Przejdź do zawartości

Wojna kobieca/Wicehrabina de Cambes/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Wicehrabina de Cambes
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.

Nazajutrz po wjeździe księżnej do Bordeaux, Canolles dawał wielki obiad na wyspie Saint-George dla oficerów garnizonu fortecy i komendantów twierdz innych.
O drugiej godzinie po południu, przeznaczonej na rozpoczęcie obiadu, Canolles znalazł u siebie ze dwunastu oficerów, których po największej części pierwszy raz dopiero widział, ci rozmawiając o wczorajszym ważnym wypadku i bawiąc się kosztem dam towarzyszących księżnej, wcale nie byli podobni do ludzi, mających wkrótce walczyć, którym były powierzone najważniejsze sprawy państwa.
Wesoły Canolles, ubrany w mundur złotem haftowany, swoim przykładem ożywiał radość ogólną.
Chciano usiąść do stołu.
— Panowie — rzekł gospodarz — wybaczcie, ale brakuje nam jeszcze jednego gościa.
— Kogoż to? — spytali młodzi ludzie, spoglądając jeden na drugiego.
— Komendanta twierdzy Vayres; pisałem do niego choć go nie znam, właśnie dla tego ma on prawo do pewnych względów. Upraszam więc panów byście raczyli dać mi jeszcze pół godziny czasu.
— Komendant twierdzy Vayres?... — powtórzył jakiś stary oficer, przyzwyczajony do wojskowej akuratności i któremu to opóźnienie głębokie z piersi wydarło westchnienie. — Zdaje mi się, że komendantem twierdzy Vayres jest teraz margrabia de Bernay; lecz on sam nie rządzi, tylko ma pomocnika.
— A więc nie przyjedzie — rzekł Canolles — najprędzej w swoje miejsce przyśle zastępcę, bo sam pewnie bawi u dworu, w celu zdobycia jakich łask nowych.
— E, baronie — odezwał się jeden z przytomnych — zdaje mi się, że nie koniecznie trzeba bawić u dwora, by zyskać łaski; znam pewnego oficera który wcale użalać się nie może. Niech djabli porwą! W przeciągu trzech miesięcy, awansować na kapitana następnie na pułkownika, a w końcu na gubernatora wyspy Saint-George! Niezły skok, przyznaj pan sam.
— Tak przyznaję — odrzekł Canolles, zarumieniwszy się — a ponieważ nie wiem, chyba w końcu utwierdzę się w mniemaniu, że mam w swym domu jakiego dobrego genjusza, który mnie wspiera we wszystkiem. Znamy dobrze owego dobrego „genjusza“ pana gubernatora — powiedział kłaniając się oficer, ten sam co wprowadził Canollesa do fortecy — pańskim dobrym genjuszem są jego zasługi.
— Nie zaprzeczam zasług — dodał drugi — owszem przeciwnie, pierwszy je przyznaję. Lecz do tych przydam jeszcze protekcję pewnej damy... najdowcipniejszej ze wszystkich dam całej Francji, po królowej, rozumie się.
— Bez dwuznaczników tylko, hrabio — rzekł Canolles uśmiechając się — jeśli masz jakie swoje tajemnice, zachowaj je dla siebie; jeśli znasz tajemnice swych przyjaciół, zachowaj je dla nich.
— Przyznam się — rzekł jeden z oficerów — że skórom usłyszał o odłożeniu obiadu, sądziłem, że szło o ukończeniu jakiej świetnej toalety; teraz dopiero widzę, żem się omylił.
— A więc będziemy obiadować z całą jej świtą — rzekł Canolles — bo nie widzę z kimbyśmy więcej obiadować mogli. Wreszcie, nie można zapominać, panowie, że obiad ma być poważny i jeśli zechcemy mówić o interesach, to przynajmniej sami siebie znudzimy tylko.
— Dobrze powiedziano, komendację, chociaż po prawdzie wyznać należy, że teraz kobiety istną przeciw naszej władzy zamierzyły krucjatę; na dowód tego przytoczę to co przy mnie kardynał powiedział Ludwikowi Haro.
— Cóż on takiego powiedział?... — spytał Canolles.
— „Wy, hiszpanie, jesteście bardzo szczęśliwi. Wasze kobiety zajmują się tylko pieniędzmi, kokieterją i kochankami, u nas zaś we Francji, kobiety wybierają sobie wielbicieli, wypróbowanych w polityce; tak dalece — dodał kardynał z rozpaczą — że miłosne schadzki upływają im na rozbiorach spraw państwa".
