Przejdź do zawartości

W szponach/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł W szponach
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WACŁAW SIEROSZEWSKI
DZIEŁA
ZBIOROWE
TOM XXI
W SZPONACH
POWIEŚĆ
INSTYTUT WYDAWNICZY
BIBLJOTEKA POLSKA“
WARSZAWA






Wszystkieprawaautorskiezastrzeżone
Copyright by Wacław Sieroszewski (Sirko)
nineteen hundred thirty five

Drukiem Zakładów Graficznych „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy







I.

Działo się w Warszawie na parę lat przed wielką wojną.
W suterenach domu przy ulicy Wareckiej, w ciasnym pokoiku stróża paliła się na stole lampa pod kloszem białym, zataczając skąpy krąg blasku. Cienie stłoczonych sprzętów domowych: dwóch łóżek, czarnej szafy, orzechowej komody, ciemno zielonego kufra, paru wyplatanych jesionowych krzeseł, łącząc się w mętną sieć, przysłaniającą kąty, zmniejszały jeszcze rozmiary ubogiej ciupki. Sparte, wilgotne powietrze tłumiło i barwiło na żółto kopcące światło naftowe. Przy stole bokiem siedział młody chłopak w szarej uczniowskiej bluzie. W lewej ręce trzymał książkę tuż przed nosem prostym, zgrabnym, o ruchomych, zlekka rozdętych nozdrzach; w prawej, leżącej na stole, miał szklankę niedopitej, widocznie ostygłej herbaty. Całą twarzą, skupioną i drobną, utonął nieruchomo w stronicach książki, niby pszczoła, ssąca pokarm trąbką z kielicha kwiatu; drgały mu jedynie chwilami długie, ciemne rzęsy, opuszczone na smagłe policzki, drgała mu płowa czupryna, wznosząca się nad wypukłem, białem i szerokiem czołem i od czasu do czasu poruszały się bezdźwięcznie rumiane, dziecięce usta.
Poza nim w głębi, koło małej kuchenki angielskiej, snuła się cicho, niby postać dobrej wróżki ze starej bajki, niemłoda już kobieta z twarzą ciemną i pooraną zmarszczkami, gładko uczesana, w prostem, ciemnem ubraniu, z grubą, kraciastą chustą na zgarbionych plecach. Przestawiała bezdźwięcznie naczynia, porządkując je, i spoglądała od czasu do czasu na zaczytanego chłopca.
— Józek — rzekła wreszcie nieśmiało — poszedłbyś ojca wyręczyć w bramie. Zmęczony bardzo, kości go łamią od tego dżdżu, a i w cyrkule miał znów dziś przykrości...
— A bo co? — spytał chłopak, bystro podnosząc głowę.
— Czy ja wiem!... Nie mówił... Wiesz przecie, że nigdy nic nie powie... A bo ty, to też mi co mówisz?... Obaj wy tacy... W niego się wdałeś!
— Oj, matusiu, nie gadaj... Wszystko ci mówię, kochana, wszystko, co można...
Roześmiał się, pochylił nagle ku matce i ujął jej pomarszczoną rękę.
Zbliżyła się do syna z twarzą rozjaśnioną słodkim uśmiechem.
— Pewnie, że tak!... Ale czuję, że się tam jeszcze dużo zostaje... I tak się boję, synu, tak się boję!... A szczególniej o ojca... Psia nasza służba!...
— Już niedługo, mateczko, niedługo!... Za rok będę studentem, będę miał dużo wolnego czasu, będę dużo zarabiał lekcjami, będę wam posyłał... Ojciec rzuci stróżostwo, weźmie się do czego innego.
Matka westchnęła.
— Ech, niewiadomo jeszcze, jak tam będzie... Ojczysko stare, schorowane i do czego innego może i niezdatne...
— Dlaczego?... Zawsze można coś znaleźć, jak się ma oparcie...
— Dobrze, dobrze... Ale już idź, będziesz dziś w bramie spał, bo mu ten „rumatyzm“ bardzo dokucza...
— A co mu w cyrkule mówili?
— Pewnie to samo, co zawsze. Nakazywali, żeby siedział, donosił. Zawsze to samo w naszej Polsce...
Chłopak wstał z nagłą troską na młodej twarzy.
— Żeby co śledził? Co kazali mu śledzić, nie mówił ojciec? Czy nie powiedzieli wyraźnie?!...
— Nie mówił. Taki zawsze skryty wraca z tego cyrkułu, że nie śmiem go pytać... Wiem tylko, że dziś wszystkich stróżów umyślnie wołali do samego komisarza, że dawał im jakieś rozporządzenia. Jutro ci pewnie ojciec sam powie, jak się wyśpi i na wątrobie mu ulży...
Chłopiec w milczeniu obciągnął bluzę, wcisnął czapkę na uszy, wziął książkę pod pachę i wyszedł.
W sklepionej bramie, ledwie rozświetlonej naftową, wiszącą u stropu lampą, wiał, płynął nieustannie, niby brudna rzeka, dokuczliwy, zimny przeciąg. Przeciskał się on, jak przez rzadkie sito, przez szpary lichej bramy i źle domkniętej furty z zadeszczonej ulicy wraz z migotliwym blaskiem i zimnem jesieni; niósł z sobą cuchnące opary rynsztoków, mgłę rozpylonej wody, stukot potrącanych wichrem szyldów, oraz plusk lejącej się z rynien pluchoty. W rogu bramy, bliższym wejścia, na wąskiej ławie, leżał zawinięty w kożuch mężczyzna.
— Ojcze, idźcie do mieszkania, ja zostanę! — szepnął chłopiec, stanąwszy nad nim.
— Toś lekcje odrobił?...
— Już, już!... Niech ojciec idzie!
Mężczyzna podniósł się i, głucho pokaszlując, zaczął zdejmować kożuch.
— Trzeba będzie całą noc wartować — kazali psiekrwie!... Ale będziesz mógł spać spokojnie, Józek, bo pewnie w taką pogodę nie będzie ruchu, nikt już nie przyjdzie!... Nad ranem zmienię cię!...
— Niech się ojciec nie fatyguje. Kożuch duży, będzie mi ciepło, a na powietrzu śpi się lepiej.
— No, no! To się zobaczy!... A poco książkę wziąłeś? Czytać jeszcze będziesz?...
— Może zaraz nie usnę!
— Ach, dałbyś pokój, taka pluta!... Zatul się w kożuch lepiej z głową, żeby ci ta zgniła wilgoć w gardło nie weszła... Znowu zachorujesz.
— Nic mi nie będzie, ojcze, doprawdy. Mocny jestem. Niech lepiej ojciec umyka, na przeciągu nie stoi, bo go przestrzeli! — gadał wesoło chłopak, wciągając na ramiona ciepły kożuch ojcowski i podnosząc do góry wysoki kołnierz.
Stary nic nie odrzekł, poprawił jeno kubrak, i, zlekka pokaszlując, ruszył ku suterenie.
Młody przysiadł pod latarnią: spróbował czytać. Ale mdłe światło, co chwila potrącane podmuchami wiatru, odbywało na papierze fantastyczny taniec błysków i cieni, uniemożliwiających zupełnie prawie rozpoznawanie liter, a wilgotne zimno drętwiło mu boleśnie palce, trzymające książkę. Dał więc Józef spokój lekturze i, zawinąwszy wokół siebie szczelnie „barany“, wyciągnął się na ławie.
Już smaczny, młody sen zaczął mu kleić powieki, już zaczął marzyć o ciepłej, słonecznej, krainie, gdzie w cudnym, pełnym woni, zieleni, kwiatów ogrodzie, błądził wolny i bez troski z słodką tęsknotą w sercu, kiedy ozwał się z początku nieśmiało, a następnie burzliwie szarpnięty dzwonek.
— Aha, pan Zawadzki! — pomyślał chłopiec, w półśnie siadając na ławce.
Dzwonek brzmiał coraz głośniej.
— Zaraz, zaraz!...
Zgrzytnął dwukrotnie obrócony klucz i furtka była otwarta; ale lokator ani myślał puszczać staroświeckiej mosiężnej rękojeści sygnaturki, owszem, oparł się dla nadania sobie mocy o rozwichrzony parasol i ciągnął gałkę raz po razu ku sobie. Spiżowy kieliszek dygotał konwulsyjnie pod ciemnem sklepieniem bramy i ryczał, jak ciągniony za ogon bawół.
— Co pan robi, panie Zawadzki, dom pan cały rozbudzi!...

„W noc burzliwą do domu wpadniemy,
Gdzie szczęśliwi błogiemi śnią snami.
Naszą pieśnią im spokój zmącimy,
Niechaj wstaną i pójdą za nami...“

— deklamował lokator, z trudem dając sobie radę z rozwianym paltotem i szarpanym przez wiatr parasolem.
— Niech pan wchodzi, bo zimno...
— Młodości, ty nad poziomy... wzlataj na skrzydłach motylich... Ach, nie!... Tfu!... Jak mi się dziś wszystko plącze!... wzlataj, a okiem słońca ludzkości całe ogromy przenikaj od końca do końca... Tak, tak: przenikaj!... Ach, to pan, panie Józefie... Należy się panu dwa złote... szpery! Tak... szpery! Za fatygę!... To lepiej brzmi niż warszawska nazwa... Bardziej demokratycznie... Więcej w tem szacunku dla człowieka... Za fatygę, za pracę więc... A to — na piwo!... Fe! Na-piwek! Fe! Nie... Za fatygę, obywatelu!... Tak mówią w Krakowie, gdzie wyższa kultura polityczna, niż w naszym domu niewoli!... Przeszłym razem nie miałem drobnych... ale tym razem napewno są, pamiętam dobrze, że zostały... — mruczał, szukając po kieszeniach.
— Dobrze, dobrze!... Jutro pan da... A niech pan tylko, idąc, nie stuka na schodach, bo znowu pani Zawadzka nie puści pana do mieszkania i będzie pan musiał u nas nocować, a kożucha tym razem nie będzie, bo całą noc wartować w bramie kazali...
— Kazali!... Kto?... Oni!... Acha, rozumiem! Wandale, nowożytni wandale!... Słuchaj, Józiu, masz zapałki?
— Nie mam. Ale mogę panu przynieść...
— Nie trzeba, nie trzeba!... Dam sobie radę i bez tego, jak na żołnierza przystało. Hola. Na lewo zwrot, raz... dwa!...

On wojuje — rok przeminął,
On nie wraca — może zginął.

cicho nucił, drapiąc się niepewnym krokiem po ciemnych schodach.
Józio znowu otulił się szczelnie w kożuch, wyciągnął na ławie i utonął natychmiast w krzepiącem zapomnieniu, tym razem bez marzeń.
I znowu, jak czerwona błyskawica w ciemnej przepaści, rozległ się głos dzwonka, krótki i twardy.
— Policja!... — błysnęło w mózgu chłopca.
Znał dobrze ten dzwonek — tak dzwoniła tylko władza bezwzględna i niecierpliwa.
Zerwał się na równe nogi i, plącząc w połach kożucha, pobiegł ku furtce, nie śpieszył się jednak z otwieraniem, lecz udając, że szuka dziurki od klucza, próbował wzrokiem dojrzeć przez szpary, kto stoi nazewnątrz. Jednocześnie przebiegał myślą zawartość swych szuflad i półki od książek...
— Nie! Zdaje się, że nic nie znajdą!...
Otworzył furtkę mocnem szarpnięciem i zdumiał się, obaczywszy zamiast policji drobną figurkę kolegi w przemokłym burym paltociku.
— Zabora, to ty!?... Tak po nocy?... Co się stało?
— To ty, Gawar?... Dobrze się stało, że nie twój ojciec!... Musiałbym łgać. Wsypa! — odrzekł chłopiec, wsuwając się do bramy i przymykając furtkę za sobą.
— Wsypa?... Któż to taki?...
— Delegaci z Radomia. Pewnie ogon za sobą przywlekli, bo dziś wieczorem przyjechali, a w nocy ich wzięli.
— Czy znaleźli co u nich?
— Nie, nic nie znaleźli, bo nic z sobą nie mieli. Tak było postanowione w Radomiu, jak mówi ten trzeci, co przyjechał osobno do nich...
— Jaki trzeci? Co ty gadasz?...
— No... gość...
— Co za gość?... Ach, Boże mój, rozpaplali wszystko!... Niedołęgi, gamonie, gaduły... Rób z nimi tutaj, umawiaj się, kiedy żaden z nich nie umie dotrzymać słowa, obietnicy. Kundle!... Dranie!...
— A co gorsza — przerwał mu płaczliwie Zabora — że wzięli z nimi Księżniczkę, u której, jak wiesz, był punkt zborny... Rozstawiliśmy zaraz, jakeś kazał, straże, żeby uprzedzić przybywających, na szczęście nikt nie przyjechał... Dopiero jutro rano zaczną pewnie napływać... Będziemy pilnować. Ale... co z nimi robić?... Co robić!... Ani mieszkań, ani pieniędzy!... Nie wiadomo, gdzie ich chować, jak ich żywić! Wszyscy radzą, żeby wyprawić ich zpowrotem do domu najbliższym pociągiem, że to najbezpieczniej, bo zjazd i tak się nie uda!...
— Dlaczegóż się nie uda?... Przecież dwóch tylko wzięli?...
— Ale jakże... bez Księżniczki?...
Józef zamyślił się.
— To prawda, będzie ciężko, ona miała wszystkie nici w ręku i onaby nam pomogła i pieniądze znalazła i mieszkania... Jej starsi słuchali, miała głos i szacunek u wielu.
— No, nie bardzo!... Raczej u niewielu!... Nie mieliśmy przyjaciół, ani ona, ani my!... I doprawdy nie wiem, poco my się tak rozbijamy!... Nie chcą, to niech ich djabli wezmą!...
— Więc co!? Iść do szkoły rosyjskiej!?... Tegobyś chciał? Co!? — wybuchnął Józef. — To ty myślisz, że ja nie chcę się uczyć po rusku, żeby starszym dogodzić?... Jeszcze czego?... Ja nie chcę się uczyć po rosyjsku dla siebie, bo nie chcę być moskalem, mówiącym po polsku... Mało to wam razy tłumaczyłem, baranie łby!... Co starsi wiedzą? Ot byle spokój, byle pierzyna!... Byle wszystko zostało, jak jest... Wiadomo!...
— Rozumie się! Stare gnaty nie chcą się narażać!... — sentencjonalnie wstawił Zabora.
— Ale... wracajmy do Księżniczki... Prawda, szkoda ogromna, będziemy brak jej bardzo odczuwać, ale... gdyby naprzykład umarła, czyliż dlatego miałaby zginąć cała sprawa? Wyobraź sobie, jaki popłoch rozniosą delegaci po całej prowincji... I tak z trudem wstrzymujem rozmaitych tchórzów i karjerowiczów od złamania całkowitego bojkotu... Jakżeż cieszyć się będą rozmaite ciemięgi i ugodowcy, kiedy delegaci, zamiast otuchy i pokrzepienia, przywiozą z Warszawy lęk i dezorganizację... Do tego żadną miarą nie można dopuścić!... — dowodził Józef coraz goręcej, coraz namiętniej, głosem jednak przytłumionym skulonemu na ławce i drżącemu z zimna koledze.
— Tak, ale skąd wziąć mieszkania, pieniędzy... Nikt ze starszych się nie zgodzi, nikt nie pomoże, nie da schronienia i pomocy. Znasz ich — podli!... Pamiętasz, co było? Jak to na nas wymyślali, jak to nam grozili?... Wszyscy opuścili nas, została tylko Księżniczka... — powtarzał uparcie Zabora.
— A jednak to musi być zrobione! Potem nas będą błogosławić! — przerwał mu gwałtownie Józef. — Słuchaj, Władek, tobie zimno, do mieszkania poprowadzić cię nie mogę, bo nie chcę straszyć starych, ale właź pod kożuch do mnie, pogadamy...
Zdjął szubę z jednego rękawa, przygarnął ku sobie przyjaciela i okrył go połą nagrzanej baranicy.
— Widzisz, tu w naszym domu jest puste mieszkanie, na trzeciem piętrze, obok Zawadzkich. Poproszę jego, który jest wprawdzie pijaczyna, ale niezgorszy człowiek, aby wziął to mieszkanie niby na lekcje tańca dla swoich córek, na miesiąc... Gospodarz mu odda... Zapłacimy ze składek...
Przytuleni do siebie pod wspólnym, grubym pokrowcem, radzili długo głuchemi, przyciszonemi głosami, mieszając świeże, młode oddechy, śmiałe myśli i gorące bicia serc w jedną porywczą całość. Gdy po godzinie rozmowy Józef połę kożucha odchylił, wyskoczył stamtąd Władek czupurny i nastroszony, jak orlę:
— Ho, ho!... Pokażemy im!... Tym tchórzom! Ho, ho!
Pogroził pięścią w powietrzu, podniósł kołnierz paltocika i wyskoczył przez otwartą furtkę na zadeszczoną ulicę.





II.

