Z podglebia/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Żyznowski
Tytuł Z podglebia
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska”
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

W pierwszej połowie maja rany Seweryna po amputowanych kończynach zagoiły się zupełnie. Jedynie, lecz dotkliwie bardzo dokuczała rana głęboka w pachwinie, wciąż niezmiennie krwawiąca od sześciu tygodni. Bóle, jak je nazywał sam ranny, pstre i piekące powtarzały się podczas dnia kilkakrotnie w jednakowych odstępach i męczyły nad wszelki wyraz. Częstokroć podczas takiego napadu cierpień, Witan zrywał bandaże, zrzucał ze siebie kołdry, miotał straszliwe przekleństwa i lżył wszystkich bez wyjątku najordynarniejszemi słowy. Helena na gorycz rozpaczy i bólu rannego odpowiadała jeszcze większą troskliwością, bezgraniczną dobrocią i czułością.
Od tygodnia naczelny lekarz pozwolił jej asystować przy wieczornych opatrunkach i bardzo trudnem, specjalnem przewijaniu rannego. Po kilku dniach zaznajomiła się dokładnie ze wszystkiemi sposobami najostrożniejszego bandażowania i obchodzenia się z raną.
W końcu miesiąca władza szpitalna w osobie trzech starszych lekarzy po wyegzaminowaniu umiejętności i zdolności pielęgniarskich Heleny pozwoliła jej zabrać Witana do Paryża. Na zgodę tę wpłynął zdaje się w mierze najznaczniejszej rozkaz zlikwidowania szpitala wojskowego Nr. 9 w Biarritz i ewakuowanie pozostałych rannych wojskowych do Valbonne pod Lyonem.
Helena, zaopatrzona w listy polecające do chirurgów paryskich, jednocześnie w urzędowe zapotrzebowanie dla sierżanta Seweryna Witana dwu protez i jednej kuli z instytutu wojskowo-medycznego, zwierzyła się kochankowi ze swych postanowień.
— Pojedziemy najpierw do Paryża — mówiła — a później, gdy już będziesz mógł chodzić, wrócimy do nas, do Warszawy.
— Kiedy, stąd? — spytał Witan głosem obojętnym.
— Stąd, jutro! Już pozwolili... Prawda, że lepiej tak? będziemy sami we dwoje, nie będą ci już tam temi szczypczykami tak gmyrać w ranie... Prawda, lepiej?
— Lepiej — zgodził się tym samym obojętnym głosem Seweryn.
— Wyjedziemy o drugiej — objaśniała dalej — obiecali wszystko przygotować na południe.
— Wiesz? Pojutrze już ten szpital zamykają.
— Tak? — Zaciekawił się.
— Tak, mówił mi dzisiaj ten główny doktór.
— Czy już niema rannych?
— Eee, pewno są, tylko przewożą ich do innych szpitali. Za jakie dwa dni o tej porze już będziemy w Paryżu, sami... będziemy musieli z początku w jakimś hotelu, ale to nic, prawda?
— Tak!
Nazajutrz, zamiast swej zwykłej porannej drogi na wybrzeże, Helena po spakowaniu i zabraniu rzeczy pojechała wprost do szpitala.
Seweryn leżał już ubrany. Długi granatowy szynel skrzętnie pokrywał kalectwo. Płaski rękaw wsunięty do kieszeni szynela, mimo, że świadczył o braku ręki, dawał potrzebne dla oka wrażenie całości ludzkiego ciała. Jeszcze mniej raził wzrok brak dolnej kończyny, którą naturalnie wypełniała czerwona, szeroka nogawka spodni.
Dwa, ledwie dostrzegalne, o dziwnej treści uśmiechy Heleny i Seweryna spotkały się przy pierwszem powitaniu spojrzenia oczu. Po pokoju przebiegł cień obudzonej w pamięci przeszłości dwojga.
