu bezikowi groziło tymczasem tutaj przeistoczenie się w bardziej żywą i gorącą grę. Pułkownik Jaskulski nerwowo tasował karty, proponując zwiększenie stawki i obostrzenie warunków.
— Nie chodzi przecie o tego rubla, lecz o... pewien pieprzyk, jaki ma większa gra. A może w sztosika? Dobrze, Jasiu, że przyszedłeś. Może mię, starego żołnierza, po bratersku podtrzymasz — zwrócił się do Rwęckiego.
— Nie mogę Nie skończyłem jeszcze mazura.
— Nie kuś pan, nie uwodź młodzieży! — rzucił radca Domański, otrząsając popiół z cygara i spoglądając z pod oka na syna.
— Ha, ha!... Przecie nie dziewczyny! W dodatku niewiadomo, kto padnie... — śmiał się pułkownik, rzucając z niechcenia karty na dwie kupki.
Rwęcki wrócił do salonu. Zosi wciąż nie było, choć mazur miał się ku końcowi. Zmarszczył brwi i skręcił do małego bawialnego pokoju, przylegającego jedną stroną do salonu, a drugą do jadalni. Lecz cofnął się, dostrzegłszy w cieniu żonę, wtuloną w róg kanapy. Miała oczy zamknięte i głowę odrzuconą wtył. Alabastrowa bladość jej twarzy odrzynała się na aksamitnem obiciu oparcia, jak delikatna rzeźba, pełna zmartwiałego bólu. Wrócił więc zpowrotem przez jadalnię do gabinetu. Tam już szła gra, w której brał udział Wypiórkowski i nawet pan radca Domański, ale główna walka toczyła się między pułkownikiem i „Żydem wiecznym tułaczem". Gdy Rwęcki wziął kartę, oczy Jaskulskiemu wesoło rozbłysły.
— Hę, wiara!... Szlusuj! Będzie gorąco!... Co?
Rwęcki podłożył banknot pod kartę.
— Poniteruję na ślepo. Kto ciągnie?
— Ja, — odezwał się młody Domański i talję od Jaskulskiego odebrał.
Radca wstał i wyszedł; zato zjawił się, tajemniczym węchem wiedziony, porucznik Tołłoczko. Przywarto cokolwiek drzwi od gabinetu i, gdy zdala głucho dolatywały skoczne dźwięki muzyki, tupot pląsających nóg, rzeźkie pokrzykiwania Haraburdy:

Dziś!... Dziś!... Dziś!...

tutaj do trzaskania kart, do dźwięku srebra i szmeru przesuwanych banknotów, mieszały się jeno krótkie, urywane wyrazy:
— Parol!...
— Dwa rogi...
— Bita...
— Jak w maść, to w dwoje...
— Dubla oczko...
— Wzięta...
— Proszę jeszcze...
Rozbawiona młodzież nie zauważyła nawet nieobecności starszych tancerzy. Karolcia, Cesia, Milerówny, panna Małgorzata, zwolniona przez panią Ramocką od gospodarczych zajęć, nie odpoczywały chwilki, przechodząc z objęć do objęć, z rytmu jednego tańca w drugi, w stanie zupełnego nieledwie oszołomienia. Omdlałe nogi plątały się im w sukniach, jak w chmurach, jarzący salon mglił się w oczach złocistą posnową; zdawało im się, że za chwilę padną, a mimo to mknęły coraz dalej i dalej, unoszone silnemi ramionami tancerzy, rozmarzone pieszczotliwemi dźwiękami. I było w tym szalonym ruchu jakieś upojenie zatracenia... Jedynie Zosia, niemile dotknięta nieobecnością Rwęckiego, podrażniona wybałuszonemi lubieżnie oczami Izydy i nieśmiałemi, zakochanemi spojrzeniami Kazia, poczuła niesmak, znudzenie, tęsknicę i poszła szukać Rwęckiej.
Znalazła ją w bawialni na kanapce, przeglądającą album.
— Maryniu, nie przejdziesz się czasem po ogrodzie? Księżyc wzeszedł. Cudna noc!
— Nie. My zaraz wyjeżdżamy. Przynajmniej ja...
— Cóż się stało?
— Nic. Zygmuś... lękam się o chłopca.
— Przecież kazałaś dać sobie znać przez umyślnego, jak będzie gorzej.
— Ale... to trwa zbyt długo... nie mogę!
— Maryniu, ty się gniewasz o coś!? Lecz o co? Może na mnie?... — pytała młoda dziewczyna, przysiadając się i zaglądając w oczy przyjaciółce.
Ta obrzuciła ją krótkiem, badawczem spojrzeniem i zawahała się.
— Nie, nie gniewam się. Zacóż miałabym się gniewać na ciebie? Co ty wiesz...
Zosia odsunęła się cokolwiek, dotknięta wyrazem jej twarzy i tonem. Wtem młoda kobieta pochyliła głowę, i po policzkach jej popłynęły nagle łzy.
— Co ty wiesz?... Ty nic nie wiesz!... Dziecko jeszcze jesteś, kochane... Dobrze... Chodźmy, chodźmy do ogrodu...
Wyślizgnęły się przez kredens nad stawy i, objąwszy się wpół, chodziły po cichych ścieżkach w miesięcznej poświacie.
— Patrząc na ciebie, drżę nieraz, że i ja mogę mieć dzieci i cierpieć, jak ty...