Krzeseł było mało, więc je zastąpiono przez ławki, zaimprowizowane z desek od prasowania, położonych na rozbitych pudłach, zwleczono też ze strychu kulawe, objedzone przez mole, bezpańskie fotele, rozeschnięte beczułki i dzieże. Wszystko to zbito naprędce, odkurzono i rozstawiono symetrycznie — szeregami. Pośrodku stanął stolik uszkodzony na jedną nogę, ale wcale pokaźny; nakryto go starą gazetą i umieszczono na nim papier, ołówki, oraz rzecz najważniejszą — srebrny dzwoneczek, przedmiot dumy wszystkich, a owoc zabiegów najmłodszego z wiecujących, Karolka Grosmana, który go zabrał zręcznie mamusi z pod ręki i przyniósł konspiracyjnie w kieszeni z owiniętem watą serduszkiem, aby czasem, po drodze dzwoniąc, nie wydał swojego piastuna.
Zebrało się kilkunastu chłopaków, grubych i cienkich, blondynów, brunetów, rumianych i bladych, z świecącemi się jak gwiazdy, ciemnemi lub jasnemi oczyma.
Na przewodniczącego wybrano Józefa Gawara, na sekretarza Władysława Zaborę i posiedzenie otwarto. Gawar w krótkich wyrazach scharakteryzował ciężkie położenie, w jakiem się znalazł obecny zjazd szkolnej młodzieży polskiej niepodległościowej przez „wsypę“, wywołaną nieostrożnością radomskich delegatów i zakończył wezwaniem do nieulękłej, wzmożonej pracy, do nieustannego zwiększania i doskonalenia organizacji, do surowego przestrzegania zobowiązań i postanowień.
— Nasza siła w naszej jedności i dlatego ją przedewszystkiem chcą złamać moskale, forytując łamistrejków, strasząc naszych przełożonych, dyrektorów i nauczycieli, żądając, aby ci wydawali i ścigali naszą organizację, co ze smutkiem muszę przyznać, że zdarza się... — dowodził chłopak, potrząsając płową czupryną.
— O tak!... — przerwał mu niespodzianie jedyny ocalały radomski delegat... — Właśnie nasza wsypa z tego pewnie powstała powodu, mamy takiego drania nauczyciela geografji...
— Kolega nie ma głosu, kolega opowie to wszystko w sprawozdaniu, a teraz przystępujemy do porządku dziennego. Niech kolega sekretarz przeczyta punkt pierwszy!...
— Referat kolegi Zasławskiego: „Obrona szkoły polskiej“.
Podniósł się wysoki, cienki brunecik, który łamiącym się głosem, przechodzącym nagle od grubego basu do śpiewnego kogucika, jął wywodzić o pożytku nauczania przedmiotów w języku ojczystym, o pedagogicznych z tego korzyściach, o prawach każdego narodu do własnej mowy, najlepszego narzędzia jego myśli i uczuć...
Obecni słyszeli to już tyle razy, że im było trochę nudno; zachowali jednak należytą w podobnych wypadkach powagę i skupienie.
Pewne ożywienie wywołał ustęp o obyczajach, panujących w szkole rosyjskiej.
— Nie wszyscy pewnie koledzy mają pojęcie, co tam się działo, ale my starsi dobrze pamiętamy te nieustanne podejrzenia, to prześladowanie, ściganie za byle co, szpiegowanie... Ciągle, ciągle, od chwili zapisania się na wstępniaka, aż do matury, bez przerwy, bez chwili wytchnienia... bo chyba na wakacjach tego nie było... stał nad duszą szpicel albo kat... Człowiek kładł się spać wieczorem z obrzydzeniem do życia, wstawał rano, drżąc z przerażenia, a szedł do szkoły, jak do katowni z niewymowną odrazą, po drodze wpadał do kościoła i modlił się: „Panie Boże, zmiłuj się nade mną i wybaw mnie od spotkania z dyrektorem, z inspektorem, ze złym łacinnikiem, z nauczycielem rosyjskiego; daj, ażebym miał dobry akcent, żeby nie zaczepił mię gospodarz klasy, żeby nie wyrwał mię pies matematyk lub coś podobnego... Boże miłościwy, zlituj się nade mną!...“ Ale to nic: gorsze było to zepsucie, jakie szerzyli wśród nas moskale. Pamiętam nauczyciela historji, pijaka, który już z czwartej klasy chłopaków zwabiał do siebie, uczył ich pić i opowiadał brzydkie anegdotki...
— U nas też był taki!... — ozwało się kilka głosów.
— I byli tacy wśród nas, co im się to podobało... — rozpoczął znowu, odetchnąwszy głęboko, prelegent.
— Inny znowu znęcał się, dyktując i każąc pisać najgorsze wymyślania na cały naród polski, na naszą wiarę, na naszą ojczyznę, na Kościuszkę, na Kilińskiego, nawet na Sobieskiego i Stefana Batorego... A wszędzie i zawsze nagradzano zdradę i lizuństwo, karano najsurowiej koleżeństwo. Tymczasem, czy jest coś milszego nad koleżeństwo?... Przecie... czyż nie jesteśmy wszyscy bracia, synowie tej samej ziemi?...
Rozległy się oklaski.
— Niech żyje koleżeństwo!... — ozwały się nieśmiało głosy.
— Panowie, proszę o spokój!... Nie jesteśmy jeszcze w wolnej Polsce! Więc proszę ciszej! — upomniał przewodniczący.
— Bo co to jest koleżeństwo? — ciągnął dalej brunecik. — Koleżeństwo jest to rzecz najmilsza. Pochodzi od wyrazu kolega, a co jest kolega, wszyscy wiemy. Kolega jest to ten, co nie zdradzi, nie wyda, nie lizusuje... Ten, co zawsze ma odwagę, nie porzuci ani w złem, ani w dobrem, co w razie czego narazi się, w potrzebie wspomoże, podzieli się ostatniem... Kolega koledze nie skłamie i zawsze dotrzyma słowa, choćby nie wiem co... Jak wypadnie, to dobry kolega przyjmie na siebie w milczeniu winę całej klasy. W niebezpieczeństwie dobry kolega nie opuści nigdy towarzysza i nie zwali na niego winy... Byłaby to podłość...
— Brawo!...
Huczne oklaski, uśmierzone politycznie przez przewodniczącego.
— Proszę o głos w tej sprawie!... — ozwał się szepleniący bas.
— Nie mogę dać głosu koledze Rodkiewiczowi, gdyż referat jeszcze nie skończony.
— Proszę w sprawie formalnej!...
— W sprawie formalnej co innego. Proszę o spokój: kolega Rodkiewicz ma głos w sprawie formalnej.
Gruby, tęgi chłopak o szerokiej, piegowatej twarzy podniósł się uroczyście z miejsca i odchrząknął:
— Protestuję przeciw stawianiu kwestji na niewłaściwym gruncie. To nas zaprowadzi na manowce. Uczuciowość zawsze szkodziła nam Polakom. Polska zginęła przez uczuciowość. Gdyby Sobieski nie dał się powodować uczuciu i nie poszedł pod Wiedeń, inaczejby wyglądała nasza historja. Tak! Żądam więc, aby tu u nas każda rzecz była rozważana z punktu widzenia zimnego rozsądku. Koledzy: precz z osłabiającem twardą wolę uczuciem! A więc z tego punktu widzenia: Co takiego kolega? Kolega przedewszystkiem może być zły, albo dobry. Weźmy pierwszy wypadek... Naprzykład, czy się jest kolegą, jeżeli się chodzi do rosyjskiego gimnazjum?
— Przepraszam, to już nie jest sprawa formalna. Będziemy o tem dyskutowali po referacie. Odbieram koledze głos — wmieszał się przewodniczący.
— Przeciwnie! Jest to kwestja najformalniejsza z formalnych, gdyż od wyjaśnienia jej zależy cały charakter dalszej dyskusji... — bronił się Rodkiewicz.
— Nie ma kolega głosu. Proszę siadać!...
— Odwołuję się do zgromadzenia.
— Niech mówi!... Prosimy...
— Dosyć, dosyć!... Siadaj! Rzodkiew!... — wołali inni.
— Co wy wiecie!... Znacie się, jak kura na pieprzu!
— A wy co?... Obrażacie nas!... Nie wolno!...
— Każdy ma swoje zdanie!... Swoboda słowa!...
Wszczął się hałas, który nadaremno próbował uśmierzyć dzwonek przewodniczącego.
Wtem jeden z uczniów, stojących w niszy okiennej, oderwał twarz od ciemnej szyby i zawołał:
— Cicho, na Boga!... Ktoś stoi na ulicy!...
— Panowie, chować papiery!... Idą po schodach, tu na górę!... — zaszeptał przejmującym głosem wartownik, wpadając z przedpokoju.
— Usunąć stół... Bierzcie się za ręce... Pary... Zdzisiu, graj!... — rozporządzał się Józef Gawar.
Wkrótce zabrzmiały dźwięki harmonji i zawirowały, śmiejąc się i pokrzykując — młode postacie.
Na szczęście alarm okazał się tym razem próżnym. Do pokoju wszedł pan Zawadzki i zawołał ze śmiechem:
— Co? Dobrze udawałem żandarma!? Zlękliście się, smarkule, nieprawda?... A pamiętacie:

„O! matko polko, jeśli syn twój z młodu
W płochych rozrywkach marnie trawi lata,
I zapomniawszy krzywd swego narodu,
Schlebia tyranom, z wrogami się brata:
O! matko polko! źle syn twój się chowa,
Opowiedzże mu wszystkie Polski męki,
Wskazał mu na Pragę — na pola Grochowa —
Na niepomszczone błonia Ostrołęki.
Niechaj się dowie, ile krwi wyciekło
Z serca narodu — i jaka łez rzeka,
Płynąc od strony, gdzie Sybiru piekło,
Przez wszystkie ziemie wygnania przecieka!
O! Polko! twe dziecię
Nosić powinno kir z grobu ojczyzny —
I w każdej chwili myśleć o odwecie!
Niech więc do dzieła sposobi się zcicha,
Skrytemi łzami żal serca podsyca,
Żart ma na ustach, a śmiercią oddycha,
Jak Hamlet, kiedy mścił się za rodzica!
Każże mu wcześnie wprawiać się do konia,
Do strzału, szabli, do harców i znoju —
Umieć wypatrzeć obronne ustronia,
Do czat, zasadzek, lub wstępnego boju:

Pod domem swoim skryte kopać lochy
I tam wśród nocy, gdy śpią wrogi nasze,
Odlewać kule, nagromadzać prochy,
Strzelby, kulbaki, lance i pałasze!
Po tylu próbach, chwilę jeszcze jedną
Czekać i czuwać — bo czas niedaleki,
W którym ojczyznę, matkę naszą biedną
Z grobu wyniesiem — by żyła na wieki!
Wtenczas i syn twój, biegnąc w hufiec bratni,
Bo z dziecka może stać się bohaterem,
Wyjdzie wraz z nami na ten bój ostatni,
Co wiecznym ludów zakończy się mirem!

Deklamował z przejęciem, ilustrując kłucie, rąbanie, strzelanie odpowiedniemi gestami. Zrobił wrażenie. Spojrzał więc z zadowoleniem na pobladłe twarzyczki słuchaczy i zakończył wesoło:
— A teraz... bigos! Poślijcie paru zuchów do mojej żony, niech przyniosą przygotowany dla was podwieczorek.
Radość była powszechna, gdyż parogodzinne wiecowanie zaostrzyło mocno apetyty. Powstano więc hałaśliwie z wielkiem szuraniem nóg i krzeseł.
— Ty, Grosman, biegnij!... Ziemba też... Jeszcze dwóch... Może mało będzie, co?... — rozporządzał się Rodkiewicz.
— Dosyć, dosyć.
Pan Zawadzki chodził wśród młodego tłumu, tarmosił za uszy i czupryny, gładził po plecach i ramionach.
— Jakżeś urósł?... Nie poznałbym cię, chłopcze! Cóż matka?... Bieduje?...
— Już lepiej: znalazła miejsce.
— Ho, ho! Wąsy ci się puszczają, niedługo za ucho zawijać będziesz! — zwracał się do innego.
— To wcale nie bigos, proszę pana, a chleb z serem!... — wołał Grosman, niosąc talerz ze stosem krajanek.
— Bigosem zwie się każda przekąska na polowaniu! Czytałeś w „Panu Tadeuszu“ — bronił się pan Zawadzki.
— Czytałem, ale tam powiedziano zupełnie co innego!... — śmiał się chłopak.
— Jakto: co innego: — przekomarzał się pan Zawadzki. — Powtórzę ci:

— — potrawą nielada
Jest bigos, bo się z jarzyn dobrych sztucznie składa.
Bierze się doń siekana, kwaszona kapusta,
Która, wedle przysłowia, sama idzie w usta;
Zamknięta w kotle, łonem wilgotnem okrywa
Wyszukanego cząstki najlepsze mięsiwa:
I praży się, aż ogień wszystkie z niej wyciśnie
Soki żywne, aż z brzegów naczynia war pryśnie...