Wniesiono nosze, na których dwaj sanitarjusze wynieśli Seweryna aż za łuk starej bramy, gdzie czekała karetka szpitalna. Cały niemal personel szpitalny żegnał sierżanta Witana. Wewnątrz pojazdu u wezgłowia rannego na małej wąskiej ławeczce usiadła Helena, z zewnątrz stojąc na stopniach, jechali dwaj sanitarjusze. Gdy karetka wyjechała za bramę, Witan posłyszał sucho, lecz głośno podaną komendę: Prezentuj broń! — następnie szczęk wyjmowanych szabel i odtrąbioną pobudkę Legji Cudzoziemskiej. Po ciele rannego przebiegł dreszcz, żółtą, wynędzniałą twarz rozświetlił uśmiech. Ktoś rzucił w okno karetki: Cześć bohaterowi! Po obydwu stronach jezdni wyszeregowani dragoni prezentowali broń. W perspektywie ulicy orkiestra grała Marsyljankę.
— To dla mnie tak! — zwierzył Helenie głosem cichym, lecz ożywionym.
— Dla ciebie, jedyny mój bohaterze, dla ciebie!
— To dlatego, że mam medal wojskowy i krzyż Legji... z żołnierzy i podoficerów ja jeden w całym pułku mam Legję, dlatego grają... muszą...
— A te sznurki na ramieniu, nic mi o nich nie mówiłeś, to też odznaki?
— To dekoracje sztandaru pułkowego... to, nasz pułk najlepszy, morowy...
— Ale nie męcz się teraz, Sewuś, jeszcze przecież mi opowiesz, będziemy razem, to wtedy wszystko... przecież ja nic nie wiem...
— Co tu wiedzieć — syknął Witan, usiłując się poruszyć na noszach — te dwa kikuty...
— Sewuś! — przerwała Helena błagalnie — nie mów tak kochany!
Na dworcu postawiono nosze z rannym w poczekalni pierwszej klasy. Seweryn patrzał na oddawna niewidziany tłum z dziecięcem zaciekawieniem. Kobiety w jasnych kostjumach, wytworni panowie, żołnierze rekonwalescenci z śnieżno-białemi bandażami wokół głowy, lub najczęściej jednej ręki, ściągali uwagę leżącego bezwładnie kaleki. Pierwszy raz od przyjazdu Heleny Seweryn spojrzał na nią baczniej i jakoś zgoła inaczej niż dotychczas. Pytającej mowie jego oczu odpowiedziały czyste, ciepłe promienie jej spojrzeń, otulających go troskliwie i miłośnie. Uspokoił się.
Z rojącego się tłumu co chwila wypadały na piersi Seweryna czyjeś wyokrąglone oczy, liczyły z podziwem gwiazdy i palmy na wstędze krzyża wojskowego, dotknęły medalu i czerwieni wstążki Legji Honorowej, zaglądały w pusty rękaw i nogawicę, zasiadając wreszcie na dłużej w bruzdach wychudłej twarzy, albo ciemnych jamach ócz płonących, lecz beznadziejnie pognębionych.
Z rojącego się tłumu szczególnie ściągała na siebie oczy Seweryna jedna para, jakby wyrzucona poza pierścień nastroju, okalającego wszystkich obecnych. Jakiś starszy jegomość w żałobie i miękkiem, czarnem borsalino na głowie, trzymający pod rękę młodą, kilkunastoletnią dziewczynkę, ilekroć przechodził obok Heleny, wprost zanurzał w jej twarzy swoje spojrzenie ciemnych oczu, do połowy przykrytych ciężkiemi, leniwemi powiekami. Sposób patrzenia siwiejącego już wyraźnie mężczyzny zwrócił uwagę Witana, który wskazał Helenie ową parę, wyrywającą się z ogólnego tła hałaśliwego i jaskrawego. W pewnej chwili, gdy wzrok Heleny spotkał się ze wzrokiem spacerującego jegomościa, na jego jasną twarz, poprzez matową skórę policzków wybarwił się, ledwie dostrzegalny, blado, blado-różowy cień.