— To też — rzekł Canolles — wojna, którą teraz prowadzimy, zwie się kobiecą wojną, co sądzę, bardzo nam pochlebiać winno.
Nagle jeden z lokai otworzył drzwi i oznajmił że dano do stołu; pół godziny bowiem uproszone przez Canollesa, już upłynęło.
Canolles zaprosił gości do jadalni; wtem rozległ się głos drugiego lokaja.
— Pan Gubernator twierdzy Vavres!
— A! a!... — odrzekł Canolles — przecież się doczekaliśmy.
I udał się naprzeciw kolegi nieznanego mu jeszcze; lecz nagle cofając się z zadziwienia:
— Richon!... — zawołał — Richon gubernatorem Vayres!
— Ja sam, kochany baronie — odpowiedział Richon, zachowując swą zwykłą postawę surową.
— A! tem lepiej, stokroć razy lepiej — rzekł Canolles serdecznie ściskając mu rękę. Panowie — dodał obracając się do gości — nie znacie mego przyjaciela, lecz ja znam go dobrze i oświadczam, że nie można było poruczyć tak ważnego urzędu uczciwszemu człowiekowi.
Richon dumnie powiódł wzrokiem dokoła, jak orzeł co pierwszy raz w nieznane poszybował strony; a widząc w spojrzeniach obecnych oznakę przychylności i życzliwości dla siebie:
— Kochany baronie — rzekł — skoro tak łaskawie przedstawiłeś mnie, zechciej jeszcze zaznajomić z temi ze swoich gości, których znać nie mam zaszczytu.
I Richon wskazał oczyma trzy czy cztery osoby, które pierwszy raz dopiero widział.
Nastąpiła wtedy wymiana zobopólnych grzeczności, które wszystkim ówczesnym związkom, nadawały charakter wzniosły i przyjazny zarazem.
W kwadrans, Richon był już przyjacielem wszystkich młodych oficerów i mógł każdego z nich na zawołanie znaleźć gotowego do służenia mu szpadą lub workiem.
Najlepszą dla niego rękojmią, była jego znana odwaga, opinja bez zmazy i szlachetność w oczach się malująca.
— Niech djabli porwą!... — rzekł komendant Braunes — przyznać trzeba, że Mazarini zna się na ludziach, i od niejakiego czasu nie źle rzeczy prowadzi. Snadź przewąchuje wojnę, skoro tak dobrych wybiera komendantów.
— Alboż to bić się będą?... — wtrącił młody oficer, prosto wracający od Dworu. Pan pytasz się, panie Richon, czy bić się będą?
— No tak!
— A ja zamiast odpowiedzieć spytam się pana, w jakim stanie są bastjony Vayres?
— Prawie nowe; bo od trzech dni, jak zarządzam twierdzą, zrobiłem w nich tyle napraw, ile nie poczyniono w przeciągu trzech lat ostatnich.
— Dobrze, dobrze; niedługo też będą musiały być użyte — odpowiedział ten sam oficer.
— Tem lepiej — rzekł Richon — bo czegóż żądać mogą wojskowi, jeżeli nie wojny?
— Dobrze — powiedział Canolles — król spokojnie teraz spać może, gdyż Bordeaux z dwoma rzekami trzyma na wodzy.
— Tak — dodał Richon — ten kto mi powierzył to miejsce, liczyć na mnie może.
— Dawno jesteś w Vayres?
— Od trzech dni; a ty, ty Canolles od jak dawna bawisz w Saint-George?
Ja, od tygodnia. Ale powiedz mi też Richonie, jak cię przyjęto? bo mnie z całą świetnością, za co, jak sądzę, nie dość jeszcze tym panom podziękowałem. Wchodząc tu, słyszałem dzwony, bębny, okrzyki radości; brakowało tylko wystrzałów armatnich, które na uczczenie mnie obiecano za dni kilka, co mnie niewymownie pociesza.
— Otóż jaka między nami różnica — odpowiedział Richon — mnie bowiem przyjęto w fortecy o tyle skromnie, o ile ciebie wspaniale. Dano mi polecenie wprowadzenia do Vayres stu ludzi, żołnierzy z pułku Turenjusza, nie wiedziałem jak to uskutecznić — gdy wiem, w Saint-Pierre, gdziem od kilku dni znajdował się, otrzymałem dyplom popierany przez księcia d‘Enghien. Pojechałem więc natychmiast. oddałem list memu porucznikowi i bez żadnego hałasu objąłem władze w fortecy.