Deklamował, otoczony gronem chłopaków, żujących pełnemi usty chleb z serem.
— Zosiu, Jadziu, a nie zapomnijcie o panu Józefie! — zwrócił się do córeczek pensjonarek, roznoszących na tacy herbatę.
— My dobrze pamiętamy, tatusiu, tylko że on nie ma czasu!... — odezwała się, rumieniąc, starsza wysmukła blondynka.
— Gawar, Józef... Przestań na chwilkę filozofować... — zawołał wtedy poczciwiec, kierując się w kąt pod piecem, gdzie Rodkiewicz w towarzystwie swych zwolenników oblegał Gawara.
— Ależ wcale nie miałem zamiaru ani poniżać rozumu, ani nawet umniejszać jego znaczenia! — bronił się ten. — Mówię tylko, że i uczuciu się coś należy, bo przecie bronimy i dobijamy się tego, co kochamy...
— Tak, ale z zimnem i bezlitosnem wyrachowaniem — nastawał Rodkiewicz. — Patrz, jak to robią... nasi zachodni sąsiedzi!
— Ba!... Masz kogo stawiać nam za przykład, cały świat ich nienawidzi!...
— To nic. Oni jednakże kwitną!...
— Dziękujemy...
— A Września...
— A Kroże...
— Nie chcemy ani tych, ani tamtych...
Zaszumiało wśród młodzieży; lecz natychmiast umilkli, rozstępując się grzecznie przed Zosią, zmierzającą ze szklanką herbaty i krajanką chleba na tacy ku Gawarowi. Pan Zawadzki szedł za nią i popychał ją zlekka przed sobą.
— Chłopcze, nie samym duchem... Pamiętaj, że w zdrowem ciele...
Chłopak ukłonił się i cokolwiek zmieszany brał z tacy pokarm, podawany przez zarumienioną jak wiśnia i nie patrzącą na niego panienkę.
Wtem rozległ się dzwonek tak gwałtowny, iż wszyscy drgnęli, głosy umilkły i oczy obecnych niespokojnie zwróciły się ku wejściu.
Po chwili wahania Gawar pierwszy skoczył ku niemu i, otworzywszy drzwi, dostrzegł w zmroku schodów bladą twarz matki.
— Uciekaj... Przyszli... Pytają się o ciebie!
Zrozumiał, pobladł i, przerywając mowę matce znaczącym gestem, wyszedł za nią na klatkę schodową.
— Uciekaj, uciekaj! — błagała go. — Schowam cię do naszej piwnicy, do skrzynki po kartoflach, nikt się nie domyśli!
— Na nic, matko, na nic!... Jeżeli to coś poważnego, to przeszukują cały dom i gorzej będzie, jeżeli mię tam znajdą, a jeżeli to głupstwo, jakiś drobiazg, albo nieporozumienie, to mogą mnie nawet nie wziąć, albo puszczą zaraz... Tylko tak się nie przestraszaj odrazu, mateczko...
— Ach, synu, synu, wiem, wiem, oo cię czeka!...
Zakryła twarz rękami.
— Co mówili?... Dużo ich?... Rewirowy, czy komisarz!...
— Rewirowy, ten straszny, rudy, a z nim dwóch łapaczy i czterech stójkowych. Obstawili bramę, nikogo nie wypuszczają... Pytali, gdzie twoje książki i gdzie sam jesteś?...
— Cóżeś powiedziała?
— Powiedziałam, że nie wiem, gdzie, że wyszedłeś przed chwilą, a sama wymknęłam się tutaj...
— Bardzo dobrze!... Wracaj, żeby, Boże broń, nie wzbudzić podejrzenia... Zaraz przyjdę... Wszystko będzie dobrze... Wezmę szczotkę od pana Zawadzkiego, przemknę się przez kuchnię na tamtą stronę domu i powiem, że sprzątałem na schodach... Ale przedtem muszę tych chłopaków wysłać stąd, bo i mnie, i siebie, i wszystko wsypią... Idź więc i bądź spokojna, nic mi nie zrobią...
Pochylił się ku ręce matczynej; przytuliła go do piersi i pożegnała go znakiem krzyża nad głową.
— Niech będzie wola Jego!... Ale strzeż się, synusiu, strzeż!...
— Strzegę się, mamuchno, sama widzisz!... Trzeba się więc śpieszyć!... Niema chwili do stracenia.
Przymknięte drzwi skrzypnęły za jego plecami i w przelocie ukazała się brodata twarz pana Zawadzkiego. Był trochę blady i oczy miał szeroko otwarte. Stróżka odeszła natychmiast, nie kiwnąwszy mu nawet głową.
— Co się stało?
— Policja. Przyszli po mnie!...
— Co?... Przyszli po ciebie?... Nie może być!... Ha!... I cóż ty na to: pójdziesz?...
— Pójdę! — odrzekł twardo chłopiec. — Ale przedtem trzeba tych tu pochować!...
Pan Zawadzki patrzał przez chwilkę ze zdumieniem na chłopca, poczem pobladła twarz poróżowiała mu znowu i poweselała.
— Zuch jesteś. Co zaś do chłopców, to myśię, że mogliby zostać u mnie.
— Pani Zawadzka nie zgodzi się!...
— Zgodzi się!... Popiekłuje trochę, ale przecie ich nie wyda... Tylko, że za dużo ich... Jeżeli to denuncjacja, to mogą cały dom przeszukać...
— Dobrze. Zacny pan jest, doprawdy, zacny... Chłopców ukryjemy. Jednak trzeba się śpieszyć... Chodźmy, powiem im...
Młodzież była mocno zaniepokojona długą i tajemniczą za drzwiami rozmową; paru z nich stało przy oknach z przylepionemi do szyb czołami i patrzyli na ulicę.
— Koledzy, policja już w bramie, przyszli po mnie. Pewnie głupstwo, ale musimy się na wszelki wypadek przygotować. Papiery ty weźmiesz, Karski, i zniszczysz w ostatniej chwili. Gdyby się udało je ocalić, to zaniesiesz razem z Rudkowskim paczkę do tego studenta, co mieszka na trzeciem piętrze. Chociaż to łamistrajk, ale nie wyda was, możecie iść śmiało... Powiedzcie mu, że ja was przysłałem, ale nie mówcie nic więcej i o zjeździe nie mówcie... Papiery zniszczcie dopiero w ostatniej chwili, gdy nie będzie już żadnego ratunku, pamiętajcie!...
— Rozumie się!... — powtórzył Karski.
— Bigoń i Swiderski niech idą do praczki. Niech powiedzą, że posłani są po bieliznę od pani Kamockiej. Oni pierwsi wyjdą z bielizną, ale dopiero za jakie dwie, trzy godziny... Matka da im znać, kiedy wyjść mogą... Potem wymykać się będziecie po jednemu. Rozumiecie, po jednemu...
— A ty?
— Ja zaraz idę do policji... Zajmę ich tymczasem, zanim się nie rozejdziecie... Tylko spokój, zimna krewi... Nic takiego... I koza nie jest znowu rzecz tak okropna, żeby zmysły tracić ze strachu... Więc spokojnie, róbcie, co powiedziałem... A gdyby pytali: nic nie wiemy, nic nie słyszeliśmy, nic wiedzieć nie chcemy i nic wiedzieć nie możemy!...
— Ja nie ja i łoszad’ nie moja — bąknął ze śmiechem Rudkowski.
— Tak, tak!... Pamiętajcie!
— Bywaj zdrów!... A nie daj się im!... — wołali do Gawara.
— Spokojnie i z zimnem wyrachowaniem, pamiętaj!... — pouczał Rodkiewicz. — Nie unoś się, nie zdradź się!
— Niema obawy!... Nie wydobędą ze mnie słóweczka!
— Bywaj zdrów, bywaj zdrów!...
Ściskali go serdecznie za ręce.
— Idź już, chłopcze, idź, bo zdaje mi się, że słyszę jakieś kroki na schodach!... Oto, szczotka... — wyprawiał go pan Zawadzki.
Chwilę potem Józef wyjrzał z drzwi oficyny na podwórko i ujrzał tam rudego Worobjewa w towarzystwie znanego mu dobrze łapacza i stójkowego, rozglądających się podejrzliwie po górnych piętrach kamienicy; obok stał jego ojciec z czapką w ręku i z ciężką troską na twarzy.
— Jakże to, stary durniu, nie wiesz, gdzie poszedł twój syn? Nic ty nigdy nie wiesz! Służyć ty już nie możesz, stary!... — groźnie dowodził rewirowy.
— Jeśli ty syna upilnować nie możesz, to jakże możesz upilnować cały dom! — wstawił podstępnie łapacz.
— I to prawda...
Wtem ukazał się Józef z szczotką pod pachą i, udając, że nie widzi przybyłych, skierował się ku bramie, lecz łapacz zaraz go dojrzał i krzyknął:
— Jest ptaszek!... Hola tutaj!
Rewirowy spojrzał na chłopca i groźnie kiwnął palcem.
— Niech pan będzie łaskaw, panie gimnazista... Gdzież to pan był, panie uczony!...
Młody Gawar zmierzył go posępnem spojrzeniem i zbliżył się, nie zdejmując czapki.
— Czego pan sobie życzy ode mnie?
— Życzę sobie od ciebie przedewszystkiem, żebyś czapkę zdjął. Gdzież się włóczysz?... — huknął gniewnie Worobjew.
Józef wyprostował się, oczy mu błysły, lecz spojrzał przelotnie na pobladłą z przerażenia, zbolałą twarz ojca i odrzekł spokojnie:
— Miałem zajęcie...
— Co, schody zamiatałeś?... — wzgardliwie wtrącił moskal.
— Może i schody.
— Tak właśnie, schody!... A tu niepokoje z powodu was... Chamy jakieś! Puść kurę na grzędę, zaraz wyżej siędę! Gdzie masz książki i papiery? Pokaż zaraz bez utajki, wszystkie!... Słyszałeś!?... Nu, marsz!...
Bramy pilnował stójkowy, a w pokoiku stróża siedział drugi łapacz i przekomarzał się z matką Józia, próbując z niej wyłudzić jakie zeznanie. Mądra kobieta zręcznie omijała jednak zastawione pułapki.
— Chytre Polaki udają niewiniątka, a, dobrze rozważywszy, wszystkichby należało do więzienia wsadzić! — rzekł do wchodzącego rewirowego.
— I wsadzimy!... — mruknął ten, zabierając się do przeglądania książek Józefa.
Zrewidowali całe mieszkanie, nie szczędząc grubjańskich uwag i obelżywych wyrazów stróżowi i stróżce. Chłopcu mniej dokuczali, gdyż jego nasępione brwi, zacięte usta i harde, krótkie odpowiedzi stropiły ich trochę.
— W której klasie, łaskawca? — szydził rewirowy.
— W ósmej...
— Tak, z trudem wielkim aż do ósmej dociągnęliśmy... za napiwki ojca!... A teraz, co będzie?... Koniec... Znowu w chłopy, w niewolniki!... Mógł już być panem studentem, lekarzem, profesorem... I przez głupotę swoją, nic więcej, jak przez głupotę, znowu wróci z całym rodem w błoto!... Och, dureń, dureń!... Byłbym twoim ojcem, tobym ci wyrżnął dwadzieścia pięć odlewanych tym samym paskiem, który tu widzę... Chamy niewdzięczne!... Kto was z pańszczyzny zwolnił? Kto wam szkoły otworzył?... Wszystko car, ruski car, a wy bunty urządzacie!... Kary na was mało! Pasy z was drzeć!... — mruczał wciąż rewirowy, przerzucając skromne rzeczy stróżów.
— A to co?... Poco ci to? Czy to szkolny podręcznik? Takie rzeczy czytasz, zamiast uczyć się?... — spytał nagle, wyciągając tom poezyj Mickiewicza.
— Panie rewirowy, pan tu posłany dla rewizji, więc niech pan robi, co mu kazano, ale żadnych uwag ponad to niech mi pan tu nie czyni... bardzo proszę!... — wybuchnął wreszcie Józef.
— Tak, tak!... A no zobaczymy, młody człowieku... zobaczymy... Jak to ty tam zaśpiewasz! Ja do niego, jak ojciec, a on kąsa!... Ho, ho!... Wczesny ptaszek!... Zbieraj się więc, paniczu, zbieraj!... Weźcie go!...
Stójkowi ruszyli ku młodzieńcowi, łapacze zwijali w paczki książki wybrane.
— Ferapont Siemionycz... tutaj napisane na jednej „z pozwoleniem cenzury“ i ona po rusku, ale powiedziane w tytule „Socjalnaja dynamika“. Czy ją wziąć?... — pytał starszy policjant.
— Ba, jeszcze się pytasz?... Brać, wszystkie brać, ruskie, czy nie ruskie!... Dynamika — mała rzecz!... On tu bomby, widzę, fabrykować zamierzał!... Bezwstydnik! Ot, powiedziane poprostu „socjalnaja dynamika“ i nawet tego nie chowa!... Gagatku!... Poczekaj, pokażą ci, gdzie raki zimują!... Już moja w tem głowa. Wygodzą ci!...
— Niech mu pan daruje, młody!... — mruczał stróż.
— Niech go pan nie bierze!... — prosiła stróżka, rzucając się i przyciskając usta do włochatych rąk Worobjewa. Stróż kłaniał mu się nisko i obejmował za nogi.
— Matko, ojcze! — wołał nadaremno Józef.
— Niech go pan puści!...
— Acha, teraz to w pokorę!... Podłe polskie dusze; nagrzeszyli, a cierpieć za grzechy nie chcą; od sprawiedliwości chcą się uchylić... Nic z tego, trzeba było lepiej syna chować!... Teraz, kiedy on wpadł w błąd, sami powinniście byli na niego donieść i prosić władzę, aby go przez karę z grzechu oczyściła. Tak przystało prawo; wiernemu chrześcijaninowi, ale wy katoliki nie rozumiecie tego, wy byle okpić i Boga, i ludzi... Opłatek cieniuchny zamiast prosfory dajecie... a przecie powiedziano jest, że Zbawiciel chleb łamał, a nie opłatek żaden z apostołami, mówiąc: oto jest ciało moje!... Ale taka jest wasza schizmatycka natura... i zawsze i we wszystkiem... A tymczasem nikogo nie oszukacie, tylko siebie... „Dynamika socjalnaja“... Za takie rzeczy po główce nie pogładzą!... Sam sobie winien! Z prostego powołania, a też uczonym chce być... — pouczał głosem djaka rewirowy stróżów, wychodząc ostatni z ich ubogiego pokoiku.
Ojciec bez czapki szedł tuż za policją. Matka płakała głośno, czepiając się syna rękami, jakby w nadziei, że się go uda zatrzymać. Józef bystrem spojrzeniem obrzucił bramę już ciemną, sklepioną, jak nawa kościelna. Była zupełnie pusta. Serce zabiło mu radośnie.
— Więc nikogo!... To może i mnie puszczą... Może to jakie nieporozumienie... Wszak nie spisali nawet protokółu! — przemknęło mu przez myśl błyskawicą.
Zatrzymali się przed otwartą furtką. W szarym kwadracie wylotu brudno połyskiwały przy świetle gazowych latarni mokre chodniki i bruk ulicy. Mgliste figury przechodniów migały co chwila.
— Nu, dosyć!... Wy tutaj się pożegnajcie!... Dalej nie wolno, dalej wasz chłopiec musi iść sam!... — zauważył poważnie rewirowy.
Gawarowa przypadła do syna:
— Synu!... Józek!... Zabierają cię... Nie, nie... Pójdę za tobą... pojadę... Boże mój, Boże!... I za co!?... Gdzież sprawiedliwość!?... Dziecko moje!
— Daj pokój, matko!... Nie pokazuj im... nic z twego bólu... Niech nie widzą!... — mówił chłopiec cichym, przejmującym głosem, całując pomarszczoną, spłakaną twarz.
Matka czepiała się go wciąż w zapamiętaniu, powtarzając:
— Dziecko... dziecino!... Zabierają cię, zabierają!... Na zawsze!... Ja wiem, na zawsze!... Nie puszczą cię już, oj nie!... Nie zobaczę cię, gołąbku mój, synusiu!... Chłopaku mój!... O Boże, Boże, zmiłuj się nade mną!
— Dosyć!... Powiedziano, że dosyć... Żadnej wy nie macie miary, Polaki obrzydłe!... Daj wam palec z litości, to zaraz całą rękę chwytacie! Bierzcie chłopca!... Marsz! — ryknął wreszcie Worobjew na stójkowych.
Raz jeszcze uścisnął Józef długo i gorąco matkę, pochylił się i objął wpół ojca, który go tylko wstydliwie pogłaskał po głowie twardą, namuloną ręką.
Popychając przed sobą aresztowanego, policja wyszła za furtkę. Kroczyli, ciężko stąpając, a za nimi biegł cichy okrzyk:
— Jezus, Marja!... Matko Przenajświętsza!... Synu, syneczku!
Rychło wszystko wraz ze szmerem miarowych kroków stójkowych utonęło w turkocie i gwarze ulicy.
Józefowi wydało się, że nagle oderwał się od czegoś, z czem był dotychczas mocno zrośnięty i że płynie samotnie w nieznany, groźny świat.





III.

Komisarza nie zastano w cyrkule. Kazano aresztowanemu czekać w brudnej, zakopconej sali, gdzie za drewnianemi balaskami, przy żółtem świetle naftowych lamp, przy kilku zawalonych księgami i papierami stolikach, pracowali urzędnicy brudni, źle uczesani o twarzach bladych, opiłych, o spojrzeniach drapieżnych, bezwstydnych. Rewirowy Worobjew wszedł do sąsiedniego pokoju, skąd zaraz rozległo się przeciągłe telefoniczne dzwonienie i następnie głucha, urywana rozmowa. Pisarczykowie nadstawiali uszu, ale dolatywały tylko krótkie służbowe:
— Słucham!... Tak właśnie!... Natychmiast!...
— Odprowadzić go do aresztu!... — rozkazał Worobjew, ukazując się na progu.
— Słucham. A gdzie go zamknąć? — spytał, prężąc się, stójkowy.
— W ogólnej.
Policjant chwilkę stał jakby w powątpiewaniu.
— No, co czekasz!? Marsz!
— Nu!... — zwrócił się policjant do siedzącego na ławce Józefa.
Weszli do brudnej, zimnej, cuchnącej sionki, a stamtąd na mały korytarzyk. Klucznik, któremu oddano aresztowanego, obrzucił go bystrem spojrzeniem i znowu powziął jakieś wątpliwości. Zostawił więc policjanta na straży, a sam udał się do biura z ponownem pytaniem.
— Wasza szlachetność! Gdzie zamknąć chłopaka? Przecie w ogólnej są tamci!?...
— Słyszałeś, co ci powiedziałem. Głuchyś, czy co? Powiedziano w ogólnej, tak w ogólnej!... Nie twoja rzecz!... Namysły jakieś!... Won!... Rób, co kazano... Ja was nauczę, rewolucjonistów!... Od władzy chcecie być mądrzejsi, co!? Sami chcecie się tam dostać?... Już wam obrzydł jasny świat!... Co!... — krzyczał Worobjew, czerwieniąc się jak indyk na twarzy i grubym karku.
Przerażony klucznik odsalutował, zrobił zwrot na lewo i cofnął się pośpiesznie za drzwi.
— Nu, właź!... — mruknął gniewnie na Józefa, otwierając furtkę w sztachetowem przepierzeniu, oddzielającem korytarzyk od właściwego aresztu.
Areszt podzielony był głuchą ścianą z desek na dwie części: w jednej połowie na pryczach i podłodze widać było niewyraźnie w słabem świetle palącej się na korytarzu latarni siedzące i leżące kobiety, w drugiej postacie mężczyzn. Józefa wepchnięto do tych ostatnich.
Odurzony stęchlizną powietrza, smrodem wódki, potu i gnoju, bijących z głębi, przerażony widokiem łachmanów i dzikich spojrzeń, błyskających tu i tam wśród zmroku, zatrzymał się u proga.
— Hej, kogo Bóg prowadzi?...
— Odkąd to salcesona Bogiem nazywasz!? Hę... Gęba ci się niedługo w ryj zamieni...
— Zazdrościsz mi, psia twoja mać, że mam ładniejszą niż twoja...
— Nie maćkuj, nie maćkuj, bo jak ci po rusku odpowiem, że zaraz zrozumiesz... Wspomnę ci rodziców od samego proroka Adama...
— Ho, ho, ho!...
— Ach ty zapiłowany, zakitowany... Szturcham cię w samo serce...
— Przestańcie!... Spać nie dajecie. Powarjowali... Co się stało? Hałas taki!...
— Chłopca przyprowadzili. Tobie dziwo!
— Dajta pokój!... Cóż to, kawalijerze, nie podchodzisz?... Prosimy grzecznie!... Polityk pewnie. Może pe-pe-es?
Józef nie ruszał się, onieśmielony doreszty ochrypłemi głosami, ohydnemi przekleństwami, jakie nawet on, syn stróża, rzadko słyszał i złowrogim wyrazem twarzy widocznych mu coraz wyraźniej w rudym półmroku lochu, w miarę jak oczy jego przyzwyczajały się do ciemności.
Wtem kupa łachmanów, leżąca u jego nóg, podniosła się, ogromny, półnagi drab stanął między nim i światłem, schwycił go bez ceremonji za kołnierz i przycisnął do muru. Józef nachylił się i próbował uwolnić się od drapieżnej łapy.
— Czego chcesz?
— A co masz?
— Nic. Wszystko mi odebrali w kancelarji.
Drab bez ceremonji zapuścił mu rękę do kieszeni i wyciągnął stamtąd chustkę.
— A widzisz, łżesz...
— W mordę go, w ryja, puść mu ikrę!... Niech wie, że my nie policja, że nam prawdę musi gadać!
— Dajcie mu spokój, pewnie student, gorsza od nas hołota, od nich wszystko biorą! — ozwał się ochrypły bas pijacki.
— A juściż!... A mało to studenty i te przeklęte pe-pe-esy naszych w rewolucję natraciły...
— Z burżujami trzymają...
— Puśćcie mię. Ja was nie zaczepiam!... — próbował opierać się Józef, ale spiżowe ramię draba przyciskało go z wielką mocą do ściany.
— Powiedz, synu, kto jesteś?...
— Uczeń jestem... z gimnazjum... z polskiego gimnazjum...
— Puść go, wypióra!... Niech go djabeł kocha. Nie znęcaj się, nie masz nad kim!... — znów ozwał się ten sam bas pijacki.
— A jakże!... Znam go przecie... To stróżów syn... Gawar mały, szczeniak tego psa, co wczoraj nas wsypał... Wstawajcie, chłopcy, uciecha!...
Józef przypomniał sobie wczorajsze zajście ze złodziejami „pajęczarzami“ w piwnicy, przypomniał sobie ich pogróżki. Gwałtownem szarpnięciem wyrwał się z rąk złodzieja i stanął w kącie w obronnej pozycji. Jednocześnie kilka jeszcze cieni z wesołym, rubasznym śmiechem i wymysłami zerwało się z ziemi i rzuciło ku niemu.
— Gawar!... A to ci frajda! Stróżów syn!... Dawaj go sam!...
— A zróbże mu, Mrozik, „Mani-chwost“, jak tej dziwce, coś ją naszpiglował na Towarowej...
— Ha, ha! To ci lafa!...
Śmieli się, cisnęli ku niemu z pięściami, gotowemi do walki.
— Nie zaczepiam was. Czego chcecie ode mnie!... Ja przeciw moskalom... nie przeciw wam...
— Patrzcie go!? A cóżeś ty od moskala lepszego, razem z nim szpiclujesz!...
— Wal go, brachu, w kałdun, co z nim wiele godać!...
— Przez niego tu siedzimy, zamiast „knurać“ galanto!... Taką noc zmarnować!
— W ryja ścierwę!... — piszczał najmłodszy z napastników, dzieciak prawie.
Rzucili się hurmem i przywalili Józefa swoim ciężarem. Przez krótką chwilę bronił się rękami i nogami, lecz schwytany zdradziecko za stopę przez swego rówieśnika, otrzymawszy kilka strasznych uderzeń w brzuch i głowę, schwytany żelaznemi palcami za gardło, potoczył się na ziemię z rozpaczliwym okrzykiem:
— Mordują!... Zbóje!... Ratunku!
— Puść chłopca, Krzywy! Puśćcie go, herody jakieś! — wrzeszczał pijak.
— Przestańcie, cholery!... Kreminał sprowadzicie!...
— Żeby was „pierony“! Spać nie dajecie!...
— Po nogach depczecie!... Tu miejsce znaleźliście na swoje tańce?... Żeby was!... — rozlegały się wrzaski.
— Panie stójkowy!... Rety!!... Zabijają!...
Wszczął się nieopisany gwałt, cała kocia muzyka gwizdów, wycia, szczekania, sprawiająca widocznie niewysłowioną rozkosz wykonawcom. Pisk i wrzaski, wybuchłe natychmiast i na żeńskiej połowie, zwiększyły wrzawę, głusząc zupełnie jęki, przekleństwa, wściekłe sapanie i głuche uderzenia walki. Józef już się nie bronił, zarzucił ręce na głowę, twarz wtulił w mur, podstawiając, o ile mógł, pod straszne razy swe chude, dziecięce plecy. Przeciwnicy, nie przestając bić, usiłowali go z kąta wyciągnąć, pragnąc mu zadać zprzodu bardziej dotkliwe i nieznośne ciosy.
— W pysk... w ryj... w niuchaczkę!... Pieczętuj!... Niech mu na całe życie zostanie pamiątka!... — wołali wściekłemi głosami.
Hałas wzmagał się, gdyż bójka i kłótnia wszczęła się i na pryczy między broniącym Józefa pijakiem i jego sąsiadem złodziejem.
— Czego liziesz, opoju? Nie twój kufel... Niech mu przetrzepią bęben, stróżowskiemu synowi!... Nauka!... Wsypał nas óciec, niech syna poboli... Zapowie dziesiątemu!... Hę!
— Nie bądź psem!... Nie pilnuj, co nie twoje!... Też... moooralista!... Niczem proboszcz wolski!...
— A tyś kto?... Sam możeś ajent?...
— Jak ci ząb wystrzelę, zobaczysz, kto jezdem!... Nie dam chłopca mordować!... Co tu „ochrana“? Czy co?... Wara!... Puśćcie go, kundle!...
— Hej!... Dyyyżurnyy!
Zaskrzypiały wreszcie zasuwy drzwi zewnętrznych i ciężki tupot maszerujących stójkowych zadudnił na korytarzu.
— Co, psie-krwie — zatraceńcy, robicie!?... Co za hałasy po nocach?... Nie wiecie, gdzie jesteście!...
— Czego wrzeszczycie?... My tu was zaraz porządku nauczymy!... Wal ich!...
— Dziecko zabili juchy!... Panie stójas, ja im mówiłem, żeby zaprzestali, a oni nic!... Zabili chłopaka!... Widzicie, leży bez ducha!... — huczał w ciemnościach pijak, siedząc na pryczy.
Inni już się rozpełzli po swoich kątach i udawali, że śpią.
Jeden ze stójkowych odczepił latarnię z haku, drugi odryglował sztachety.
— Prawda, co te swołocze zrobiły?... I któryż to?... — pytał policjant, nachylając się nad omdlałym młodzieniaszkiem.
— Hej, ruszże się który, pomóż wynieść!...
Wyniesiono omdlanego na korytarz, a stamtąd do biura, gdzie z trudem docucono się go zapomocą ściskania nosa i polewania obficie zimną wodą.
— A co: policja to i taka i owaka, a bez policji też bywa źle!... Gdyby nie my, byłbyś już fiut... tego!... — zauważył dyżurny, starszy stójkowy, gdy Józef słabym głosem opowiedział mu zajście.
— Policja drań, wiadomo, ostatni ludzie. Policja łapówki bierze, policja katuje, policja szpicluje. Wiadomo: judasze rodzaju ludzkiego!... A jak co do czego: ratujcie! Policja, ratuj! Kupiec żąda, żeby go od bandytów zasłaniać, fabrykant od robociarzy, burżuj od nożowca, intaligant od anarchisty, polityczny od kreminalisty... Z jakiej racji?... Za co? Kiedy judasz, to judasz... Wam nic do nas, nam nic do was! — pouczał go rozbudzony łapacz.
— Nie można jednak chłopca znowu do nich wsadzić: zatłuką go doreszty! My odpowiemy wtedy! — zauważył poważnie starszy stójkowy.
— Co my?... Albo to Worobjew nie wiedział, że tam siedzą „pajęczarze“? Albo to pierwszy raz?... Nam kazano... A ja tak myślę, że to z umysłu... I lepiej się nam w tę rzecz nie wtrącać... Nam kazano: do ogólnej, to do ogólnej... A co z tego będzie, nie nasza w tem głowa. Kto nam płaci, ten nam każe!... Powiedziano, żeby bez żadnych rozmyślań... Rozmyślania daleko prowadzą. Ho, ho! Jakby tu pomyśleć, toby człowiek rychło zdechł. Róbcie zresztą, jak chcecie, nie ja go pilnuję!... — dowodził łapacz.
— To prawda, ale skorośmy go wyprowadzili, to teraz lepiejby się spytać... Inaczej na nas wszystko w razie czego zwalą... Tylko że wszyscy śpią; dyżurny też śpi, będzie się gniewał, gdy go dla takiej małostki obudzimy...
Józef słyszał te rozmowy jak przez mgłę; nad wszystkiem górowało wciąż jeszcze uczucie nieznośnego bólu w rozbitej głowie, ostre kłucie w zgniecionych piersiach i uderzonym żołądku... Zdawało mu się, że tam wszystko wewnątrz niego jest ruszone z miejsca, podarte, skrwawione... Nie mógł wstrzymać łez, nabiegających mu na obolałe, jakby wbite w czaszkę oczy... Wstyd mu je było dręczycielom swym pokazać, więc jeno twarz w cień odwrócił i leżał na ławce, prosząc Boga, aby go stąd nie ruszano, aby nie potrzebował się prostować, wstawać, zmieniać położenia, co wydawało mu się ponad siły...
Po długiej naradzie między sobą stójkowi przystąpili wreszcie do niego, mówiąc:
— Chodźmy!
— Zostawcie mię, zostawcie... Nie mogę!... — odjęknął cicho.
— Tutaj też zostać nie możesz, to darmo!... Tu nie wolno!...
— Więc gdzie?
— Wiadomo, gdzie!... Gdzie was sadzają?... Dla was zbudowano, nie dla nas!
Chłopak zadrżał i usiadł.
— Nie, nie pójdę!... Tam nie pójdę... Tam mnie zabiją!... Sami widzieliście!...
— Widzieliśmy... Bóg świadkiem, że nam żal ciebie, kuraku, ale cóż robić, rozkaz!... Z kobietami zamknąć cię też nie możemy — za — dużyś!...
— Więc w korytarzu zostawcie mię!... A tam nie pójdę! Będę krzyczał!...
— A ty nie strasz!... Krzyku twego nie boimy się, nikt nie usłyszy!... Nie tacy tu krzyczeli. Gałgan ci w gębę wepchniemy i tyle!... — wmieszał się łapacz.
— Chodź, chodź!... Chcesz, zostawimy cię w korytarzu, ale tam ci będzie zimno... I tylko na noc, a we dnie musimy cię zamknąć, gdzie rewirowy każe, albo pan komisarz... On tu pan, on rozkazuje... My co?... Nam wszystko jedno, choć w pałacu cię każą umieścić, zaprowadzimy... Nawet lepiej dla nas, spokojniej! Ale jak każą inaczej, to inaczej... Służba!
Gdy się nie ruszał, stójkowi ujęli go pod ręce i pociągnęli ku drzwiom. Nie opierał się, choć drżenie lodowate boleśnie targało mu członki. Rzucili go w korytarzu pod mur, jak zmięty łachman. Nie wydał głosu, cichutko nogi pod siebie podebrał, ręce z mokrą, przesyconą krwią i łzami chusteczką pod twarz podłożył i zamknął oczy. Nie mógł jednak długo usnąć... Pierwszy to raz w życiu gruba, obca przemoc z taką bezwzględnością wtargnęła do jego duszy, bo przecież szturchańców, jakie odbierał od rozgniewanego ojca, nie mógł z tem porównywać... Gorycz i głucha, bezsilna wściekłość zalewały mu serce.
— Oni to umyślnie zrobili, naumyślnie!... Podli oprawcy, moskale... Niedoczekanie ich, nic im nie powiem!... Niech mnie zabiją!... Ale „ci“ też podli, niegodziwcy... Niby to swoi!... Przecież ja dla nich... Nie dla siebie przecież... Jutro im opowiem!... Przecież ja poto, aby nie było wcale nędzy, ciemnoty, nierówności... Żeby wszyscy mieli zdrowie, pracę, wykształcenie, dobre mieszkanie, ciepłe ubranie, dostateczną strawę... Żeby w tej Polsce wszystkim było dobrze!... Żeby ją wszyscy kochali... Że moskal tylko na to nie pozwala... Więc trzeba wypędzić moskala... Powiem im jutro!... Przekonam... Oni ciemni!... — rozważał w cichości. Serce mu łagodniało, miękło, napełniało się słodką żałością nad sobą, nad Polską i nad tymi łobuzami, którzy go skatowali, nad wszystkiem, prócz moskali, ostatecznej przyczyny cierpień i zbrodni powszechnych.