— Wyszli — szepnęła Helena po chwili, goniąc wzrokiem dwie wyróżniające się sylwety, przeciskające się przez ciżbę i ginące w drzwiach wyjściowych poczekalni.
O szyby odbiło się stękanie szyn, zgniatanych przez nadchodzący pociąg. Tłum zakołysał się i zwrócił się ku drzwiom. Przy noszach zjawili się dwaj sanitarjusze. Jeden z nich wręczył Helenie jakieś papiery.
— ...rection Bordeaux, Paris! — zagrzmiał rozgłośny ciężki bas.
Kiedy, po chwili, wyniesiono Seweryna na peron, podeszła doń dziewczynka — owa towarzyszka siwego i dostojnego pana — w ręce trzymała olbrzymi bukiet białego bzu. Nieopodal stał jej wytworny opiekun. Seweryn odgadł, że dziewczynka chce mu doręczyć kupione umyślnie dla niego kwiaty. Mrowie przepełzło wzdłuż kalekiego ciała. Pierwszy raz bezwzględna świadomość załomotała w czaszkę, jednocześnie wparło się w serce uczucie, że oto ktoś zbliża mu do piersi ostrą, długą igłę, od której ciało jego zwolna się odchyla, podczas gdy jedna pozostała bezwładna ręka gotowa jest sięgnąć po kwiaty. W chwili wewnętrznego zmagania się uczucia godności, właściwego każdemu zdrowemu i całemu człowiekowi, u Seweryna zaś wspomnienie owej godności z potrzebą niewinnego, jak te kwiaty białego bzu, współczucia, oczy jego pochwyciły znak nieubłaganego wyroku: kiedy nieznajoma dziewczynka stanęła między nim a Heleną białe kiście kwiatów zadrżały. Ciemne, czyste, lecz bardzo osmucone oczy dziewczynki zajrzały w oczy Heleny z nie dającem się wypowiedzieć zachwytem, jakgdyby wejrzały w głąb rozwartej tajemnicy cudu niebios, poczem opadły bezsilne, niby zranione na ziemię — na kalekie ciało Seweryna. Ręce trzymające kwiaty zawahały się, wreszcie pospiesznie złożyły wielki bukiet na piersiach rannego. Niby tłumacząc swój czyn miłosierdzia, dziewczynka westchnęła, odchodząc rzuciła na dziękującą Helenę ostatnie spojrzenie swoich przeczystych oczu, przepełnionych bolesną, bezradną litością. Przez zmęczone oczy Witana do krwi, do mózgu maleńkiemi kropelkami zaczął się wsączać zwolna, ale nieubłaganie trujący jad.
Z bardzo daleka było widać białe kity bzu na granatowym szynelu.
— Boli? — zapytała troskliwie Helena, widząc, że oczy Seweryna zawlekła żółta mgła.
— Weź, psiakrew, ten bez ze mnie! Dlaczego, do stu djabłów, nie wnoszą? Kwiaty, psiakrew!...
— Cicho, jedyny mój, cicho, zaraz! — zaczęła go uspakajać szeptem najtkliwszym. — Może panowie już wniosą — zwróciła się do sanitarjuszów — męża draźnią ludzie, lepiej mu będzie w wagonie — wspięła się, by otworzyć przedział.
— Czy pani aby da sobie radę w drodze? — zapytał jeden z żołnierzy, dźwigających Seweryna.
