Przejdź do zawartości

Wojna kobieca/Podziemia/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Podziemia
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.

Przyznać trzeba, że od chwili przybycia do Bordeaux Canolles przetrwał wszystkie męki nieszczęsnej miłości.
Wdział, jak wszyscy nadskakiwali wicehrabinie, a on miłości swej objawić jej nie mógł, jedyną tylko było dlań pociechą, ukradkiem chwytać spojrzenia Klary.
Po scenie w podziemiu, po namiętnem wyznaniu wicehrabiny, teraźniejsze jej postępowanie zdawało mu się nietylko zimnem, lecz lodowałem prawie, lecz chociaż widział tę oziębłość Klary, był przekonany, że wicehrabina kocha go, dlatego też postanowił okazywać się jej najnieszczęśliwszym z nieszczęśliwych kochanków.
Wreszcie, nie trudną to było rzeczą.
Związany słowem honoru, że nie będzie korespondował z nikim, pamięć Nanony zamknął w kryjówce sumienia przeznaczonej na miłosne zgryzoty.
Nie odbierał od niej żadnej wiadomości; nie czuł znudzenia przez listy, które zawsze wzbudzają żywe o zdradzonej kobiecie wspomnienie; to też wyrzuty sumienia nieba rdzo go dręczyły.
Niekiedy jednak i to w chwili, gdy wesoły uśmiech igrał na twarzy barona, w chwili, gdy rozrzucał dokoła żarciki i dowcipy, nagle twarz jego powłóczyła się chmurą smutku z piersi ulatało westchnienie.
Westchnienie to było za Nanoną, a ta chmura smutku to wspomnienie przeszłości, cień na teraźniejszość rzucało.
Wicehrabina zauważyła ten smutek przelotny.
Oczy jej przeniknęły do głębi serce Canollesa; wtedy to poznała, że niepodobna zostawić go w podobnem połżeniu, między dawną miłością, jeszcze nie zagasłą, a nową namiętnością, wybuchnąć mogącą. Zbytek jego uczuć, strawiony wojną i obowiązkami ważnego urzędu, mógł się skierować na żywioł zupełnie przeciwny tej czystej miłości, jaką go ona natchnąć pragnęła. Wreszcie, chciała tylko zyskać na czasie, aby tym sposobem zatrzeć wspomnnienie dawnych przygód miłosnych.
Najwięcej i najuważniej ze wszystkich, śledził postępy tej tajemnej miłości Lenet.
Widząc Klarę nieraz drżącą i niezdecydowaną, czasem silną i pewną siebie, to znów uśmiechającą się lub plączącą bez przyczyny, a zawsze prawie obojętną na przyjemności otaczające, łatwo poznał że miłość zbyt silnie zawładnęła jej sercem; chodziło mu tylko o wynalezienie przedmiotu owej miłości; lecz i tu badawczy wzrok Leneta długo błąkać się nie mógł, zauważył, że od tygodnia postępowanie Klary objawiało silniejsze symptomaty namiętności, właśnie od czasu, w którym Canolles wzięty do niewoli, nie miał więc już żadnej wątpliwości, że Canolles był owym szczęśliwymi wybrańcem serca Klary.
Z tem większą teraz ochotą gotów był wspierać miłość wirchrabiny, która księżnej de Condé mężnego mogła zapewnić obrońcę.
Książę de la Rochefoucault lepiej może od Leneta czytał w sercu Klary.
Lecz gdy mówił z nią, lub o niej, jego ruchy, oczy i usta, raz namiętność, to znów obojętność graniczącą z szyderstwem, Objawiające, tak umiały odurzyć wszystkich, że nikt nie mógł poznać, czy on kocha, czy też nienawidzi wicehrabinę, o Canollesie zaś nigdy nie wspominał, wogóle nie zwracał nań żadnej uwagi.
Co się tyczy mieszkańców Bordeaux, ci tak mało byli pewni jutra, że należało im czemśkolwiek osłodzić to niepewne istnienie, które tylko na sekundy przyszłość rachować mogło; dlatego też, w wirze zabaw i intryg miłosnych, starali się zagłuszyć smutne myśli.
W istocie, czemużby z Bordeaux miało się stać to samo, co z Roszellą?
Lecz zapomniano, że ten, co umiał najtwardsze karki uginać, skruszył najsilniejsze mury, dawno już umarł i że kardynał Mazarini zaledwie był cieniem kardynała Richelieu.
Wszyscy żyli bez celu; za tym przykładem poszedł i Canolles.
Prawdę powiedziawszy, często on zdawał się powątpiewać o wszystkiem, a w napadach sceptycyzmu wątpił nawet o miłości wicehrabiny. W tych to chwilach, miłość dla Nanony znowu w jego sercu budzić się zaczynała; zdało mu się, że ona czulszą była i przywiązańszą, właśnie dlatego, iż była nieobecną. Gdyby w jednej z chwil takich ukazała mu się, Canolles, będąc tak niestałym, z pewnością upadłby jej do nóg.