IV.

Obudziło go bolesne szturchnięcie. Z trudem otworzył zaropiałe oczy i ujrzał tuż niedaleko twarzy grube, zabłocone buciory stójkowego.
— Wstawaj! Do południa drychnąć będziesz, czy co? Myślałby kto, że na pierzynie... — dodał, spoglądając z niewysłowioną pogardą na lepką od brudu i błota podłogę, od której młody więzień z widocznym wysiłkiem odrywał obolałą głowę.
Gawar usiadł i oparł się plecami o ścianę. W ustach czuł gorycz i suchość, jakby mu tam nasypano popiołu.
— Pić! — szepnął cicho.
— Wody tu niema. Chyba w stróżówce poprosisz, może ci dadzą. Wstawaj! Czego jeszcze czekasz?... Rychło patrzeć, jak cię zawołają!
Chłopak westchnął.
— Nie mogę!...
— Czego nie możesz!? Ty tego słowa nie mów! Tu się nad tobą nikt nie ulituje — zaczął łagodniej policjant. — Możesz, czy nie możesz, tu się nikt nie pyta... Tu musisz, czy chcesz, czy nie chcesz!... Tak, chłopcze, do takiego dostałeś się pomieszczenia! Dźwigaj się, dźwigaj, jeszcze kto nadejdzie. Do stróżówki cię puszczę... Jak masz przy sobie trochę grosza, to dostaniesz tam herbaty...
— Nie mam nic, wszystko zabrali!
— Ech!... A s pidy!... A zawsze idź do stróżówki, choć się umyjesz.
Józef posłuchał; dźwignął się ciężko i chwiejnym krokiem przeszedł mimo sztachetowych drzwi wczorajszej swojej kaźni, skąd wyjrzało nań kilka chmurnych, andrusowskich twarzy, przywartych do krat.
— Te, panie pe-pe-es, jakże się spało? — krzyknął jeden.
— A sucho się wstało? — dodał drugi.
Józef minął ich w milczeniu, a idący z nim policjant mignął groźnie kluczem w ich stronę.
„Stróżówka“ mieściła się w przeciwległym do wyjścia końcu korytarza. Był to pokój dość duży, ale brudny i zakopcony. Stało w nim łóżko, wysoko zasłane, drewniany, prosty stół, komoda i kilka krzeseł, na których siedzieli stójkowi, popijając z kubków gorącą herbatę. Koło angielskiej kuchni zwijała się gruba baba, źle uczesana, w czerwonym sarafanie w wielkie czarne grochy.
— Matrona! — krzyknął ode drzwi, pilnujący Gawara policjant. — Dajno temu chłopcu wody do umycia się, a może i herbaty kropla się znajdzie... Zupełnie z sił chłopak opadł...
Kobieta spojrzała na przybyłych jakimś błędnym, wytrzeszczonym wzrokiem i nagle uderzyła się rękoma po szerokich biodrach:
— A to urządzili go niepoczciwe wyrzutki, z piekła rodem... Takiego dzieciaka!?... Słyszałam, słyszałam!... Tyś Gawarów!?... Znam matkę twoją... Dobra kobieta! Chodź, chodź!... Umyj się, masz tu miskę z wodą, a tymczasem herbaty ci naleję...
Ciężar, gniotący nieznośnie piersi Gawara, jakby zelżał; umył się, włosy rękami przygładził i chciwie zaczął pić podany kubek gorącej herbaty. Jednocześnie opowiadał cichutko Matronie, co z nim tej nocy było i prosił, aby dała o tem znać rodzicom, a także, żeby powiedziała im, dokąd go stąd wyślą, bo on tu siedzieć nie myśli, będzie żądał, aby go albo uwolnili, albo zaraz wysłali do... cytadeli!
— Ach, dzieciaku, dzieciaku! — westchnęła kobieta — albo to oni cię posłuchają, dla nich człowiek, to mniej niż splunięcie. Ty upokórz się, zataj się, gdyż niema dla nieszczęsnych więzienników innego ratunku! Wierzaj mi, z serca ci radzę!
Długo pouczała chłopca w tym duchu, a gdy wszedł wreszcie stójkowy, aby więźnia zabrać, kiwnęła odchodzącemu znacząco głową:
— Wszystko będzie, jak należy! Bądź spokojny!...
Stójkowy wprowadził znowu Gawara na korytarz więzienny.
— A co teraz robić?... Tu stać tobie nie wolno!... Tu miejsce dla straży!... — mówił z wahaniem w głosie i spoglądał na drzwi „ula“, z którego niby żądła os wybłyskiwały szydercze spojrzenia i białe zęby wczorajszych chłopca oprawców.
— Hej, rura!... Dawaj go sam!... On nasz!...
— Alocny, ścirwo, chodzi jakby nic po wczorajszem!...
— Dziesiątemu zakaże, żeby nie pyskował!...
— Nauka dla „szpików“!
Widok tej zgrai dzikiej, okrutnej, mordującej go zawczasu wzrokiem, wstrząsł chłopakiem.
— To są moi rodacy, ja... dla nich!... — myślał z goryczą. — Słuchajcie, zaraz zawołajcie mi doktora!... — zwrócił się do stójkowego.
— Doktora? A poco?...
— Żeby protokół sporządził, żeby poświadczył, co tu ze mną zrobiono, żeby świat wiedział — powtarzał drżącym głosem.
— To tak! To ja cię herbatą napoić kazałem, a ty... protokół! Nic z tego!... Dochtór tu nie bywa!... I co z dochtora!?... Nic ci nie było... nikt ci nic nie zrobił... Może to ty sam się potknął i upadł na mur, na twarz!... Kto widział, że ciebie bili?
— Właśnie o to chodzi!... Doktór pozna!... Jak mnie zabiją, to też pozna... Jest jednak i na was prawo!... Tu mnie widzieli: wszystkich powołam na świadków!... Ciebie też!... — zwrócił się do stójkowego.
Pogardliwy uśmiech nie schodził z tępej twarzy policjanta; w oczach jednak błysnął mu mały niepokój.
— No, cóż: pozywaj! Ja powiem, jak było, że nic nie było... Nic nie widziałem!
— Zobaczymy!...
Gawar zaciął usta i ręce do kieszeni włożył. Stójkowy z pod oka śledził za jego ruchami i wyrazem twarzy.
— Ha, dobrze!... Będzie, jak każą! Mnie co: każą cię wypuścić, wypuszczę!... Choćby wszystkich, choćby i tych złodziei wypuszczę... Jak każą, wypuszczę, abo nie!...
Dialog ten miał ten dobry skutek, że mowy już nie było o zamknięciu Gawara we wspólnej celi. Chłopak cofnął się w głąb korytarza, podczas gdy u drzwi wchodowych odbywała się głośna i cicha wymiana zdań między starą wartą i zmieniającą ją nową.
Gdy wszystko ucichło i zatrzasnęły się drzwi wchodowe, nowy stójkowy przeszedł się po korytarzu z kluczami w ręku, spojrzał chmurnie na Gawara, ale słowem się doń nie odezwał. Chłopiec oparty o mur, z twarzą rozbitą, zwróconą w ciemny kąt, rozmyślał o swem położeniu i tem, co go czeka.
— Pewnie, że mnie będą jeszcze bić!... Niech biją, niech zabiją, nic się nie dowiedzą, nic!... Przeklęci!...
Serce mu jednak trzepotało od trwogi za każdym razem, gdy usłyszał zgrzyt odsuwanych rygli i głośną przy drzwiach rozmowę, a gdy wreszcie zawołano nań, poczuł głęboki, lodowy ucisk w całej piersi.
Poprowadzono go do kancelarji i kazano mu usiąść na ławce wpobliżu drzwi od pokoju pana komisarza. W biurze panował zwykły ruch; przy balaskach tłoczyli się interesanci, a za balaskami u stolików z papierami i księgami siedzieli urzędnicy. Stójkowy, który pilnował Gawara, stał obok nieruchomy, sztywny jak figurka, odlana z ołowiu. Dużo ludzi weszło i wyszło z pokoju pana komisarza, zanim rozległ się stamtąd stłumiony rozkaz, po którym stróż Gawara przypadł do wpół otwartych drzwi, wyciągnął się, zasalutował i krzyknął grubjańsko na chłopca:
— Nu, idź!...
Aresztowany znalazł się wreszcie przed jasnemi oczami najwyższej władzy cyrkułowej.
Dostojnik obrzucił go zaciekawionem, ale dość wesołem i nawet jakby dobrotliwem spojrzeniem:
— Ależ hultaje!... I któryż to z nich tak cię ubrał, młodzieńcze?... — zapytał z udanem współczuciem i zdziwieniem.
Siedział rozparty niedbale w fotelu przed biurkiem i załatwiał ostateczne formalności przed odesłaniem więźnia na Pawiak. Miał na sobie elegancki, nowiutki mundur, suto oblany perfumami, a na wygolonej i upudrowanej twarzy jaśniało niezmierne zadowolenie z siebie i całego świata. Chłopak stał przed nim z głową opuszczoną, starając się ukryć wstrętne ślady dokonanego wczoraj gwałtu; bezlitosne jednak szyderstwo dopiekło mu do żywego, podniósł chmurne spojrzenie i uderzył niem wprost w oczy komisarza. Ten spoważniał.
— No, no, młodzieńcze, bez tego... Tak patrzeć na zwierzchność nie wolno, słyszysz!... Jak się zawiniło, to należy się zachowywać skromnie i potulnie... Po ojcowsku ci radzę, a nie, to znajdziesz się znowu wśród nocnych towarzyszy... Na buntowników, na krnąbrnych mamy sposoby... Słyszałem, żeś żądał doktora, aby protokół spisał, zbadał cię. Doktór ma dużo zajęcia i dla byle głupstwa fatygować się nie będzie... Podrapano cię trochę, wielka rzecz... To, co się stało, dzieje się w każdem więzieniu z nowoprzybyłym, to jest obyczaj ludowy... Powinniście go szanować, wy demokraci... Domagacie się równych praw dla wszystkich... Owszem, zgoda!... Żadnych przywilejów... Chłop, inteligent, robotnik te same ponosić winni kary i w tym samym siedzieć areszcie... Słusznie! Tak powiedziano w ostatnich rozporządzeniach... Takie zbliżenie się do ludu będzie dla was Polaków, arystokratów i szlachciców pożyteczne... Co, nie?... Równość ściera pychę, łagodzi duszę, miękczy serce, a głównie środek ten czyni człowieka... otwartym... rozumiesz, młodzieńcze, otwartym... Tutaj u nas po jednej takiej nocy wspólnego z ludem pożycia najzatwardzialsi inteligenci zaczynali śpiewać... Myślę, że i tobie dała ta noc dużo do... myślenial Co, nie!?... Wejdź więc w siebie, zastanów się, rozważ!... Czasem godzinka, dobrze użyta, więcej warta niż rok życia! Co, nie!?... — gadał po rusku, podpisując przeglądane pobieżnie papiery. — Każdy powinien przedewszystkicm pamiętać o sobie, a o wszystkich niech się troszczy Bóg!... Co, nie!? Zapamiętaj to sobie, młodzieńcze... Przypomnij sobie również wasze polskie bardzo mądre przysłowie: pokorne cielę dwie matki ssie!... — dodał wcale poprawnie po polsku... — Wierz mi, że z dobrego serca ci to mówię, gdyż lubię wogóle młodzież, ona ma coś takiego ponętnego, taki... zapach... Sam pamiętam, jak to w owe czasy dusza się na wszystkie strony prężyła... Tak, właśnie — prężyła! Co, nie?... Wyznaj więc całą prawdę, gdy cię będą o to pytać i bądź pewny, że potraktują cię po ojcowsku... Czy masz na dorożkę?... To szkoda, bo będziesz musiał iść przez miasto piechotą... — dodał z frasobliwym namysłem.
Józef cały czas zachował posępne milczenie. Komisarz odrzucił się nagle na oparcie fotela i zmarszczył brwi.
— Dyżurny!...
Machnął ręką, wskazując wchodzącemu stójkowemu na położoną na rogu stołu książkę. Ten wziął, kiwnął na Gawara, odsalutował i, zwróciwszy się jak marjonetka na pięcie, pokroczył za więźniem. Drugi stójkowy wziął węzełek z odebranemi „zabronionemi“ rzeczami i ruszyli przez podwórze ku bramie.
Niewyspany, przeziębły i udręczony chłopak ciężko stąpał po nierównym bruku środkiem ulicy między dwoma policjantami, prowadzony jak zwykły złodziej. Nie czuł jednak najmniejszego upokorzenia, przeciwnie z wielkiem podnieceniem rozglądał się wciąż wokoło, pełen nadziei, że zobaczy matkę lub ojca, którzy wiedzieli dobrze, jakie są obyczaje w cyrkułach i kiedy wyprowadzają stamtąd aresztowanych.
Liczył również, że baba ze stróżówki już zdążyła ich uprzedzić. Nadzieja wszakże zawiodła go, rodziców nie spotkał, a kiedy prosił stójkowych, żeby zboczyli trochę z drogi i pozwolili mu wpaść na chwilkę do domu po trochę bielizny, jedzenia i pieniędzy, stójkowi odpowiedzieli, że zrobiliby to bardzo chętnie dla jego ojca, którego znają, ale że surowo im nakazano iść bez zwłoki i zboczeń, gdzie im kazano... a gdzie kazano, tego powiedzieć nie mogą. Że wczoraj już rodzice jego byli w cyrkule i starali się o widzenie z nim, lecz odpowiedziano im odmownie pod pretekstem, że go już w cyrkule niema, że go zabrali, niewiadomo dokąd, żandarmi...
Wiadomość ta boleśnie go uderzyła, nawet się zląkł trochę. — Dokąd go wiodą i co zamierzają z nim uczynić!?... Jak to dobrze, że jednak tę babę poprosił... Choć jakiś ślad znajdą... Zobaczą, jak ich na każdym kroku okłamują, nauczą się ostrożności, może ta baba powie im, co tu w cyrkule z nim zrobili!... Wyglądała na litościwą. Ale to gorzej, bo nabawi matkę niepokoju, a nic już przecie nie wróci z tego, co się stało!... Trzeba samemu sobie radzić!... Pewną otuchą napełniła go okoliczność, że spotykał coraz więcej uczniów i uczenic z książkami w ręku lub tornistrami na plecach, śpieszących do szkoły.
Choć więc był bardzo osłabiony głodem i przeżytemi wrażeniami, choć nogi uginały się pod nim i plątały stopy, zbierał sił ostatek i szedł raźno, kontent, że go nie wiozą, licząc na to, że spotka kogo z kolegów, a ten zawiadomi „organizację“ o jego aresztowaniu, uprzedzi, żeby miano się tam „na baczności“. Może nawet pójdą za nim, aby wyśledzić, w jakiem zamkną go więzieniu i uwiadomią jego rodziców...
— Napewnobym tak zrobił, gdybym kogo spotkał, wleczonego do ciupy! — rozmyślał Józef i rozglądał się dalej pilnie po ulicach.
Gdy wyszli na Marszałkowską, słońce przerwało gęste, nad miastem wiszące chmury i ozłociło jedną stronę ulicy z oknami na piętrach jeszcze zasłoniętemi roletami, ze wstęgą sklepów na dole, gdzie grające kolorami wystawy i lustrzane szyby otwartych już zakładów, gęsto jeszcze przedzielone były szaremi, karbowanemi smugami opuszczonych okiennic żelaznych.
W jednym końcu długiej perspektywy ulicznej, wysadzonej szczupłemi, już ogołoconemi z liści drzewkami ledwie się barwił żółto-czerwoną mgłą Saski Ogród, a w drugim końcu wznosił się fioletowy cień wieżycy kościoła Zbawiciela. Ruch już był dość ożywiony; dzwoniąc, sunęły czerwone tramwaje miejskie, turkotały dorożki, śpieszące na dworzec Wiedeński. Liczni przechodnie z troską na twarzy mijali się w pośpiechu, wpadali do mleczarni lub cukierni, biegli ku przystankom tramwajowym, gdzie czekały już kupki ludzi, czytających pisma, gdzie najgęściej uwijali się mali, krzykliwi roznosiciele gazet, gdzie milcząca zgraja kieszonkowych złodziei rozpoczynała swoje operacje.
— Patrzcie, patrzcie!... Taki młody... Prowadzą go... A jak hardo patrzy!
— Skubent musi...
— Coś ukradł, kolego, przyznaj się!?
— Nie mówi się ukradł — a „zeksował“... Zapomniałeś, brachu, rok 905-ty!... Hej, hej!... Kurjerek Poranny!...
— Wadzisz, Franek, tak rano, a już ma oko podbite... Tam ci dają, nie czekają!
Rozlegały się żarty i śmiechy tu i tam, gdy aresztowany mijał ludzkie gromadki.
Stójkowi stąpali wciąż po obu jego bokach, ciężkiemi, miarowemi krokami, jak lalki kamienne, a on szedł pośrodku z łuną rumieńca na twarzy, dumnie wyprostowany i rzucał na przechodniów śmiałe spojrzenia. Parękroć razy oczy jego spotkały się ze wzrokiem starszych osób, pełnym współczucia i smutnego zamyślenia; kilka młodych panienek przystanęło na jego widok i śledziło za nim chwilkę ciekawie, poczem twarzyczki ich pokrywały się nagłą bladością i dziewczęta szybko odchodziły w swoją stronę.
Dopiero na placu Grzybowskim spotkał Gawar kolegę i dał mu tajemniczy znak ręką. Studencik kiwnął głową, chwilę patrzał pociemniałemi oczami za uprowadzanym kolegą, brwi zmarszczył, pięści zacisnął i, zwróciwszy się nagle w boczną uliczkę, pobiegł szybko w przeciwnym kierunku.
Gdy dosięgli Pawiaka, aresztowany ledwie mógł ustać na nogach i z przejmującą, wstrętną dla niego samego niecierpliwością czekał, żeby otwarto złowrogą, ciemną bramę w wysokim murze, żeby mógł tam usiąść na chwilę i spocząć.
Stuknęło małe okienko w furcie więziennej, wyjrzała stamtąd wąsata twarz, zamieniła szeptem kilka wyrazów z niosącym książkę stójkowym i zazgrzytały rygle w zamku.
Furtka otwarła się, dając wolne przejście, i natychmiast zamknęła za nimi.
Józef nie odczuł ani żalu, ani smutku; obojętnie spojrzał na brukowany dziedziniec, przedzielony murem wewnętrznym z bramą, za którą widać było dalsze zabudowania.
— Tam pewnie „Serbja“. Tak mówiono. Tam siedzi Księżniczka!... — rozmyślał sennie.
Kierowany przez swój konwój, kroczył machinalnie ku schodkom, prowadzącym do obszernej sionki, gdzie, nie pytając się i nie zwracając na nikogo uwagi, siadł odrazu na brudnej ławie pod ścianą.
— Młody, ale wczesny!... — rzekł siwy strażnik miejscowy do stójkowych, kiwając głową w stronę więźnia. — Czy to wyście go tak ubrali?
— Gdzie tam! — roześmiał się policjant i mrugnął znacząco okiem. — Nam nie wolno. Oporządzili go złodziejaszki z naszego cyrkułu. To syn stróżów, co ich chwytać pomagał, więc za to!
— Aha! Syn stróżów. A sam za co?
Stójkowy wzruszył ramionami.
— Nie wiem. Kto ich wie. Nie badano go u nas. Pewnie z polityki.
W tej chwili wezwano wszystkich do kancelarji. Pisarz wpisał do książki cyrkułowej pokwitowanie z odbioru więźnia, poczem stójkowi odeszli, zostawiając Józefa w rękach uzbrojonych w rewolwery kluczników w czarnych wojskowych uniformach z zielonemi wypustkami.





