Wojna kobieca/Podziemia/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna kobieca |
Podtytuł | Powieść |
Część | Podziemia |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Guerre des femmes |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tymczasem okrzyki: „Król! król!" doleciały do twierdzy.
Wtedy na murze fortecznym ukazał się jakiś człowiek, wokoło którego uszykował się garnizon.
Był to komendant; na znak jego uderzono w bębny, żołnierze sprezentowali broń, a wkrótce rozległ się przeciągły i uroczysty strzał armatni.
— Czy widzicie?... — rzekła królowa — otóż wypełniają swój obowiązek. Lepiej późno, niż nigdy. A teraz dalej w drogę.
— Przebacz Wasza Królewska Mość — odpowiedział marszałek de la Meilleraie — lecz nie widzę, aby otwierano bramy, a my tylko przez nie wjechać do twierdzy możemy.
— Wśród uniesień radości otworzyć ich zapomnieli, gdyż nie spodziewali się tak dostojnych gości, ośmielił się powiedzieć jeden z dworzan.
— O rzeczach podobnych nigdy się nie zapomina — wtrącił marszałek.
Potem zwracając się do króla i królowej:
— Czy wolno mi będzie udzielić Waszym Królewskim Mościom jednej rady?
— Jakiej, marszałku?
— Należy Waszym Królewskim Mościom cofnąć się stąd o pięćset kroków, wraz z Guitautem i ze świtą, a ja tymczasem z muszkieterami udam się dla zrekognoskowania pozycji.
Królowa odrzekła na to:
— Naprzód! Zobaczymy, czy kto nam wstępu wzbronić się ośmieli.
Młody król, w iniesieniu, spiął konia ostrogami i poskoczył pierwszy.
Marszałek i Guitaut zrównali się z nim.
— To król... — zawołali razem marszałek i Guitaut.
— Nazad!.. — groźnie wrzasnął szyldwach.
W tej samej chwili spostrzec się dały wyglądające z za parapetu kapelusze i muszkiety żołnierzy, strzegących pierwszego okopu.
Przeciągły szmer przebiegi w orszaku królewskim, po owej groźbie i ukazaniu się żołnierzy.
Marszałek de la Meilleraie, przewidując niebezpieczeństwo, schwycił za uzdę konia króla i skręcił go w bok; jednocześnie prawie polecił woźnicy królowej, aby nieco w tył odjechała.
Gdy król i królowa oddalili się o tysiąc kroków od pierwszych szańców, cała świta rozpierzchła się, jak stado ptaków, spłoszone wystrzałem, marszałek de la Meilleraie zostawił około pięćdziesięciu ludzi na straży przy królu i królowej zresztą wojska powrócił do szańców. Gdy się zbliżyli na sto kroków, szyldwach znowu ich zatrzymał.
— Guitaut weź trębacza — rzekł wtedy marszałek — zawieś chustkę na szpadzie i każ się poddać temu zuchwałemu komendantowi.
Guitaut spełnił rozkaz i zbliżył się do szańca.
— Kto idzie?!... — zawołał znów szyldwach.
— Parlamentarz!... — odrzekł Guitaut, powiewając zawieszoną na szpadzie chustką.
— Wpuścić!... — powiedział tenże sam człowiek, którego już poprzednio widziano na ścianie fortecznej, spuszczono most.
— Czego pan żądasz?... spytał oficer, oczekujący nań w bramie.
— Chcę mówić z komendantem — odpowiedział Guitaut.
— Oto jestem — odezwał się ten sam, któregośmy już po dwakroć widzieli; raz na fortecznej ścianie, a drugi, na parapecie szańca. Stał on teraz blady, lecz spokojny.
— Więc to pan jesteś komendantem Vayres?... — spyta! Guitaut.
— Ja, panie.
— To pan wzbraniasz się otworzyć bram swej fortecy królowi i królowej?
— Z wielkiem mojem zmartwieniem.
— Czego więc pan żądasz?
— Oswobodzenia książąt, których niewola rujnuje i smuci całą Francję.
— Jej Królewska Mość nie wchodzi w układy z poddanymi.
— Niestety! aż nadto dobrze wiemy o tem mój panie; to też gotowiśmy umrzeć, wiedząc, że umieramy za króla, chociaż pozornie wojnę z nim prowadzić zamierzamy...
— Dobrze!... — powiedział Guitaut — oto wszystko cośmy wiedzieć chcieli.
I, pokłoniwszy się komendantowi dość zimno, na co mu tenże grzecznym bardzo odpowiedział ukłonem, oddalił się.