Miotany sprzecznemu myślami, które tylko mogą być pojęte przez ludzi, kilkoma naraz miłostkami zajętych Candlles odebrał list wicehrabnej i natychmiast o niej tylko myśleć zaczął; wszystkie inne myśli pierzchnęły jak mrok mocy przed, blaskiem jutrzenki. Przeczytawszy list, nie przypuszczał nawet, by kiedykolwiek inną kobietę a nie Klarę, mógł kochać, a odczytawszy go po raz drugi, prawie był pewny, że nigdy nikogo oprócz niej nie kochał. Noc przepędził bezsennie; pomimo to, zasnął przed świtem.
Wiadomo, jak zakochani przepędzają godziny poprzedzające spotkanie się z przedmiotem ich uwielbień; spoglądają na zegarek, biegają tu i owdzie i nie poznają najlepszych swych przyjacół. I Canoiles nie był wyjątkiem.
O naznaczonej godzinie (Canolles już ze dwadzieścia razy wchodził do kościoła), zbliżywszy się do wskazanego mu konfesjonału, znalazł go otwartym.
Przez ciemne szyby okien kościoła przenikały promienie słońca zachodzącego, oświetlając całe jego wnętrze tem tajemniczem światłem, co jest tak miłe dla modlących się i kochanków. Canolles oddałby rok życia, by w tej chwili nie stracić nadziei.
Obejrzał się dookoła, by się zapewnić, że kościół jest pusty; zaglądał za wszystkie kolumny, a przekonawszy się, że nikt go widzieć nie może, wszedł do konfesjonału i zaniknął go za sobą...
Po chwili, Klara, osłoniona szerokim płaszczem, ukazała się we drzwiach, za któremi na czatach zostawiła Pompéego, następnie zapewniwszy się, że nie ma żadnego widomego niebezpieczeństwa, uklękła obok konfesjonału.
— Nakoniec widzę cię, pani — rzekł Canolles — przecież ulitowałaś się nade mną.
— Musiałam się zlitować, gdyż się pan gubisz — odpowiedziała Klara zmieszana, że przed trybunałem prawdy, mówi kłamstwo, niewinne wprawdzie, ale zawsze kłamstwo.
— A! — rzekł Canolles — a więc tylko prostemu uczuciu politowania winienem tu twoję obecność, pani. O! przyznaj, miałem prawo czegoś więcej spodziewać się od ciebie.
— Mówmy bez żartów — powiedziała Klara, napróżno starając się zrobić pewniejszym drżący swój głos. — Gubisz się pan, powtarzam, bywając u pana Lavie, śmiertelnego księżnej nieprzyjaciela. Wczoraj, księżna dowiedziawszy się o tem od wszystkowiedzącego księcia de la Rochefoucault, wyrzekła te słowa, które mnie bardzo przestraszyły:
„Jeśli będziemy musieli obawiać się także spisków naszych więźniów, to trzeba będzie pobłażanie na surowość zamienić; znajdując się w niepewnem położeniu, powinniśmy działać stanowczo i nietylko przedsięwziąć surowe środki, ale nawet wypełnić je“.
Wicehrabina wyrzekła te słowa dość pewnym głosem; zdawało się jej, że Bóg przebaczy kłamstwo, spełnione w dobrym celu.
— Nie jestem ja zupełnie więźniem księżnej — odrzekł Canolles — a twoim tylko, pani; tobiem się jednej poddał; a wiesz w jakiej okoliczności i pod jakiemi warunkami.
— Lecz zdaje mi się — wtrąciła Klara — że wówczas nie było mowy o warunkach...!
— To też nie przez usta, ale sercami je zawarliśmy A! wicehrabino, po tem, coś mi dawniej mówiła, po wszystkich nadziejach, któreś mi uczyniła, o! przyznaj szczerze, żeś jest za bardzo okrutną.
— Przyjacielu — odpowiedziała Klara — możesz że robić wyrzuty za to, żem dbała o nasz honor? Czyż nie pojmujesz, muszę się przyznać, gdyż i ty zapewne domyślasz się tego, czyż nic pojmujesz, żem cierpiała nie mniej od ciebie, więcej nawet, gdyż zabrakło im sil do zniesienia tych cierpień? Wysłuchaj mnie więc, i niech wyrazy moje, wychodzące z głębi serca, wnikną w głąb twego. Przyjacielu mój, powiedziałam ci już, cierpiałam więcej od ciebie, dręczyła mnie bowiem obawa, nieznana tobie, kkoroś wiedział, że cię kocham, czy mieszkając tu, nie żałujesz tej, której niema i czy w marzeniach twoich o przyszłości tli chociażby najmniejsza iskierka nadziei, coby dla mnie kiedyś zajaśnieć miała?