V.

Cela, do której go wepchnięto, miała pięć kroków długości i dwa szerokości. Naprzeciw czarnych, obitych blachą drzwi, w ścianie szarej, powalanej brudnemi zaciekami wilgoci, wysoko pod sufitem mieściło się okno, równie czarne jak drzwi od krat, kurzu i pajęczyny.
Tuż przy drzwiach mały blat żelazny, wmurowany w ścianę, zastępował stół, dalej widniała ruchoma prycza ramowa, obszyta wyrkiem, przymknięta teraz do ściany. Po drugiej stronie celi występował ze ściany płaski róg opalanego z korytarza pieca. Bielone ściany — na wysokość człowieka obdrapane i zabrukane — wyżej były jednostajnie szare i cuchnęły wilgotnem wapnem.
Tuż za piecem obtłuczona i zardzewiała muszla wodociągowa, stołek kulawy przy stole, a na stole żelazny kubek i drewniana łyżka — oto całe gospodarstwo więzienne.
Józefa dawno już dręczyło szalone znużenie, pragnął samotności, ciszy, więc był rad, że się nareszcie drzwi za nim zamknęły. Stuk drzwi więziennych, zgrzyt rygli nie uczyniły na nim najmniejszego wrażenia. Obolałe ciało, potłuczone kości, żądały wypoczynku, możności wyciągnięcia się choć na chwilę swobodnie i bezpiecznie. Ale prycza była zamknięta na kłódkę; usiadł więc na stołku i, oparłszy łokcie na stole, momentalnie się zdrzemnął. Jak długo spał, nie wiedział, zbudził go dopiero stuk otwieranego we drzwiach okienka.
— Spać nie wolno, nato jest noc, słyszysz, ty! — rzekły girubjańsko wąsy i nos, ukazując się w kwadratowem oknie.
— Co więc mam robić!?
Nos i wąsy zniknęły bez odpowiedzi, okienko zatrzasnęło się, lecz w małej szparce „judasza“, mieszczącego się tuż ponad furteczką, przez długą chwilę widział Józef śledzące za nim oko.
Podniósł się więc z siedzenia i zaczął ciężko przechadzać, żeby sen odpędzić.
Głód mu dokuczał.
— Kiedyż nareszcie dadzą jeść? — rozmyślał, oglądając odrapane i pokreślone startemi napisami ściany. Wśród nich najczęściej powtarzał się alfabet, rozstawiony w następującym porządku:

a b c d
e f g h
i k l m
n o p r
s t u w
y z ż
Zrozumiał odrazu, że to jest alfabet do stukania, o którym słyszał i tylekroć razy czytał we wspomnieniach więźniów polskich. Zamierzał nawet pocichu zacząć się w stukaniu ćwiczyć, głód jednak odbierał mu siły i ochotę do wszystkiego. Jedynie czujny słuch łowił najmniejszy szelest na korytarzu.

— Kiedyż nareszcie dadzą obiad?... Jeść!... Ach, jak mi się chce jeść!...
Chwilę rozmyślał o tem, co robią rodzice i wspominał, łykając ślinę, skromne matczyne obiady, potem znowu usiadł i ani się spostrzegł, jak znowu sen go zmorzył.
Znowu ostro stuknęło okieneczko we drzwiach.
— Śpisz!... Powiedziano, że nie wolno! Chcesz żebym podał cię w raporcie, głupi chłopaku! — rozległ się chrapliwy głos.
Wiechcie tych samych rudych wąsów ruszały się gniewnie pod czerwonym nosem w kwadraciku okienka.
Józef skoczył ku niemu.
— Czy prędko dadzą jeść? Nie jadłem od wczoraj!
— To się mnie nie tyczy! — odrzekł głos.
Okienko zatrzasnęło się z łoskotem, zanim Józef zrozumiał odpowiedź. Nareszcie rozległy się w korytarzu szmery, kroki i tupotania jakby posuwanego po asfalcie podłogi wózka; rozdęte nozdrza Józefa pochwyciły miłą woń kapuśniaka; głód jeszcze gorzej zaświdrował mu w żołądku i luba słabość obezwładniła członki.
Czujnem uchem łowił zbliżające się do niego szelesty. Zapach kapuśniaku wzrastał. Co to? Minęli go? Pojechali dalej... Dają w sąsiedniej celi... Może zapomnieli o nim!
Odważnie zbliżył się ku drzwiom i zastukał. Długo mu nie odpowiadano. Szmery w korytarzu oddalały się, więc stukał coraz głośniej, coraz natarczywiej. Wreszcie błysnęło oko w judaszu, a potem stuknęła furteczka. Z okna wyjrzał już inny nos i inne wąsy.
— Czego?
— Obiad! Nie dostałem obiadu!
— Nie dostaliście, bo niema rozkazu. Bez rozkazu tu nic nie robią!
— Więc co mam czynić, żeby dostać jeść? Przecież mi się to należy! Od wczoraj jestem bez jedzenia!
Klucznik ruszył ramionami i chciał zamknąć okienko.
— Czy nie mogę kupić trochę chleba za własne pieniądze? Mam w kancelarji trzy ruble... Zabrali mi z portmonetką.
— Zakupy we wtorki i piątki... Przyjdę w terminie po zamówienia...
Okienko zatrzasnęło się.
Chłopiec stał długo odurzony i drżący przed okutemi w żelazo drzwiami, wsłuchiwał się w oddalające się po korytarzu ciężkie kroki i starał się skupić rozstrzelone wzburzeniem myśli.
— Aha! Chcą mnie pewnie głodem zmusić do zeznań! — błysnęło mu w głowie podejrzliwie.
I nagle bolesny spokój, połączony z lekkim szumem w uszach, uciszył w nim wszystko, nawet kurcze głodowe.
— Nic z tego!... — szeptał suchemi ustami, siadając na stołku. — Ha, więc to prawda, więc... torturują!... Co mu jeszcze mogą zrobić: mogą go bić rózgami i knutem, mogą wbijać drzazgi za paznogcie, mogą ściskać nogi, ręce i głowę żelaznym pierścieniem, mogą go podnieść na dybę, mogą go kołem łamać...
Przypomniał sobie średniowieczne, wyczytane w książkach opowieści o inkwizycji, o praktykach katowskich.
— Moskale do wszystkiego są zdolni!... Dlaczegóżby nie mieli tego robić?
Przypomniał sobie zimne, wyrafinowane okrucicństwo dyrektorów, inspektorów i nauczycieli w gimnazjach rządowych, gdzie się dawniej uczył; zwierzęce mordy policjantów i spotykanych na ulicy oficerów, przykłady przemocy, naigrawającej się z praw ludzkich i boskich, doświadczone przezeń już tylekroć razy w jego krótkiem życiu. Myślał o tem, drżąc z gniewu i pogardy, aż zaciął się w sobie, poprostu, po chłopsku, bez żadnego pozornie powodu. Opuściło go naraz drżenie lęku, odpędził precz od siebie groźne widmo katuszy.
— Raczej język sobie odgryzę i połknę, a nie powiem, a nie powiem — postanowił z zaciętym spokojem i, oparłszy kanciaste czoło na położonych na stole rękach, zamknął oczy.
Wobec tego, co go czekało, jakie znaczenie mogło mieć naruszenie zakazu snu i wogóle jakiegokolwiek zakazu? Drwi sobie z wszelkich prawideł więziennych.
Nie ruszył się, choć usłyszał, że klucznik zagląda do „judasza“, nie odpowiedział, gdy ten otworzył okienko i krzyknął nań grubjańsko.
Dopiero, gdy otworzyły się drzwi i klucznik, przestąpiwszy próg, szarpnął go za rękaw, odezwał się:
— Dajcie mi spokój, nie będę was słuchał!
— Są prawidła na ścianie, niech pan przeczyta...
— W prawidłach powiedziane, że dajecie jeść codzień...
— To nie moja rzecz!
— Wynosić się!...
— Ho, ho!... Nie takich my tutaj ukrócali!
Chłopak nic nie odrzekł i głowę znów na stole oparł.
Klucznik popatrzył nań chwilkę ziemi oczyma, cofnął się i drzwi za sobą zatrzasnął.
Rychły zmrok napełnił celę, zabłysło na korytarzu światło, poczem w otworze nad drzwiami, za szarem od brudu i kurzu szkłem, pojawiła się blada, kopcąca lampka.
Żółtawe jej światło ledwie — ledwie rozświetlało zmrok celi. Józef wciąż siedział z czołem, opartem o położone na stole dłonie i sennie przebiegał myślą życie przeżyte.
Ciemne i wilgotne mieszkanko stróża z wejściem z bramy, pełne zapachu gotowanej strawy, ojcowskiego kożucha i taniego tytoniu. Zimno i głód. Zabawy z bosonogimi rówieśnikami na ulicy, ślizgawki po zmarzłych kałużach, puszczanie zmajstrowanych własnoręcznie statków po strugach, płynących burzliwie rynsztokami w czasie ulewy i figle, płatane żydom-handlarzom, znajomy „sachar-marożny“, który czasami dawał lody „za darmo“. Groszaki za powiedzenie, czy taki to lokator jest w domu, czy go niema i cukierki, jakie mu niekiedy, niewiadomo za co i dlaczego dawali różni panowie i panie, klepiąc go po buzi, szturchańce i wymysły, jakiemi o wiele częściej obdarzali go za byle co przechodnie, lokatorzy, sąsiedni stróże, nawet sam ojciec...
Jedna matka nigdy, nigdy.
Również... ta pani z drugiego piętra, u której zbierali się codzień gromadką mali oberwańcy z całej ulicy, gdzie uczono ich czytać i pisać...
Przekradano się tam chyłkiem, żeby, broń Boże, rewirowy nie widział, lub „jaki szpicel“. Ogromnie lubił mały Józek te lekcje, ten pobyt w obszernych, widnych, ciepłych pokojach, gdzie mógł oglądać zbliska, a nawet dotykać się mnóstwa ślicznych rzeczy, jakie dotychczas widywał tylko zdaleka na wystawach sklepowych.
Tam również po raz pierwszy usłyszał cudne historje, wyczytane z książek o królach, księżniczkach, o polskich wojskach... Tam poznał po raz pierwszy radość, dumę, ból i wstyd za zbiorowe czyny narodu, którego poczuł się cząstką. Tam zatruto go słodką miłością ojczyzny, która rosła, potężniała wbrew wszystkiemu i stała się główną namiętnością jego dziecięcego serca. Daremnie nauczyciel historji w gimnazjum rządowem, Razworenko, pouczał go potem, że on, chłop z dziada pradziada, od tej ojczyzny nic nie miał w przeszłości, że go tam gnębiono, krzywdzono, oszukiwano; daremnie dowodzono mu księgami i faktami, że i obecnie od arystokratycznego społeczeństwa polskiego on, syn stróża, niczego spodziewać się nie może prócz wyzysku i pogardy, daremnie drwili z niego i wykazywali mu jasno jak na dłoni socjal-demokratyczni koledzy, że nic go obchodzić nie powinny patrjotyczne fanaberje „burżuazji“ polskiej, która jest najgorszą z burżuazji świata. On odpowiadał z zaciętością:
— Kocham ojczyznę nie za to, że mi się opłaci... Kocham ją, ot tak, poprostu i choćbym stokroć więcej był nieszczęśliwy, niż jestem, kochać ją będę!
Jako młodziutki „sztubaczek“ wziął udział w strajku szkolnym, a następnie, dostawszy się do szkoły polskiej, był jednym z najgorętszych i najofiarniejszych jej obrońców.
— Do kantoru!... — wrzasnął mu nagle nad uchem klucznik, szarpiąc za ramię. — Śpisz na stole. Powiedziałem ci, że nie wolno! Ha!...
W otwartych drzwiach stał drugi klucznik i żandarm.
— Wzywają! Zaraz będą mnie pewnie katować!... — pomyślał Józef i, ściskając zęby, silił się opanować wstrząsający go dreszcz.
Długim, bielonym korytarzem, mimo szeregu zamkniętych na rygle i zasuwy czarnych drzwi, wyprowadzono go za kratę wchodową, a stamtąd do sieni, wiodącej do kancelarji więzienia.
Sam naczelnik, a następnie doktór długo oglądali go i wypytywali o rozmaite szczegóły, tyczące się jego osoby: kiedy się urodził, gdzie się uczył?... Jak na imię jego ojcu i matce... Kazano mu zdjąć ubranie i obejrzano szczegółowo, a następnie spisano wszystkie znaki i brodawki na ciele. Zachowanie się tych ludzi było surowe, chwilami grubjańskie, ale chłopiec przygotowany był na gorsze rzeczy i czekał z tępą zaciętością strasznej chwili próby. Zamiast tego kazano mu podpisać protokół. Chłopiec wstrząsnął głową.
— Nie, nie podpiszę!... Chyba, że dodacie w protokóle, że mi jeść cały dzień nie dano i że spać mi nie pozwolono, że mnie tu karzą i prześladują, niewiadomo nawet za co, bo mnie dotychczas nie badano!
Doktór zwrócił zmieszane, pytające spojrzenie na naczelnika więzienia.
— Zawsze to samo! — mruknął ten z kwaśnym uśmiechem. — Przysłano go o dziesiątej, kiedy wykaz więźniów był już odesłany. Nie mam na niego asygnaty... Nie będę przecież żywił ich wszystkich z własnej kieszeni. Tyle razy prosiłem i pisałem do policji i do głównego zarządu, żeby albo mi wyasygnowano pewien awans na takie wypadki, albo żeby wysyłano wcześniej aresztantów i żeby wydano rozkaz co do tego komisarzom. Komisarze odpowiadają, że też nie mają asygnat i niewiadomo, kto ma tych ludzi pierwszego dnia karmić... Cóż robić, młodzieńcze? Zapewne, że nieprzyjemnie, że nie jadłeś, ale już się stało i nie odstanie. Jutro dostaniesz, co ci się należy, a teraz podpisz. Musisz podpisać, bo prawo tego wymaga!... — dodał twardo.
Józef nie ruszał się i pióra do ręki nie brał.
— Niech mi pan każe kupić chleba za moje pieniądze!...
— Późno już i niema sekretarza, żeby pieniądze wydał...
— Podpisz, chłopcze, podpisz, a to znowu będzie zwłoka. Pan naczelnik każe ci przynieść chleba do celi, bądź spokojny!... — namawiał go dobrodusznie doktór.
Józef wahał się, biczowany groźnem spojrzeniem naczelnika więzienia.
— Upór nic wam nie pomoże. Będziecie za niego ukarani, za odmowę prawnych zarządzeń władzy... A jeżeli wam się krzywda stała, to możecie się skarżyć, ja nawet rad z tego będę... — mruknął posępnie.
— Chleb wam przyniosą... Moja to już rzecz, ręczę wam!... Ale przecież trzeba po chleb posłać do sklepiku... Trzeba czasu... Podpiszcie więc tymczasem i idźcie spokojnie do celi... Radzę wam z dobrego serca... Doprawdy... — namawiał go doktór.
Józef spojrzał nań i oczy ich skrzyżowały się na chwilę; wzrok doktora wydał się Józefowi poczciwym, więc dał się skusić i, otrzymawszy raz jeszcze uroczystą obietnicę doktora — papier podpisał.