— O, tak! — odpowiedziała z przekonaniem i wielką wiarą we własne siły. Nie wyobrażała sobie ani takiego cierpienia, ani trudu, któryby nie mieścił się teraz w granicach jej sił, wzmożonych jeszcze stokrotnie t. j. tyle, ile treść czasu rozłąki kilkuletniej pomniejszyła siły jej kochanka. Przez potrzebę poświęcenia siebie wyobraźnia jej potęgowała jeszcze bardziej kalectwo Seweryna, który ukazywał się jej zamyśleniu raczej jako trup zimny, znaleziony gdzieś w pustem polu, niż ranny żołnierz, jakich już widziała dziesiątki całe. O każdej porze dnia i nocy, kiedy żywiej drgnęło jej życie, powtarzała sobie, niby ślady głębokie ryjąc na powierzchni swego istnienia, że oczyści ciało, myśli, spojrzenia, oddech, że stłumi wszystkie niepokojące pragnienia i wskrzesi. Wierzyła, że w cieple oczyszczonego tchnienia jej ust, pod mocą pieszczoty jej rąk zmartwychwstanie zastygłe w cierpieniu ciało. Wierzyła, że kędyś w zamknięciu czterech ścian, po czasie niezliczonym wszystkich trudów, mąk, zobaczy uśmiech zmartwychpowstańca. Wierzyła, że w jakowejś głębi przeodległej, w jakimś zakącie najmroczniejszym, tam, kędy ani oczy, ani myśli dotrzeć nie są w stanie, żarzy się płomień łaski szczególnej, światło odkupienia.
Zbudzone silnem szarpnięciem wagony jeden za drugim potoczyły się zwolna, z rezygnacją wprzód. Rzuciły wstecz jeszcze tu i owdzie rozstawione domy i wytoczyły się nad szafirową bezkresną równię.
Na ustach Seweryna stygł bolesny jak niepoznana łza uśmiech, ciężkie powieki opadły, ciało kołysał rytmiczny, monotonny wstrząs wagonu.
Seweryn zasnął. Helena usiadła przy oknie. Pociąg rwał naprzód z coraz większą szybkością. Brzeg morski odchylał się wyprostowaną linją wstecz, skreślając wielki łuk horyzontu.
„Wstecz, wstecz — nie to! Wstecz, wstecz, — nie to!“ — powtarzały za stukiem kół myśli Heleny i biegły naprzód do nienazwanego, odległego o cały byt ludzki przystanku.
Pociąg wygiął się, jak grzbiet węża, i wjechał między wysokie skaliste ściany gór. Słońce wrzuciło snop promieni do wewnątrz przedziału. Zadrgały powieki rannego. Helena pospiesznie ściągnęła na okno gęstą, zieloną zasłonę. Dłoń Seweryna ścisnęła kurczowo sukno szynela, nad zamkniętemi oczami głębokie zmarszczki spięły brwi, policzki ściągnęły się w fałdy.
— Boli, psiakrew, boli... Mokro... prędzej... piecze, psiakrew, zmieniaj bandaż, do stu djabłów, prędzej... Oh! — ręce Seweryna mięły szynel, usta wypluwały przekleństwa wraz z bólem.
Helena odrzuciła na podłogę odpiętą połę szynela, pospiesznie i ostrożnie zaczęła ściągać spodnie z bioder rannego. Bandaże były mokre i ciepłe. Brunatnożółte lekkie zacieki cuchnęły nieznośnie. Ponieważ zdjęcie opatrunku ze względu na konieczność ciągłego podnoszenia rannego było niezmiernie trudne, Helena zaczęła przecinać nożyczkami zlepione pasma. Palce Seweryna zanurzyły się w jej włosach. Przy każdym silniejszym chwycie bólu ręka rannego bezlitośnie targała, mięła i rwała zmięte włosy opatrującej.
W zagłębieniu pachwiny nad okrągłym kawałkiem ciała — resztką uda, czyniącą zgoła osobliwe wrażenie, czerwieniła się w kształcie wywiniętych warg podłużna rana. Na ciemnem tle sinego ciała rana przypominała do złudzenia usta murzyna.