— To niezupełnie tak... Nieszczęście moje, Zosiu, nie z zewnątrz pochodzi, ale wewnątrz mnie się gnieździ. Mam zbyt mało... sił do życia. Uginam się pod brzemieniem. Tymczasem ono, nielitościwe, żąda wciąż, wciąż żąda, a od tych, co mu żeru dać nie mogą... odchodzi! I nie pomogą tu żadne rozumowania, żadne morały, cnotliwe nakazy ani obowiązkowe, obyczajowe więzy. Przyroda nie znosi pustki... Pamiętasz, jak nas uczono w fizyce!?
Uśmiechnęła się smutno. Zosia patrzyła na nią, jak na jakąś nową, nieznaną jej osobę. Rwęcka podchwyciła to spojrzenie i nagle umilkła.
— Czy młody Domański wyjeżdża na ten swój Wschód? Nie wiesz? — spytała już innym głosem.
— Nie wiem. Mówi, że mu tu ciasno, że go rażą nasze przestarzałe, zaściankowe poglądy, cały skład życia, że, słowem, nie ma tu co robić.
— Szkoda. Wartoby go zatrzymać. To dzielny człowiek.
— Być może, ale jaki oschły, dogmatyczny... I mimo pozorną wszechstronność, wydaje mi się właśnie ciasnym... On w nic nie wierzy, w nic. Wszystko bezlitośnie ściąga do poziomu takich prostych, zabójczo oczywistych prawd, że ma zawsze rację... Ale ty wiesz, Maryniu, że ja nie znoszę ludzi, co zawsze mają rację, że ja się obyć nie mogę bez marzeń. Gdy przychodzi na mnie taki „pozytywny“ dzień, jak dziś, chodzę z zabójczą pustką w duszy, niby żywy trup...
— Och, jak cię rozumiem, jak rozumiem! Właściwie większość ludzi żyje do pewnego momentu, a potem dusza w nich umiera i są to już tylko ludzkie trupy, futerały ludzkie!
— To samo mówił mi przed chwilą twój mąż — odrzekła w zamyśleniu Zosia.
— Mówił ci!? I cóż jeszcze ci mówił?
— Mówił mi o Sobieniu, o tem, jak się tam ukrywał...
— O, tak! To były czasy jakieś słodkie i okropne, malowane złotem i krwią. Pamiętam, jak dzisiaj, te trwogi, te wyprawy tajne do miasteczka na wywiady albo z żywnością do lasu... Potem napad... śmierć tych dwóch młodzieńców takich miłych, takich mężnych. Pamiętam Jaśka, zlanego krwią, jak go uwozili w powrozach, jak mu się ta kędzierzawa, lwia głowa, tłukła o drabinę wozu. Przecież już go wtedy kochałam. Byliśmy pewni, że nie minie go stryczek... Nieraz wtedy zdawało się, że gdy jeszcze jedna drobniuchna kropeleczka spłynie do zbolałego, przepełnionego boleścią serca, ono nie wytrzyma i pęknie, pęknie... za chwilę, natychmiast... Kropla spływała, spływało całe morze cierpień... a ono... podłe, biło i żyło... Przyzwyczajało się do myśli, że wszystko znieść można. Jeno się zdarło, zdarło się ono!... To prawda!... Już teraz tak cierpieć nie umie! Żeby wytrzymać w naszych warunkach, trzeba mieć albo hart stali, albo obojętność kamienia... Ja już nie mogę!... Gdyby nie dziecko, możebym, możebym... odeszła, uwolniła siebie i wszystkich!...
— Co ty, wygadujesz, Maryniu!? Bój się Boga!
— Bóg wybaczyłby, gdyż odeszłabym nie dla siebie, lecz dla innych... uwolniłabym... Nie jestem przecie taka stara; żyć pragnę, ach, jak chwilami pragnę żyć... czynnie, wesoło!
— Kogobyś uwolniła? Nikogobyś nie uwolniła. Pozostałby ten straszny dla wszystkich wyrzut, tak straszny, że zatrułby im istnienie. Taka mara odbiera siły i ochotę do pracy, do walki... Jest to wprost zbrodnią, szczególniej u nas... Stokroć łatwiej znieść najgorsze przejścia, doprawdy, niż żyć z takiem wspomnieniem. Wszelkie próby i klęski mogą się skończyć, mogą nastąpić lepsze dni. Tylko ci nie wracają już nigdy!... Cisza. Co się stanie, jeżeli odejdą najlepsi? Okropne! Ze wstrętem i bólem to słyszę. I to od ciebie, od ciebie, Maryniu! Trzeba żyć, dźwigać się!... Czyś sama nie uczyła mię tego!? Nie należy jedynie przejmować się tak wszystkiem.
— Łatwo powiedzieć! Zresztą: gdzie granica?... Jak przeprowadzić granicę zdrowej... obojętności?
Chodziły po tym ogrodzie, pełnym słodkich zapachów nocy letniej, rozemglonej poświatą księżyca, wybierając odległe aleje, gdzie nie dochodziły ni światła, ni głosy, i szemrały jeno liście, wody, oraz ich kroki.
Powtarzały wszystko, co wyczytały w pismach i powieściach, co usłyszały od „Żyda wiecznego tułacza", od pułkownika Jaskulskiego, nawet od... Izydy. Zestawiały, porównywały, wnioskowały, szukały wyjścia... Lecz nie uśmierzyły wewnętrznej rozterki; nie opuścił ich ani szarpiący je ból, ani tęsknota...
Aż usłyszały, że hukają po ogrodzie:
— Zosiu! Maryniu! Kolacja!
Więc nawróciły ku dworowi, cudnie bielejącemu w przelotach drzew, jak zrąb stężałego miesiąca.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.