VI.

Radosny błysk w oczach naczelnika więzienia, pośpiech, z jakim kazał go odprowadzić do celi, żartobliwy frazes, jakim pożegnał go doktór, zastanowiły Józefa, ale było już za późno. Szedł z opuszczoną głową przez korytarz, a w uszach mu dzwoniło:
— Bądź pan pewny, że my tu całą służbę postawimy na nogi, byle panu chleba dostarczyć... Niech pan będzie spokojny...
Był zły na siebie i długo chodził po celi, aby się uspokoić.
Słyszał ciche, szybkie stukania, jakby aparatów telegraficznych w sąsiednich celach i nawet do niego zastukano kilkakroć razy.
Nie odpowiadał, rozżalony na cały świat, zniechęcony wogóle do ludzi.
— Tak podle kłamać!
Ostre uczucie głodu przeszło zwolna w dręczącą słabość, usiadł na stołku, położył głowę na stole i zamknął oczy.
— Niech się klucznik złości, co go to obchodzi!...
Nie ruszył się nawet, gdy drzwi celi otwarły się. Odemknął tylko jedno oko i popatrzył, czy czasem nie przyniesiono mu chleba...
Ale nie: to wszedł posługacz, otworzył pryczę, położył na niej ciemną, zwiniętą w wałek kołdrę i w milczeniu cofnął się natychmiast.
— Kłaść się spać!... — warknął klucznik.
Józef wcale się nie śpieszył; był w okresie nieposłuszeństwa:
— Niech tam! Co mi zrobią? — myślał. — Nie dlatego się kładę, że mi każą, a dlatego, że sam chcę!...
Istotnie, zmęczone jego członki z rozkoszą wyciągnęły się na grubym i chybotliwym wyrku. Nie rozbierał się dla zimna i wstrętu, jaki czuł do cuchnącej kołdry.
Okrył nią tylko nogi i pół ciała...
Wkrótce zasnął głodnym, pełnym przywidzeń snem.
Śniło mu się, że przedziera się przez gęste ciernie, które szarpią mu ciało i ranią, oplątują nogi, wstrzymują, a tymczasem ztyłu ściga go ogromny, czarny niedźwiedź!...
Matka biegnie zboku i woła:
— Józiu, Józieczku!... Uciekaj, uciekaj!...
Ojciec stoi w furtce bramy i macha kluczem...
Aby tylko do tej furtki dopaść!...
Ale niepodobna, siły go opuściły, ugrzęzłe w powojach nogi daremnie się szamoczą...
Trzask, łoskot nadbiegającego potwora wzmaga się, Józef już czuje ztyłu na karku gorący jego oddech, ciężkie, kosmate łapy opierają się o jego plecy... Leci w przepaść...
Niezwykły hałas obudził go: w otwartych drzwiach stał klucznik i dwóch żołnierzy, a trzeci świecił latarką nad łóżkiem i mówił:
— Dwudziesty piąty!...
— Zmiana warty i „powierka“ — pomyślał sennie Józef, przewracając się na drugi bok.
Zasnął natychmiast i znowu obiegł go rój potwornych i przykrych widziadeł, wraz z któremi zapadł się bezsilnie w ciemną, niezgłębioną przepaść.
Wyrwał go z niej głos przykry i mocne szturchnięcie.
Otworzył oczy i ze zdziwieniem dostrzegł w szarym zmroku przedzierającego się przez okno świtania dziwną postać wygoloną, krótko ostrzyżoną w szarej kurcie, która szczerzyła ku niemu białe zęby i wyciągała rękę po kołdrę.
Poza nią w otwartych drzwiach korytarza stał wąsaty klucznik w ciemnym mundurze.
— Niech pan wstaje!... Muszę zamknąć łóżko!... Twardo pan śpi!... — gadało widziadło.
Józef ocucił się zupełnie, wstał, oddał kołdrę i pozwolił zamknąć pryczę.
Wzrok jego chciwie szukał po stole.
— A chleb?... — bąknął.
Widziadło już wymknęło się z celi, unosząc kołdrę. Klucznik drzwi głośno zatrzasnął.
Chleba nie było.
— Ach, moskale, moskale, łotry!... Rozumie się, że oszukali. Rzecz prosta: inaczej być nie mogło. Słyszana rzecz, żeby moskal słabszemu słowa dotrzymał! — pomyślał Józef z goryczą.
Jednocześnie poczuł, że całe ciało gore mu, jak w płomieniach i z przerażeniem spostrzegł roje pluskiew, opiłych krwią, jak błąkały się po ścianach wzdłuż ramy przymkniętej pryczy, szukając dziennych kryjówek.
— Widzę, że nie będę sam — roześmiał się. — Cóż, trzeba się ubierać! Nie daruję im mego chleba... Zaraz zacznę stukać!...
Rozebrał się, umył z rozkoszą rozpalone, skąsane piersi, ramiona i plecy zimną z kranu wodą, rozczesał palcami rozwichrzone włosy.
— Ani siennika, ani poduszki, ani mydła, ani grzebyka!... Psie juchy, chcą nas zbawiać, według teorji Tołstoja!... Chcą nas koniecznie „sprostaczyć“, „omużyczyć“ — pomyślał po rusku.
— Zobaczymy!... — mruknął głośno.
Czuł się wyspanym, rzeźkim i wesołym. Wczorajszych rozpaczliwych myśli ani śladu. A gdy nadto otwarło się we drzwiach okienko i stamtąd wysunęła się ręka ze sporą krajanką razowego chleba, odrazu odzyskał dawny humor i nawet zagwizdał.
Wtem, łamiąc chleb, trafił na wetknięty weń zwitek papieru; umilkł, odwrócił się plecami do drzwi i kartkę pośpiesznie rozwinął:
— „Kto jesteście, towarzyszu? Skąd i za co?... Posyłam wam alfabet stukania. Pierwsze uderzenie — rząd, poczem przerwa — następne uderzenie — miejsce litery w rzędzie. Stukać najlepiej o zmroku, bo wtedy nie widzą, kto stuka. Gdybyście chcieli odpisać, to kartkę oddajcie temu, co przynosi chleb. To nasz człowiek, prawda, złodziej, ale uświadomiony już tu w więzieniu. Siedzę tu już dwa miesiące i znam doskonale wszystkie porządki. Jeżeli trzeba wam będzie co, to wam poradzę. Jestem S. D. K. P. i L. Nazywam się Butterbrot“.
— No, doskonale!... Ale zapomniał napisać, z której znajduje się strony. Zaraz zastukam i dowiem się.
Chwycił łyżkę i uderzył w mur.
— Raz, dwa, trzy.
Gdy po małej zwłoce ozwały się za ścianą uderzenia, roześmiał się, a gdy i za drugą ścianą jednocześnie ozwały się podobne stuknięcia, zawołał w głos:
— Ale tu widzę tych Butterbrotów urodzaj!
— Już pan stukasz?... Wcześnie pan zaczyna! Stukać nie wolno!... Napisano w prawidłach. A wrzątku pan chcesz!? — spytał, otwarłszy okienko, klucznik.
— Przyjacielu, naczelnik więzienia pozwolił mi wczoraj robić wszystko, co zechcę, spytaj go, jeżeli nie wierzysz. Wrzątku chcesz mi dać? A poco?
— Do herbaty.
— Herbaty nie mam, ale wrzątku dajcie. Wypiję z chlebem. Czy nie można dostać szczypty soli?
— Wszystkiego można dostać, jeżeli pan ma pieniądze. Ale powiedziałem już, że zakupy robi się tylko we wtorki i piątki.
— A czy pożyczyć od kogo nie można?
— Może i można!... To zależy. Jeżeli pan tu kogo zna... Co?... To chyba!... Niech pan powie jakie nazwisko... — chytrze pytał klucznik...
Józef już chciał wymienić Butterbrota, ale wporę ugryzł się w język.
— Nie znam nikogo. Dajcie tymczasem czystego wrzątku.
Aresztant, stojący ztyłu za klucznikiem i pilnie przysłuchujący się rozmowie, nalał mu w podany kubek gorącej wody. Okienko zatrzasnęło się zaraz i Józef, siadłszy na stołku, zabrał się z rozkoszą do śniadania. Jadł wolno, po chłopsku, skrupulatnie podbierając opadające na stół kruszynki chleba i rozmyślał o tem, co ma wystukać swoim sąsiadom.
— Nie jest znowu tak źle. Wszędzie są ludzie! Jak się dowie szczegółów o zwyczajach więziennych i o tem, co mu się należy, to nie pozwoli się krzywdzić!... Te żydki wydają się jakieś poczciwe dusze, chociaż es-deki! Napisali zaraz do niego! Najgłówniejsza, jak dać znać rodzicom, że jest tutaj na Pawiaku i że nic mu się nie stało. Matka napewno rozpacza, szczególniej, jeżeli ta moskiewka ze „stróżówki“ poleciała z językiem. Szkoda, że z nią mówił, ale czy mógł wiedzieć?
Widział wyraźnie tuż przed sobą roztrzęsione wzruszeniem i zalane łzami rysy matki.
— Nie mogłem przecież inaczej, nie mogłem, matuchno! I tybyś nie chciała, żebym inaczej postąpił. Ja wiem, kochana, wiem i za to cię tak bardzo, tak bardzo kocham! — szeptał, zakrywając twarz rękami. — Spytam się, czy nie można napisać do rodziców. Matka zapłaci, ostatniego rubla odda, byle mieć kartkę ode mnie. Te socjały pewnie tu dawno siedzą i pewnie mają sposoby... Piszą zapomocą rozmaitych umówionych znaków, ukrywają kartki jak ta w chlebie, którą dostałem. Ale jeżeli oni nie są tem, co piszą?... Jeżeli to są umyślnie posadzeni obok mnie szpiedzy, żeby wydobyć tajemnicę?... Nic, nic im nie powiem, tylko nazwisko, klasę i szkołę, bo to policja już wie przecie! Możnaby dodać, o co mię posądzają, ale nie wiem właściwie sam, o co mię mają zamiar posądzać, gdyż mnie dotychczas nie badano! Co to znaczy, że mnie nie badają? Albo oskarżenie moje jest zupełnie nic nie znaczące, pochodzi od tych radomiaków, albo wszystko wykryto, wszyscy są już aresztowani i badają ważniejszych, odkładając nas młodszych na potem, kiedy będą mieli więcej czasu! Nie, to niemożebne!... Tylu uczniaków, rozsypanych po całej Polsce, żeby w tak krótkim czasie mogli wyłapać!?... Niepodobna! I w jaki sposób mogliby się dowiedzieć!? O wszystkiem, zupełnie o wszystkiem paru tylko wie ludzi, pewnych jak sam Pan Bóg!... Inni znają jedynie swoje kółko, co najwyżej swój okręg... Żeby wykryć całą organizację, trzeba czasu, a przed mojem aresztowaniem wzięci byli tylko radomiacy...
To rozumowanie uspokoiło Józefa. Chodząc, siedząc, gwiżdżąc pocichu lub śpiewając pod nosem, doczekał się nareszcie obiadu.
Co to była za zupa, ta grochówka koloru błota, podana w brudnym, drewnianym szafliczku! Głód jednak tak mu dokuczał, iż, pokonawszy odrazę i przymknąwszy oczy, zaczął pośpiesznie czerpać łyżką i jeść płyn ciepławy. Gdy wszakże na dnie dostrzegł pływające, rozgotowane robaki, odepchnął od siebie jedzenie z odrazą, graniczącą z bólem fizycznym.
— To nie do wiary! Co te mochy wyrabiają? Poskarżę się, poskarżę!...
Zerwał się i chciał już łomotać do drzwi.
— Ale komu? Moskalom na moskali? Klucznik powie, że to się jego nie tyczy. I słusznie: co on na to poradzić może?... Naczelnikowi więzienia? Lecz przecież on sam to jedzenie mi przysyła... Ha, trzeba będzie się tych socjałów spytać, czy im takie jedzenie dają i co oni w tym wypadku robią?
Czekał więc ze zdwojoną niecierpliwością na zmrok i możność stukania. Siedział bez ruchu na stołku i rozmyślał. Ciemności nie zgęściły się jeszcze na tyle, aby nie można było rozróżnić przedmiotów. Zwlekał więc Józef z obawy przed klucznikiem i śledził z niepokojem kroki jego na korytarzu, gdy energiczne trzykrotne uderzenie w ścianę zakłóciło grobową ciszę celi.
— Poco tak głośno, nie jestem przecie głuchy! — pomyślał i odpowiedział leciuchnem puknięciem.
Sygnał powtórzył się raz jeszcze i dopiero po głośniejszej odpowiedzi Józefa posypał się grad stuków, przerywanych rytmicznie, jak w aparacie telegraficznym. Józef nic nie rozumiał i, doczekawszy się przerwy, jął wolno wypukiwać swe nazwisko, wedle tablicy.
Raz, dwa, trzy, cztery, pięć; raz, dwa, trzy, cztery, pięć; raz, dwa, trzy.
Przerwano mu z drugiej strony nagłem stuknięciem, ale go nie zrozumiał i dalej wystukiwał w pocie czoła, szepcąc:
— Wol — no!...
Znowu grad niecierpliwych stuknięć.
— Nic z tego nie będzie! Czegoś czy brak, czy za dużo!... Nie rozumiemy się! Będę stukał po swojemu...
I znowu zaczął od początku, wolniuchno, z uporem wystukiwać:
— Józef Gawar, uczeń ósmej kla...
Stuknięcie z za ściany.
— Szko...
Znów stuknięcie.
— Acha, to znaczy, że zrozumiał, że nie cały wyraz trzeba mu wystukiwać!... Byczo! — domyślił się wreszcie.
Żwawiej poszła telegraficzna rozmowa.
— Ładnie, ładnie! Pan stuka, pan wie, że nie wolno!... Pan czytał w prawidłach. Wczoraj pana przyprowadzono, a już pan stuka. Wcześnie pan zaczyna... Ja na pana raport złożę, pana za to nie pochwalą, nie! — rozległ się nagle głos ode drzwi.
Józef obejrzał się i zdumiał, spostrzegłszy stojącego w otwartych drzwiach grubego, dobrodusznego klucznika.
Zagłębiony w poznawaniu nowej dla siebie nauki, zapomniał, gdzie jest, nie słyszał ani kroków klucznika, ani nawet zgrzytu rygli i zawiasów otwieranych drzwi.
Chciał dać znać o bliskiem niebezpieczeństwie wystukującemu dalej za ścianą sąsiadowi, ale, zanim się na to odważył, drzwi się u niego zatrzasnęły, a otwarły natychmiast obok i usłyszał burzliwą rozmowę po rosyjsku:
— Znowu pan stuka... ja doniosę zaraz naczelnikowi, pozbawią pana spaceru i widzenia!...
— Donoś, kochanku, donoś... Wiem przecież, że twoje to rzemiosło... Poco więc mi tu o tem raportujesz?... Idź do djabła!
— Nie wolno stukać... Pan zawsze tylko ciszę powszechną narusza i innych psuje, co jeszcze nic nie wiedzą!
— Acha, to ten obok nowy?... Doskonale, właśnie chciałem się dowiedzieć. Kto to i skąd? Nie wiesz? Powiedz, a dostaniesz papierosa i stukać przestanę.
— Rozmawiać nie wolno!... — pochmurnie odpowiedział klucznik i zaraz zgrzytnęły rygle.
Zapalono na korytarzu światło i wstawiono lampki do cel w otwory nad drzwiami.
Mętny, żółtawy blask rozwidnił stężały do atramentowej mocy zmrok posępnych i nagich katowni.
Tak zakończył się dzień drugi Józefowego więzienia.
Do cel wrzucono kołdry i otwarto prycze. Zmęczony Józef pośpieszył się rozebrać i położyć.
Lecz pchły i pluskwy zaatakowały go natychmiast w tak okrutny sposób, a było ich tak wiele, takie były zajadłe, przedsiębiorcze i do takiej dorastały wielkości i siły, iż zmrużyć oka nie mógł, opędzając się im całą noc, dręczony ukąszeniami głębokiemi i bolesnemi, jak pchnięcia sztyletów.
Gdy zaś zdrzemnął się troszkę nad ranem, zbudziło go przejmujące zimno, wnikające pod lichą kołdrzynę zdołu, przez rzadkie, dziurawe płótno rozciągniętego na ramie pryczy wyrka, gdyż materaca lub nawet siennika tu nie dawano.