Canolles śmiał się z początku, ale ostatnie słowa Richona ogarnęły go jakiemś ponurem przeczuciem.
— I jesteś tam jak w domu?... — spytał Richona.
— Staram się przynajmniej tak urządzić — odrzekł Richon spokojnie.
— A ilu masz ludzi pod swemi rozakzami?... — spytał znowu Canolles.
— Naprzód stu z pułku Terenjusza, wszyscy starzy żołnierze z pod Rocroy, na których wiele liczyć można; następnie rotę uformowaną z mieszkańców miasta, mieszczan, młodych ludzi i robotników, których będzie około dwustu. Wkońcu, oczekuję ostatniego posiłku od stu do stu pięćdziesięciu ochotników, zwerbowanych przez tamecznego kapitana.
— Czy kapitana Ramblay?... — spytał jeden z biesiadujących.
— Nie, przez kapitana Cauvignac — odpowiedział Richon.
— Nie znam go — odezwało się kilka głosów.
— Ja go znam — rzekł Canolles.
— Czy to doświadczony rojalista?
— Nie mogę na pewno nic o nim powiedzieć. Mam jednak zupełne prawo sądzić, że kapitan Cauvignac jest stronnikiem księcia d’Epernon i zupełnie jemu oddany.
Otóż i gotowa odpowiedź; bo kto jest oddany księciu jest również przychylny królowi.
— Musi to być laufer królewskiej awangardy — odezwał się się stary oficer, chcący odzyskać przy stole czas stracony. Tak mi przynajmniej o nim mówiono.
— Czy Jego Królewska Mość jest już w drodze... — spytał Richon ze zwykłą spokojnością.
— O! teraz król przynajmniej w Blois znajdować się powinien — odpowiedział młody dworzanin.
— Jestżeś pan tego pewnym?...
— Bezwątpienia. Armją dowodzić będzie marszałek de la Meilleraye, który w tych okolicach ma się złączyć z księciem d‘Epernon.
— W Saint-George, może?... — spytał Canolles.
— Albo raczej w Vayres — dodał Richon. Marszałek de la Meilleraye przybywa z Bretanji, a Vayres będzie mu po drodze.
Ten, co będzie musiał wytrzymać zetknięcie się dwóch armji, może się nieco potroszczyć o swoje bastjony — rzekł komendant twierdzy Braunes. Marszałek de la Meilleraye ma trzydzieści armat, a książę d‘Epernon dwadzieścia pięć.
— Niemały tam będzie ogień — dodał Canolles — szkoda tylko, że go widzieć nie będziemy.
— Tak, jeśli tylko nikt z nas nie przejdzie na stronę książąt — zrobił uwagę Richon.
— O! Canolles w każdym razie ogniem i wrzawą bitwy będzie się mógł nacieszyć. Jeśli przejdzie do stronnictwa książąt, ujrzy ogień marszałka de la Meilleraye i księcia d‘Epernon; jeśli zostanie wiernym królowi, zobaczy ogień mieszkańców Bardeaux.
— O; co tych ostatnich, to wcale za strasznych nie uważam — odpowiedział Canolles — przyznam nawet, iż mi wstyd, że z nimi tylko do czynienia mieć będę. Na nieszczęście ciałem i duszą jestem oddany królowi i będę musiał zadowolić się wojną z mieszczanami.
— A do wojny z nimi przyjdzie niezawodnie, możesz być tego pewnym — rzekł Richon.
— Czy posiadasz jakie wiadomości?... — spytał Canolles.
— O! nawet i bardzo pewne. Rada miejska postanowiła, że przedewszystkiem zająć należy wyspę Saint-George.
— Dobrze — odpowiedział Canolles — niech przyjdą, czekam!
Obiad bliskim był ukończenia, podano wety, gdy wtem u bramy fortecy rozległ się odgłos bębna.
— Co to ma znaczyć?.. — spytał Canolles.
— A! do djabła!... — zawołał ów młody oficer, przywożący wiadomości od dworu — ciekawe to będzie, jeśli cię teraz atakować zechcą kochany Canolles, wyborna byłaby po obiedzie rozrywka, gdyby do fortecy szturm przypuszczono.
— Kroćset djabłów! ale to coś na to zakrawa — dodał stary komendant — ci przeklęci mieszczanie napadają zawsze podczas obiadu. W czasie wojny paryskiej znajdowałem się na forpocztach w Charenton, gdzie nigdy nie mogliśmy ani śniadać, ani obiadować spokojnie.