— Wicehrabino — odpowiedział Canolles — wyzywasz mnie niemal, bym z tobą był szczerym; to też i ja tego najgoręcej pragnę. Tak jest, kiedy mnie zostawiasz smutnym myślom, kiedy mnie porzucasz samego w pośród mej przeszłości, gdy unikasz mego spojrzenia, lub gdy tak drogo każesz mi okupywać jeden swój wyraz, jedno spojrzenie, któregom może i nie wart... o! wtedy żałuję żem nie zginął na polu bitwy; wyrzucam sobie, żem się poddał... zgryzoty sumienia męczą mnie naówczas.
— Zgryzoty sumienia?
— Tak, pani; bo jak prawdą jest, że cię kocham, tak i to pewne, że teraz inna kobieta płacze, jęczy, życie dla mnie oddaćby gotowa i sądzić może, że albo tchórzem albo podłym jestem.
— Zapewniam cię, pani... Nie onaż to zrobiła mnie tem, czem jestem teraz?... Czyż nie przysięgałem jej, że ją ocalę?
— To też ją ocaliłeś.
— Tak, od nieprzyjaciół, dybiących na jej życie, ale nie od rozpaczy, która rozdziera jej serce, jeżeli wie że jestem tobie, pani, oddany!
Klara skłoniła głowę i westchnęła.
— A! pan mnie nie kochasz! — rzekła.
Canolles westchnął z kolei.
— Nie chcę pana zmuszać — mówiła dalej — nic chcę cię pozbawiać przyjaciółki, której nie jestem godną a jednak, pan wiesz przecie, że ja pana kocham; przybyłam powiedzieć: jestem wolną, oto moja ręka. Ofiaruję ci ją, gdyż nie znam nikogo coby ciebie przewyższał.
— Kocham panią, ubóstwiam cię; com wycierpiał przez twe milczenie, przez oddalenie nasze, nie mogę tego wysłowić.
— Mój Boże! jakże się pan nie znasz na ludziach! — odparła Klara, podnosząc swe piękne oczy ku niebu. — Czyliż pan nie mogłeś pojąć, że nie chciałam cię narazić na śmieszność, że nie chciałam, ażeby ktokolwiek mógł pomyśleć, że poddanie twierdzy Saint-George było ukartowanem pomiędzy nami. Pragnęłam, byś wykupimy przez królową, lub przeze mnie, należał do mnie bezwzgilędnie. Niestety! Nie chciałeś pan czekać!...
— O, teraz pani, będę czekał, jedna taka godzina, jedno przyrzeczenie twego słodkiego głosu, który mi powie, że mnie kochasz, a czekać będę godziny, dnie, lata całe...
— Pan kochasz jeszcze pannę de Lartigues... — odparła pani de Cambes, schylając głowę.
— Pani — zawołał Canolles — gdybym ci powiedział, że nie mam dla niej nawet uczucia wdzięczności, kłamałbym, wierzaj mi pani. Ale tobie oddaję wszystko, co tylko dać może miłość.
— Niestety! — rzekła Klara — nie wiem, czy mam przyjąć, wystawiam bowiem na próbę serce bardzo dumne, ale i bardzo kochające.
— Posłuchaj mnie, pani — odparł Canolles — umrę dla oszczędzenia ci jednej łzy, a nie wzrusza mnie cały potok łez tej, o której mówisz; biedna kobieta, ma nieprzyjaciół; a ci, co cię nie znają, szanują panią, ci, co cię znają, kochają. Pomyśl więc o różnicy pomiędzy temi uczuciami dla ciebie i dla niej; ostatnie kryje się w sumieniu, a pierwsze przepełnia mą duszę.
— Dziękuję ci, mój przyjacielu. Lecz bądź szczerym, może ulegasz tylko chwilowemu wrażeniu, sprawionemu moją tu obecnością, a potem żałować tego będziesz? Zważ więc dobrze me wyrazy. Daje ci do jutro czas do namysłu. Jeśli chcesz napisać do panny de Lartigues, jeśli chcesz jechać do niej, jesteś wolny; sama cię wezmę za rękę i za bramy Bordeaux wyprowadzę.
— Pani — odpowiedział Canolles — na cóż mam czekać jutra; chociaż moje serce pała, nie zagłuszyło jednak zdrowego rozsądku; powtarzam ci więc: kocham kocham tylko ciebie i ciebie tylko kochać będę!
Canolles drżącą rękę Klary gorącemi okrył pocałunkami.
— Pompée daje mi znak, że czas wyjść — powiedziała Klara. Pewno chcą już zamknąć kościół. Żegnaj, albo raczej do widzenia, kochany przyjacielu. Jutro dowiesz się co chcę uczynić dla ciebie, to jest dla nas, jutro będziesz szczęśliwy.
I nie mogąc pohamować uczuć swoich, schwyciła rękę Canollesa i namiętnie przycisnąwszy ją do ust, uciekła zostawiając go w trudnem do opisania uniesieniu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.