VII.

Nazajutrz ten sam uświadomiony aresztant z ostremi uszami i długim, lisim nosem, przyniósł mu w chlebie kawałeczek ołówka, zawiniętego w czysty zwitek papieru, na którym było napisane tylko parę tajemniczych wyrazów.
„Szukaj w ustępie, pod deską.“

S. D. K. P. i L.

Józef udał się niezwłocznie we wskazane miejsce, ale nic tam nie znalazł.
Nie czekał więc na zmrok i zastukał w czasie, kiedy w innych celach sprzątano i klucznik był zajęty w drugim końcu korytarza.
— Niema nic w ustępie!
— Za wcześnie! — otrzymał odpowiedź.
— Kiedy?
— Koł... połu... potem stuk... trzy... razy.
Przestali, gdyż klucznikiem był dzisiaj zły śledziennik, który zaraz przyleciał i z cichym bzykiem, jak osa, zaglądał podejrzliwie do „judasza“.
Słyszał nawet Józef, jak otworzył okienko u Butterbrota i zamienił z nim kilka więziennych grzeczności.
Wkrótce potem klucznik drzwi do niego otworzył szeroko i spytał go, czy chce sam sobie w celi sprzątać, czy woli nająć sobie aresztanta.
— Rubla miesięcznie — dodał, bystro wpatrując się w chłopca.
Za jego plecami stał ze szczotką i ścierką w ręku ten sam aresztant z lisim nosem, który roznosił chleb.
Żal było Józefowi pieniędzy, których miał bardzo mało, ale wlot pojął korzyści ze stosunku z „uświadomionym“ posługaczem i powiedział, iż chce, żeby mu sprzątano i że zgadza się zapłacić żądaną kwotę.
Nachmurzona twarz klucznika cokolwiek zmiękła.
— Może pan wyjść na korytarz na ten czas, kiedy u pana sprzątają!... — zgodził się wspaniałomyślnie.
Józef skwapliwie skorzystał z propozycji i, stojąc wpobliżu drzwi, rozglądał się po korytarzu.
W jednym jego końcu błyszczało jasnem światłem słonecznego dnia duże zakratowane okno; w drugim widać było grubą kratową furtkę, dzielącą korytarz od poprzecznej sionki, za którą widać było drugą kratę, a dalej ciągnął się taki sam ciemny korytarz, z jasnem oknem na końcu.
Po obu stronach korytarza i tu i tam, w równych odstępach, czerniały drzwi okute i zaryglowane.
Józef ze szczególną ciekawością przyjrzał się drzwiom Butterbrota.
Nie różniły się niczem od innych. Wydało mu się tylko, że zasuwka nad „judaszem“ zlekka porusza się, jakgdyby z wewnątrz ktoś ją próbował odsunąć. Majestatycznie poważny, zwrócony plecami do drzwi klucznik nic nie widział, co ogromnie śmieszyło Józefa.
Wesoło podniecony wrócił do celi i skoro tylko rozległo się umówione stuknięcie w ścianę, pośpiesznie zapukał na klucznika i kazał się prowadzić do ustępu.
— Nareszcie ją ma!...
Wisiała na niteczce, przyklejona chlebem pod deską.
— Jakże wstrętnie było ją dostawać, ale ma ją... Spory zwitek... Zaraz im odpowiem, dziś jeszcze... Nie... Lepiej jutro. Za często nie można... To zwróciłoby uwagę...
Rozmyślał i czekał z niecierpliwością, aż oddalą się od jego drzwi kroki klucznika i będzie mógł swobodnie kartkę rozwinąć i odczytać. Musiał zbliżyć się w tym celu do okna, gdyż była napisana bardzo drobno i niewyraźnie ołówkiem.
„Szanowny Towarzyszu!
Przedewszystkiem macie prawo na spacer; wszyscy polityczni spacerują pół godziny dziennie. Stukajcie we drzwi i żądajcie, żeby was wyprowadzano. Macie prawo na własną pościel. Macie prawo kupować sobie pożywienie: chleb, masło, kiełbasę, cukier, herbatę, papierosy, mydło, jeżeli macie w kantorze pieniądze.
W poniedziałek i we czwartek przychodzi starszy klucznik i zapisuje zamówienia, a we wtorki i piątki przynoszą sprawunki. Jak was ominą, stukajcie we drzwi i żądajcie. Co tydzień w soboty widzenie z krewnymi; można otrzymywać z miasta jedzenie, bieliznę, książki; co środę można pisać listy... Jeżeli wam nie dadzą, róbcie awantury, stukajcie i żądajcie, żeby przyszedł naczelnik więzienia. Bądźcie zawsze niezadowoleni i wymyślajcie. Tylko w ten sposób można coś uzyskać na całym świecie, a tem bardziej w więzieniu, tylko drogą protestu i walki. — Nie dajcie się wyzyskiwać.
Tych, naprzykład, którzy pozwolili sobie odebrać zegarek, żandarmi trzymają na spacerze nie pół godziny, lecz kwadrans. Wychodząc na podwórze, zwróćcie więc uwagę na zegar, wiszący w sieni, nad drzwiami i nie pozwalajcie się oszukiwać.
Zaraz, gdy was skrzywdzą, stukajcie we drzwi i żądajcie naczelnika więzienia. Stukajcie i żądajcie — my was podtrzymamy... Jest to jedyna prawdziwie rewolucyjna i niezawodna metoda... Nie prośba, a skarga, protest i krytyka, krytyka, zawsze krytyka... Nam socjaldemokratom nic innego robić nawet nie wolno!... Naszem zadaniem jest wnosić wszędzie element świadomości praw swoich, walki i protestu. To przyśpiesza naturalny proces rozwoju... W ten sposób wywalczyliśmy już sobie prawo posiadania papieru, ołówka, nawet atramentu. Pozwolono nam kupować świece i czytać książki po nocach. Ale my żądamy, żeby nam lampy wstawiano nie w otwór w murze, lecz umieszczano na stole, gdyż rozumiecie dobrze, towarzyszu, iż w gruncie rzeczy nie chodzi nam o poprawę warunków pobytu w więzieniach, lecz o walkę z samą ideą więzienia...
Przez rozmaite ustępstwa należy ją doprowadzić do absurdu. W tym celu prowadzimy wśród więźniów agitację i żądamy też od was w imię solidarności, abyście podtrzymali nas i stukali również we drzwi, kiedy my stukać zaczniemy. Jeżeli władze więzienne nie zgodzą się, proponujemy strajk głodowy. Liczymy na wasze rewolucyjne uświadomienie i koleżeństwo. Z socjalistycznem pozdrowieniem wasz B. szczery S. D. K. P. i L.“
Kartka samem swojem pojawieniem się ogromne na Józefie zrobiła wrażenie.
Chodził wzburzony po celi i rozmyślał.
Opadły go tysiączne wątpliwości.
— Walka, protest — owszem! Przecież i oni w swoim Związku dotychczas nic innego nie robili, z wyjątkiem tych tajnych kursów historji polskiej. Tutaj jednak to co innego, tutaj prowadzi się polityka dla dorosłych!... Jednak ta głodówka jakoś mu się nie wydaje!...
Pewnie pochodzi to stąd, że jest on zepsutym egoistą, a może nawet tchórzem!... Ach przykra to rzecz przyznać się sobie samemu, do... strachu, ale trzeba być szczerym. On nie ma wcale ochoty do tej głodówki. I w dodatku, kogo ta groźba przerazi? Niedawno musiał dopominać się, żeby mu dali jeść, a teraz jedzenie to odrzuci!... Nie, stanowczo nie ma do tego ochoty! Woli siedzieć w ciemności syty, niż wygłodzić się, aby mieć lampę! Może innych to nic nie kosztuje, ale on całe życie bardzo się nie najadał, a teraz bez głodówki wciąż mu się jeść chce i każda kruszyna chleba, wypadkiem upuszczona na ziemię, wydaje mu się ogromną stratą!... Głodowy strajk — mała rzecz!... Słyszał o tem na wolności przerażające opowiadanie!... Trzeba powoli, w strasznych mękach, umierać i często w chwili zwycięstwa niejednego już uratować nie można!...
Nie, on chce żyć, on chce dożyć wojny, rewolucji za niepodległą Polskę, powstania... A tu co?... Za lampę?... Nie!... On powie, że się nie zgadza!... Mają świece!... Dużoby dał, gdyby miał świecę w czasie polowania na pluskwy!... To nie może być!... Pewnie nie zrozumiał...
Chciał zaraz odpisać, zapytać się, lecz było to niepodobieństwem, nawet stukać w dzień było trudno i niebezpiecznie.
Chodził więc niespokojnie po celi i wciąż rozmyślał o tem samem i w tych samych prawie wyrazach:
— Głodowy strajk — mała rzecz!... I o co? O lampę?... Prawda, że to głupio jakoś, że tę lampę umieszczają wysoko w murku! Że przy niej wcale czytać nie można, to też prawda... Ale przedewszystkiem on czytać nie ma co, po drugie uważa, iż o wiele gorzej jest, że jedzenie złe i że go mało. Czy więc nie należałoby protestować przedewszystkiem przeciw lichemu pożywieniu, żądać jego poprawy? W dodatku byłoby to w interesie całego więzienia.
W tym duchu napisał karteczkę. Ale rozumiał, że dzisiaj jej wysłać nie może, że wymaganie od dozorcy z jego strony, aby go po raz wtóry poprowadził do ustępu, mogłoby wzbudzić podejrzenie i „wsypać“ komunikację. Schował więc karteczkę już gotową w szparkę muru za piecem i z niecierpliwością czekał zmroku, aby wypukać sąsiadowi, iż odpowiedź wyśle jutro.
Tam również z niecierpliwością czekano wiadomości od niego, gdyż zaledwie się zmierzchło, zastukano:
— Zgoda, cszy nie?
— Niezupełnie.
— Jakto?
— Długo mówić! Jutro odpiszę...
— Więc nie zgadzacie się?
— Jutro odpiszę...
— Widzę, że jesteście niezupełnie uświadomieni. A do jakiej należycie partji?
— Poczekajcie, może się zgodzicie na mój projekt... Do żadnej dotychczas nie należę partji.
— Doskonale... tem lepiej... poczekamy... zgoda... ale nie wątpię... sprawa jasna!
Józef wyczuł w stukaniu pewne rozdrażnienie i był wielce tem zmartwiony.
Nie umiał jednak jeszcze stukać na tyle dobrze, żeby wdawać się w dyskusję przez ścianę i był nawet rad, że wmieszanie się klucznika przerwało rozmowę.
Wstawiono lampkę w okienko nad drzwiami, co było znakiem, że stukanie ma ustać, gdyż klucznicy, którzy dość łaskawie tolerowali stukanie o zmroku, ścigali gniewnie i niemiłosiernie wszelkie próby rozmów w innym czasie.
Kto więc nie chciał narażać się na grube awantury, musiał przystosowywać się do utartych już obyczajów więziennych.
Po umieszczeniu lamp nastała na pewien czas cisza, naruszona dopiero wieczornym porachunkiem więźniów.
Ceremonja ta rozpoczynała się halaśliwem otwarciem kraty, oddzielającej korytarz od sionki, tupaniem licznych butów, monotonnem mamrotaniem raportów, poczem następowało kolejne zgrzytliwe otwieranie drzwi i głośna rozmowa.
Załatwiano sprawy ubiegłego dnia, więźniowie zanosili skargi, wysłuchiwali napomnień i gróźb; częściej wszakże kończyło się na milczącej lustracji celi przez starszego klucznika i żołnierza.
Józef wszakże przygotował się do postawienia pewnych żądań i, gdy w otwartych drzwiach pojawiła się kupka ciemnych postaci, zagadał śmiało:
— Panie starszy, spacer mi się należy i chciałbym napisać list do rodziców, nie mam bielizny, ani pościeli...
— Potem, potem... Proś naczelnika!
— Więc zaprowadźcie mnie do niego...
— Dobrze... dobrze! Potem... Siedź cicho!
Drzwi zatrzasnęły się.
— Jak się sprawia?... Czy spokojny?... — słyszał na korytarzu pytanie.
— Niebardzo!... Stuka.
— Stuknąćby jego samego!
— Widocznie już go stukali, przyszedł z podbitem okiem, ale taka widać zatracona cholera!
— Te smarkate, to najgorsze!...
— Strasznie nieposłuchane!...
— Rózgamiby ich kropić co drugi dzień, a nabraliby rozumu...
— Poco co drugi dzień? Codzieńby smagać — dwa razy dziennie bić, bić aż do skutku!
— Pewnie, że lepiejby pomogło niż trzymanie w kozie. Albo tu mu źle?... Dają jeść, ciepło, śpi, ile wlezie... Tylko kłopot!...
Z hałasem otwarły się drzwi od celi Butterbrota i Józef usłyszał, jak ten coś też mówił do straży i nawet podchwycił, że rzecz szła o lampę.
— Wy, panie, zawsze coś wymyślicie... nic z tego nie będzie, bo niema tego w prawidłach!... — basem odpowiedział mu starszy klucznik.
— Nie pana rzecz!... Niech pan zaraportuje naczelnikowi, co powiedziałem!... Ciemno... tu wzrok można postradać — krzyczał piskliwie Butterbrot.
Ten głos donośny, pewny siebie, nawet zadzierżysty wlał otuchę w znękane serce Józefa Gawara.
— Może i trzeba będzie przyłączyć się do tego strajku — rozważał, choć w głębi duszy czuł nieprzełamany wstręt do takich awantur. Ale to pewnie dlatego, że jest tchórzem i egoistą!
Zgryziony położył się na tapczanie i wkrótce usłyszał cichutkie, ledwie dostrzegalne, stukanie w ścianie tuż nad uchem.
Stukał drugi jego sąsiad, leżąc widocznie na pościeli, ale stukał tak cicho i ostrożnie, oraz niewprawnie, że Józef mógł z tych stuków wyrozumieć jedynie, że rozmówca jego jest robociarzem z Woli, że zwie się Jan Kolenda, przezwiskiem „Piorun“, że wypadkiem zamieszany jest w jakąś „omyłkę“ z żydem, którego trochę podstrzelili, zresztą nic „wielkiego.
Właściwie on, Piorun, w takie głupstwa się „nie bawi“ i nawet nie był tam, gdzie się to działo, a znajdował się zupełnie w innem miejscu, ale ponieważ nie może powiedzieć, gdzie, boby w ten sposób wsypał dużo „poważnych facetów“ i nawet sprawie zaszkodził, więc go trzymają, choć on o niczem nic nie wie... Józef już nie odpowiadał; oczy mu się kleiły, sen go morzył, słyszał czas jakiś niby przez mgłę monotonne, rwące się, pełne omyłek stukanie robociarza, wreszcie wszystko utonęło, znikło w głębokiem, pokrzepiającem zapomnieniu.





VIII.