Na bastjonie spokojność panowała.
Guitaut powrócił do marszałka i z poselstwa swego zdał mu rachunek.
— Niechaj pięćdziesięciu ludzi — rzekł marszałek, wyciągając rękę w kierunku Izon, uda się natychmiast do tego miasteczka i niechaj zabiorą tam wszystkie drabiny, jakie tylko znajdą.
Pięćdziesięciu ludzi poskoczyło galopem, a ponieważ wioska nie zbyt była oddalona, za chwilę mogli powrócić.
— Teraz panowie — rzekł marszałek, obracając się do pozostałych, — zsiądźcie z koni; połowa z was, uzbrojona w muszkiety, szturm popierać będzie, druga wejdzie na drabiny.
Plan przyjęto okrzykami radości.
Tymczasem powrócili posłańcy z dwudziestoma drabinami.
Na bastjonie ciągle było spokojnie, szyldwach przechadzał się wzdłuż i wszerz; z za bastjonu zaś wyglądały końce muszkietów i rogi czapek.
Świta królewska, złożona z czterystu ludzi, pod wodzą samego marszałka, ruszyła naprzód. Król, królowa i dwór cały zdala śledzili z obawą poruszenia tego małego oddziału; królowa, aby lepiej widzieć, kazała powóz bokiem do fortecy obrócić.
Zaledwie oblegający uszli dwadzieścia kroków, a już szyldwach zatrzymał się znowu.
— Kto idzie?... — zawołał grzmiącym głosem.
— Nie odpowiadać mu — rzekł marszałek. Naprzód!
— Kto idzie?... — spytał znowu szyldwach, odwodząc kurek.
— Kto idzie?... — powtórzył raz trzeci i wycelował muszkiet.
— Pal! — zakomenderował marszałek.
Grad kul wypadł z rojalistowskich szeregów. Szyldwach ugodzony, zachwiał się, wypuścił z rąk muszkiet i upadł krzycząc:
— Do broni!
— Jeden wystrzał armatni z twierdzy był odpowiedzią na początek kroków nieprzyjacielskich. Kula świsnęła nad pierwszym rzędem żołnierzy, padła w rząd drugi i trzeci, obaliła kilku ludzi i, rykoszując, zabiła konia, zaprzężonego do karety Anny Austrjackiej. Okrzyk przestrachu rozległ się między otaczającymi Najjaśniejszych Państwa; król idąc za jednozgodną namową obecnych, cofnął się; Anna Austrjacka ledwie nie omdlała z oburzenia, a Mazarini ze strachu. Dziesięciu z przybocznej straży odciągnęło karetę w miejsce, gdzie kule dolecieć nie mogły.
Tymczasem komendant odsłonił ukrytą baterję, z sześciu dział złożoną. Marszałek, zobaczywszy to, pojmując, że w kilku chwilach całe jego wojsko rozbić mogą, kazał za- bębnić do odwrotu.
Jak tylko świta królewska cofać się zaczęła, zaraz też przerwano w fortecy działania nieprzyjacielskie.
Marszałek powrócił do królowej, prosząc ją o wybranie w okolicy jakiego miejsca na kwaterę główną.
Królowa spostrzegła na drugiej stronie Dordogne mały, odosobniony domek, niknący wśród drzew, bardzo do małego zamku podobny.
— Dowiesz się — powiedziała do Guitauta — do kogo należy ten domek i proś tam o gościnność dla mnie.
Guitaut przeprawił się przez rzekę łódką Izońskiego przewoźnika i wkrótce powrócił do królowej, donosząc jej, że domek był zamieszkany tylko przez jakiegoś intendenta, od którego dowiedział się, że należy do księcia d‘Epernon i dlatego też oddaje go do zupełnego rozporządzenia Jej Królewskiej Mości.
— Jedźmy więc — rzekła królowa — lecz gdzież jest król?
Przywołano natenczas małego Ludwika XIV, stojącego na uboczu, który chociaż starał się ukryć łzy, widocznem było, że płakał.
— Co ci jest, Najjaśniejszy Panie?... — spytała królowa.
— Nic, nic — odpowiedziało dziecko — lecz jeśli kiedy będę królem.... o! wtedy biada tym, co mnie obrażać zechcą!
— Jak się nazywa komendant?... — spytała królowa.
Przewoźnik Izoński odrzekł, że komendant zowie się Richon.
— Dobrze — powiedziała królowa — nie zapomnę nigdy nazwiska tego.
— I ja także — dodał miody król.