Canolles zadzwonił.
Wszedł żołnierz.
— Co tam takiego?... — spytał Canolles.
— Niewiadomo jeszcze, panie gubernatorze, pewno jaki posłaniec ze strony króla lub miasta.
— Dowiedz się i przyjdź mi powiedzieć.
Żołnierz śpiesznie wyszedł spełnić rozkaz.
— Siadajmy do stołu, panowie — rzekł Canolles do współbiesiadników, bo prawie wszyscy na odgłos bębna opuścili swe miejsca. — Dosyć jeszcze będziemy mieli czasu, jak usłyszymy armaty.
Śmiejąc się zajęli swe krzesła, sam tylko Richon niepokoił się nieco i wlepił ciekawe spojrzenie we drzwi, oczekując powrotu żołnierza.
Lecz zamiast żołnierza, wszedł do pokoju oficer z obnażoną szpadą.
— Panie gubernatorze — rzekł — przybył parlamentarz.
— Czyj? — spytał Canolles.
— Ze strony książąt.
— Skąd przybywa?
— Z Bordeaux.
— Z Bordeaux?... — powtórzyli wszyscy biesiadujący, prócz Richona.
— A więc wojna jest już objawioną formalnie — rzekł stary oficer — skoro przysyłają parlamentarza.
— Panowie — powiedział Cnolles, gotowy do wyjścia — wybaczcie, że was opuszczam, lecz obowiązek przedewszystkiem. Zapewne będę musiał rozstrzygnąć z parlamentarzem miasta Bordeaux jaką trudną kwestję. Nie wiem jak prędko do was powrócę...
— O nie! nie!... — chórem zawołali goście. Pożegnamy cię komendancie; obowiązek twój przypomina nam, że i my na swoje stanowiska powrocie winniśmy... natychmiast więc rozstać się nam należy.
— Nie śmiałbym wam tego przypominać!... — rzekł Canolles — lecz ponieważ sami się domyśliliście, przyznam więc, że to bardzo chwalebnie z waszej strony i zgadzam się... Przygotować konie i pojazdy!...
W kilka minut jedni z gości siedli na konie, inni zajęli pojazdy i w towarzystwie eskortujących ich żołnierzy rozjechali się w rozmaitych kierunkach.
Został jeszcze Richon.
— Baronie — rzekł on do Canollesa — nie chciałem rozstać się z tobą jak tamci, gdyż znamy się bliżej i dawniej. A teraz, kiedy jesteśmy sami, żegnam cię! daj mi rękę; życzę ci dobrego powodzenia!
Canolles podał mu rękę.
— Richanie — powiedział, bacznie spoglądając na niego — ja znam ciebie, dzieje się w tobie coś niezwyczajnego; nic mi o tem nie mówisz, oczywistą jest więc rzeczą, że masz tajemnicę, lecz nie swoję, bo byś mi ją powiedział. Jednakowoż jesteś wzruszony, co u podobnych tobie ludzi, jest objawem ważnej pobudki.
— Przecież się rozstaniemy? — rzekł Richon.
— Rozstawaliśmy się także w oberży Biscarrosa, a jednak wtedy spokojnym byłeś.
Richon smutnie się uśmiechnął.
— Baronie — powiedział — mam przeczucie, że się więcej nie zobaczymy.
Canolles zadrżał, tyle było głębokiej melancholji w głosie zwyczaj tak pewnym śmiałego partyzanta.
— I cóż stąd — odpowiedział — jeśli się nie zobaczymy, to chyba wtenczas, gdy jeden z nas umrze... umrze śmiercią walecznych; w takim razie, temu co zginie, zostanie ta pociecha, że umierając żyć jeszcze będzie w sercu przyjaciela. Uściskajmy się Richonie!... Życzyłeś mi dobrego powodzenia, ja ci wzajemnie, odwagi i męstwa!
Obaj przyjaciele rzucili się w objęcia i tak przez kilka chwil pozostali.
Gdy się rozłączyli, Richon otarł łzę może pierwszy raz dumne jego spojrzenie mroczącą; potem, jakby obawiając się, by Canolles tej łzy nie dostrzegł, wybiegł śpiesznie z pokoju, wstydząc się zapewne, iż okazał tyle słabości wobec człowieka, którego nieustraszone męstwo wszystkim znane było.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.