W pewnej chwili opatrywania rannego Helena, sięgając po watę leżącą na przeciwległej ławce, by nie pozbawiać Seweryna możliwej ulgi, jaką mogło mu sprawić szarpanie jej włosów, nie odchyliła głowy, lecz napoły odwróciła ją poza siebie. Najnieoczekiwaniej dla treści całej chwili i jej nastroju wzrok Heleny dojrzał w maluśkiem kwadratowem okienku, łączącem dwa przedziały, twarz młodego mężczyzny, spoglądającego na scenę opatrywań i Witana z ohydną zwierzęcą ciekawością. Uczucie szalonego, nieznanego jej dotychczas wstrętu chwyciło ją za krtań, zdławiło. Na usta z krwią wydzierało się z wewnątrz bytu jakieś niewymyślone jeszcze przez ludzi słowo pogardy dla ludzkich śliskich, cuchnących spojrzeń, podpatrujących cierpienie czyjeś; poto by zeń wyssać dla siebie zgniły uśmiech zadowolenia, by na znaku boskim złożyć swój kał.
Patrzenia żywe małej przezroczystej szybki rozedrgały febrycznie na chwilę ręce Heleny i zamgliły oparem cuchnącym z nad kanałów życia jej wolę. Zupełnie bezwiednie przerwała pracę przy opatrunku, ręce jej opadły wzdłuż ciała, zapadła się cała w krwawiącej zadumie.
— Aaa... — przerwał Seweryn ciąg jej bolesnego zamyślenia. — Obmyj ranę. Piecze jeszcze ścierwo, piecze śmierdzące! — zakrzywione palce rannego wyszarpywały całe jedwabiste promienie jej włosów.
— Cicho, jedyny mój, zaraz.
— Zaraz, zaraz! Smród cię dusi, musisz odpocząć, prawda?
— Sewuś, kochany, dlaczego tak... — jako odpowiedź złożyła na obnażonej gnijącej ranie długi pocałunek, poczem z dawną energją zabrała się do rozpoczętej pracy.
— Nie ściskaj tak, za mocno, psiakrew, za mocno gniecie! — jęczał Seweryn.
W przedziale zrobiło się nagle prawie że ciemno. Pociąg wjeżdżał na stację. Do przedziału, w którym leżał Witan, co chwila otwierały się drzwi, wsuwała się z pośpiechem czyjaś, jakby wystraszona, naglona pośpiechem głowa. Każda jednak z zaglądających, widząc rannego, cofała się gwałtownie z niemym szacunkiem i drzwi zatrzaskiwały się zpowrotem.
Po skończeniu opatrunku Helena nakryła rannego pledem, następnie wyjęła z jego ręki pęk wyrwanych włosów i wyrzuciła je przez okno.
Znużony, wyczerpany przez ból Witan leżał bez poruszenia, z szeroko otwartemi oczyma, zapatrzonemi w sufit wagonu. Helena, mimo że ciągle czuła jeszcze na sobie hańbiący cierpienie wzrok z sąsiedniego przedziału, dopiero teraz zasłoniła kwadratowe okienko. Życie jej zamknęło się jeszcze bardziej, opatrzyło wszystkie szczeliny, zacieśniło pierścień myślenia wyłącznie dokoła Seweryna.
Pociąg zaczął się wrzynać w mrok spokojny wieczoru wiosennego, senność owładała myślą, ciężkość ściągała wolę w najciemniejszy zakąt. W takt monotonnych przystukiwań pociągu ciało powtarzało jednakowe, bezcelowe ruchy. Zapatrzone w zasypiającego Seweryna oczy Heleny gasiły swój blask pod osuwającemi się powiekami. Wówczas wydało się jej, że kędyś z naprzeciwka przez szybę maleńkiego kwadratowego okienka patrzą na nią błękitne oczy Klemensa Grudowskiego. To zwidzenie zaniepokoiło ją bardzo, zegnało sen z powiek i prześladowało aż do wstydliwego poranku, kiedy to między zaspane mury Paryża wpadł, ciągnąc za sobą gromadę hałaśliwych, krótkonogich bachorów, wielki, czarny i groźny parowóz.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Żyznowski.