Nazajutrz Józef umieścił co rychlej swoją kartkę w umówionem miejscu, dał o tem znać Butterbrotowi i czekał z niepokojem wiadomości, czy ten ją odebrał.
W celi jego zamiatano, sprzątano, przynoszono chleb, wodę gorącą, wogóle czyniono zwykłe porządki więzienne; a przez ten czas w otwartych drzwiach stał klucznik i żandarm i nie można było ani zastukać, ani stukania wysłuchać.
Stukali sobie tymczasem więźniowie w innych końcach korytarza, korzystając z nieobecności klucznika i musiało się stać coś ciekawego, bo wymiana wiadomości była bardzo ożywiona; lecz Józef uszu mocno nastawił, choć nic nie mógł pochwycić z tego stukania niezmiernie szybkiego, jak terkotanie aparatu telegraficznego.
Skoro więc tylko klucznik i żandarm odeszli do następnej celi, przyskoczył do ściany i zaatakował Butterbrota.
Ten jakoś długo nie odpowiadał. Wreszcie cichułko wystukał:
— Kartkę mam, odpowiedź jutro!...
— A co takie stukanie wielkie?... Co się stało?
— Przywieźli nowych.
— Kogo?...
Butterbrot nie odpowiedział.
Józef słyszał wyraźnie, jak doszedł od ściany do drzwi i zamienił kilka wyrazów z klucznikiem.
— Przywieźli nowych... może moich kolegów? — rozmyślał Józef, chodząc w podnieceniu po sali.
Poczekał, aż się uspokoiło na korytarzu i zmęczony klucznik usiadł wraz z żandarmem na ławeczce przy kracie wchodowej, co łatwo było odgadnąć po dochodzącym stamtąd, monotonnym szepcie ich rozmowy.
Wtedy znowu zastukał do Butterbrota, ten jednak milczał, jak zaklęty.
— Może się obraził, że odmawiam udziału w strajku?... Cóż robić, jeżeli to się nie zgadza z mojem przekonaniem... W dodatku z tego nic nie będzie!...
Znowu zaczął rozmyślać o dziwacznej propozycji sąsiada. Czuł nieprzełamaną odrazę do tej walki i usiłował wybrnąć z wynikających z tego powodu sprzeczności.
— Poco ja będę ulepszał rosyjskie więzienie — rozumował — kiedy ja go wcale nie chcę?...
Przecierpieć pobyt tu jak chorobę, a potem dalej swoje robić... Chyba, żeby chodziło o coś ważnego. Naprzykład żądać, żeby obchodzili się z nami dobrze, żeby nas nie bili, nie wymyślali nam!
Fala gniewu i oburzenia wezbrała mu w piersiach i ścisnęła gardło, gdy przypomniał sobie ohydną scenę, przeżytą w cyrkule. Zakrył twarz rękami i odwrócił się do kąta, aby ukryć łzy przed samym sobą.
— Boże, Boże, co za hańba!... Bili mnie, bili jak psa i nawet oddać nie mogłem, ale przyjdzie czas... odpłacę im, za wszystko im odpłacę!... A najlepiej odemszczę się, jeżeli będę dalej robił, co robiłem... Bo przecie nic innego ich nie doprowadza do wściekłości, tylko nasze dążenia do wolności, do praw naszych... Otóż będziemy wolni, otóż nie chcemy ich szkoły, ich wstrętnego języka, ich podłych nauczycieli... Nienawidzę ich, nienawidzę... Co za obrzydliwe mordy i język taki... chamski! Gorzej mówią niż nasi złodzieje, doprawdy! Ale i złodzieje też łotry z nimi trzymają!... Ciemnota!... Trzeba szkół, wolnych polskich szkół!... Trzeba wszystko oświecić... „od piwnic aż do poddasza!“ Ach, mój Boże, jakże się dowiedzieć, czy to czasem nie naszych przywieziono dzisiaj!?
Znowu zastukał do Butterbrota, ale tam głuche panowało milczenie.
Józef nie słyszał tam najmniejszego ruchu, nawet zwykłych kroków...
— Może przyłapali go z moją karteczką i przenieśli do innej celi?...
Zwrócił się więc do towarzysza Kolendy; ten niezwłocznie mu odpowiedział, lecz wiadomości żadnych mu nie udzielił, gdyż ich od dalszych sąsiadów jeszcze nie otrzymał.
— Nie chcą dziś stukać, jakby się zmówili!... Między sobą tylko tyrkoczą... A do mnie nie stukają dlatego, że wolno to robię... Zawsze inteligenty takie są... — stukał wolniutko i rozwlekle.
— Pewnie przywieźli jakiego esdeka, ich człowieka, dlatego tacy przejęci... Bo tu siedzą sami esdecy i lewica... Pepeesów prawdziwych przewożą zaraz do cytadeli...
— A wy kto jesteście?
— Ja... jestem nawet... więcej, niż... pepees, ale o tem nikt nie wie, dlatego tu...
Urwał, bo klucznik zbliżył się na palcach pode drzwi. Gawar słyszał, jak okienko w drzwiach sąsiada otworzył i zaczął mu wymyślać.
„Piorun“ nie został mu dłużny i chwilę rozbrzmiewała w korytarzu niezmiernie barwna litanja polskich i rosyjskich wymysłów. Skończyło się na tem, iż Piorun „zagiął“ tak wielce kunsztowne „siedmiopiętrowe“ moskiewsko-nadwiślańskie przekleństwo, że klucznik umilkł zdumiony, poczem splunął i zatrzasnął z gniewem okienko.
— Poczekaj!... Dam ja ci!... Zaraportuję naczelnikowi. Zaraz zaraportuję! Jak tylko przez gębę takie paskudztwo przejdzie!... Żeby ci język odpadł, łobuzie!... — mruczał, odchodząc.
— Właśnie!.. Tyle tylko masz dowcipu, kiszko podgardlana, co poskarżyć się naczelnikowi!... Kozacka morda!... Gęba jak cholewa, a rozumu jak u małego wróbla! Ledwie jadaczkę otworzy, już ją zamyka ze strachu, żeby tam szczur nie wskoczył. Co, może nie!? Mnie od łobuzów wymyślasz!... Ale ja tutejszy, z ziemi tutejszej wyrosłem!... A ty kto? Niewiadomo nawet, kto ty taki: czy Moskal, Czy Żyd, czy Polak!?... Takiś głupi, jak żaden naród!... Może ty nawet matki nie masz i urodziłeś się, jak ostryga... z muszli!
— Stul pysk, stul pysk!... Mówię ci, bo będziesz siedział w karcerze, jak mi Bóg miły...
— Będę, to będę, to już moja rzecz... Tyś się sam do mnie pierwszy odezwał, nie ja do ciebie...
— Nie stukaj... nie wolno!
— Co ty tam wiesz, co wolno, a czego nie wolno!... Nie do ciebie stukałem...
Tak sobie dogadywali czas jakiś, ku wielkiej uciesze więźniów z całego korytarza, którzy stali, nasłuchując, z uszami, przykutemi do drzwi, aż wszystko ucichło, gdyż wezwano klucznika do kraty wchodowej.
Niedługo otwarły się drzwi do celi Józefa i chmurny, czerwony z gniewu klucznik wpuścił żandarma, który wniósł i położył na stole mały pakiecik.
— Co to?
— To dla was przysłano z miasta!...
— Matka?... — spytał porywczo Józef.
Żandarm uśmiechnął się, ale nic nie odpowiedział. Wyszedł i drzwi za nim natychmiast zamknięto.
W paczce Józef znalazł zmianę bielizny i ciepłą koszulkę wełnianą.
Serce mu mocno biło, gdyż rzeczy te, noszone przezeń w domu, świadczyły niezbicie, iż matka odnalazła go nareszcie.
Jednocześnie jednak poczuł lęk, gdyż wydało mu się, iż istnieje pewien związek między tą posyłką a przybyciem dziś nowych aresztantów do więzienia. Znowu więc zapukał do Butterbrota, który dalej zachowywał niezrozumiałe, uparte milczenie.
— Pewnie go zabrali!... Od kogo się teraz dowiem?... I co będzie ze strajkiem?...
Jeszcze raz obejrzał uważnie przysłane rzeczy, szukając jakiegokolwiek znaku, który mógłby choć ubocznie mu odpowiedzieć na dręczące go pytania i uciszyć niepokój.
Ale nic nie znalazł, koszule były czysto wyprane i starannie wyprasowane. Tylko na gorsie jednej z nich dostrzegł jakieś kropki i podcieki, coś niby wyschłe łzy.
— Pewnie płakała! — pomyślał ze ściśniętem sercem. — Matuchno, matuchno kochana!...
Zamknął oczy i silił się wywołać w wyobraźni twarz matki.





IX.

„Szanowny kolego!
Zdziwiła nas mocno wasza odpowiedź. Nie rozumiecie nas. Nam wcale nie chodzi o lampę, lecz o zasadę. Powtarzam jeszcze raz: walka wszędzie, zawsze i o wszystko... Kiedy dostaniemy lampę, znajdziemy coś innego i tak wciąż aż do skutku. Właściwie my walczymy z ustrojem burżuazyjnym we wszystkich jego przejawach, wszędzie, zawsze i na każdem miejscu; jedną z jego funkcyj jest więzienie; więc skoro znaleźliśmy się w więzieniu, walczymy z niem. Ponieważ jednak nie możemy postawić odrazu zasady wypuszczenia nas stąd, gdyż władza więzienna nie chciałaby z nami w takim wypadku traktować i utracilibyśmy objekt walki, wystawiamy żądania częściowe, których cały szereg, planowo postawiony, w ostatecznym rezultacie zniszczy całkowicie istotę więzienia...
Po lampie będziemy żądali otworzenia wszystkich drzwi na tym samym korytarzu dla wolnego komunikowania się więźniów. Potem otwarcia drzwi w całym gmachu i komunikowania się swobodnego oddziałów. Wspólnej kuchni, wspólnej bibljoteki, prawa swobodnego zrzeszania się więźniów, własnej administracji więzienia, a przynajmniej kontroli nad nią uwięzionych. Będziemy następnie żądali długich i codziennych widzeń z rodziną i przyjaciółmi, następnie pozwolenia na wycieczki do miasta. Ale przedewszystkiem musimy złamać władzę, przyzwyczaić ją do ustępstw i posłuszeństwa naszej woli. Taki jest nasz plan i z tego punktu widzenia lampa wcale nie jest drobnostką, jakto wyście napisali... Musicie się do nas przyłączyć, gdyż protest tylko wtedy się udaje, jeżeli będzie solidarny. Większość już się zgodziła. Reszta zgodzi się nie dziś, to jutro... Czyż więc sami odważycie się jeść i pić wtedy, gdy wokoło was będą umierali z głodu?... Pomyślcie i dajcie znać. Do jutra. Z socjaldemokratycznem pozdrowieniem. A. Butterbrot.
Z pewnem zdumieniem i niepokojem odczytywał Gawar i oglądał drobno zapisaną kartkę.
— Nic nie napisał. Ani kto on sam jest, ani czy dużo ich takich, czy mało? Nic nie wiem... Student, robotnik, agitator?
— Pewnie student; coś na to wygląda... Poco on jednak tak nastaje na tę głodówkę? To dziwne! Najlepszy protest przeciwko więzieniu, to uciec stąd... Ale tak: nieubłagana walka i protest, a jednocześnie rozmowy z władzą więzienną. Nic nie rozumiem! Z drugiej strony prawda, że ciężko będzie wyróżniać się, gdy wokoło będą umierali z głodu w walce z tymi żandarmami... Jeszcze pomyślą, że im się chcę podlizywać? Nie, tak nie można, lecz nie mam wcale ochoty i na tę głodówkę! Skłamię, gdy powiem, że mi się to podoba!
Chodził po celi, rozmyślał, znowu wstawał i przechadzał się, siląc się bądź co bądź rozplątać i usunąć tysiące powstających przed nim wątpliwości. Wreszcie znużony przystanął pod piecem i, wstrząsnąwszy głową, powiedział sobie:
— Nie, nic z tego! Albo ja wiem, kto oni są? Kto on taki? Może litwak? Dużo jest ich wśród socjaldemokratów... Pepeesi nazywają ich przecie socjal-litwakami... Lepiej od nich zdaleka... Zawsze z początku i pozornie mają rację, ale wkońcu niewiadomo, czy z tego wszystkiego nie wypłynie... żądanie Królestwa Żydowskiego w Polsce!... W pismach już nazywają Warszawę Nową-Jerozolimą, jak to czytałem w Kurjerze... Wolę być ostrożnym. Głodować poto, żeby mi kazali wkońcu uczyć się po żydowsku? Tego za dużo!... Wolę już Pioruna, chociaż i ten jakiś taki... dziwny. Wymyśla, jak ci tam w cyrkule...
Wzdrygnął się od wstydu i wstrętu.
W tej chwili Butterbrot zastukał doń natarczywie. Józef chwilę wahał się, już nawet podniósł rękę, żeby odpowiedzieć, ale ją nagle opuścił i odszedł z wyrazem niechęci ku drugiej ścianie.
Niech sobie stuka! Co mi tam!
Usiadł przy stoliku, oparł głowę na ręku i zamyślił się. Wszystkiego trzy dni siedzi tutaj, a jakże dawno wydaje mu się, że rozstał się z matką. Co ona, biedulka, teraz robi? Pewnie płacze, albo chodzi do tych łajdaków i prosi ich o ulgi dla niego. Nie proś, matko, nie proś, bo na nic się nie zda! Oni umyślnie wsadzili mnie do tych złodziei, żeby ci mię zbili; oni umyślnie udają współczucie i niby litują się, aby potem się naigrawać... Twoja rozpacz i łzy rozkosz im sprawiają... Nie płacz więc, nie proś!... Wszystko zniosę, przecierpię, ale odpłacę im wkońcu, odpłacę... Będzie wojna, będzie powstanie!...
Widział się w mundurze żołnierza, z bronią w ręku, atakującego szeregi moskali...
Strzelał, rąbał zawzięcie... Nie mógł na miejscu usiedzieć, wstał i, miarowym krokiem chodząc po celi, odbijał takt nuconej pod nosem powstańczej piosenki; potem gwizdał cicho czas jakiś, potem usiadł znowu przy stole i próbował wspominać wszystko od początku życia i rozmyślać o tem, jakby należało urządzać organizację, żeby była bezpieczna od „wsypy“; ale mu się już to nie udało.
— Ach, co za nuda! Gdyby książkę, albo choć kawałek gazety! A tam na dworze pięknie!...
Patrzał na promień słońca, który, przedarłszy się przez kurz i pajęczynę zakratowanego okna, wyzłocił szare mury wesołemi centkami.
— Jak tam ładnie teraz w Łazienkach?! Och! Jakie tam musi być powietrze... Już kiedy schodzi się z górki z botanicznego ogrodu do wodociągu, w piersiach milo od zapachu i powietrza, jakby człowiek pił najczystsze wino!... A dalej, w alejach...
Żółte liście wyścielają drożyny, ocienione czerwonemi drzewami; smutno chrzęści pod nogami listopad, na ciemnym, lśniącym jak lustro stawie wesoło pływają łabędzie, a wdali w słońcu bieleje niby piana pałacyk królewski...
Siedział bez ruchu rozmarzony, roztęskniony.
Zniecierpliwiony Butterbrot bębnił w ścianę jak dobosz pułkowy, nawet Piorun stukał nań nietyle umiejętnie, co głośno.
Józef zatkał uszy i nie odpowiadał.
— Uważasz, jak ten chłopak z 34 numeru spokorniał? Wcale dziś nie stuka!... — szepnął wreszcie zdziwiony klucznik do dyżurnego żandarma.
— Wiadomo, dzieciuch! I nie takich tutaj w barani róg gięli... Zrozumiał, że nie żarty...
— Teraz mu tylko nie dać się opamiętać! — postanowił klucznik. Złożył raport odpowiedni zwierzchności i był pewny, że z tego właśnie powodu przyszedł wieczorem wachmistrz i kazał sobie drzwi celi numer 34-ty otworzyć.
Józef już spał, zgrzyt rygli i blask światła obudziły go, a widok żandarmów i żołnierzy we drzwiach trochę zdziwił i zaniepokoił.
— Wstawaj!... Ubieraj się!...
— Bo, co?...
— Powiedziano: wstawaj!... Więc wstawaj bez gadania!... Pójdziesz z nami!...
— Dokąd?
Żandarm podszedł do chłopca i chwycił go za ramię.
— Powiedziano, wstawaj!... Będziesz ty słuchał, czy nie, drągalu jakiś? Ja ci tu pokażę!...
Pod szorstkiem dotknięciem łapy żandarmskiej chłopak drgnął i wyprostował się, lęk przemknął mu w oczach, ale się rychło opanował, wyrwał ramię.
— Proszę mnie puścić!... Sam się ubiorę, niech panowie wyjdą na korytarz.
Wachmistrz puścił go i cofnął się na próg, ale nie przestawał go mierzyć zimnem, pełnem nienawiści spojrzeniem.
Józef czuł, jak ten wzrok zjadliwy przebija go nawylot, niby ostre żelazo i z trudem wstrzymywał drżenie członków.
— Powiodą mnie pewnie na tortury!... — błysnęło mu w głowie.
— Ale nie!... Tego tu nie robią, to w ochranie, albo w cytadeli... Może mnie tam zawiozą... Boże, bądź miłościw!... Daj mi moc, żebym nikogo nie wydał i siebie nie upokorzył... — modlił się w duchu, ubierając się pośpiesznie.
Przeprowadzono go oświetlonym korytarzem za kratę wchodową do sionki, a stamtąd na prawo do małego osobnego pokoiku obok kancclarji.
Tam zobaczył pośrodku stół, nakryty zielonem suknem, na nim dwie świece płonące, pośrodku kałamarz, papier, a za stołem z jednej strony siedział żandarmski oficer z rudawemi, zawiesistemi wąsami, a obok jakiś cywilny pan.
Pili herbatę i chrupali sucharki, których cały koszyczek stał obok kałamarza.
Gdy Józef postąpił parę kroków za próg pokoju, drzwi za nim natychmiast zamknęły się z lekkim trzaskiem.
Przez mgnienie oka stał, nie wiedząc, co ma począć. Oficer patrzał nań bystro i nagle uśmiechnął się wilczym uśmiechem i kiwnął mu głową.
— Prosimy bliżej, młodzieńcze! O tu, niech pan siada!
Wskazał ręką na krzesło.
Józef postąpił parę kroków i siadł na rożku.
Cywil odrzucił się wtył na poręcz krzesła i, przechyliwszy nabok głowę, oramioną czarną, przystrzyżoną po szwedzku bródką, w milczeniu wodził ciekawemi oczyma to po rozpartym obok żandarmie, to po siedzącym naprzeciw młodym więźniu.
— Czy pan pali?... Może papierosa?...
— Dziękuję, nie palę!... — odrzekł Józef, czując z przykrością, jak mocno czerwienieć mu się poczynają uszy.
— A może... herbaty?
— Dziękuję, jestem już po kolacji! — odrzekł, łykając ślinę.
Lekki uśmiech przemknął się po mięsistych wargach żandarma.
— Pan się nazywa Józef Gawar?... — zapytał znowu, zaglądając z niechcenia do swych papierów.
— Tak.
— I ma pan lat... siedemnaście?
— Tak.
— Był pan już w siódmej klasie, za rok pan miał dostać maturę, uczył się pan dobrze... — mówił dalej, wczytując się w notatki. — Co za szkoda?
Cmoknął zlekka ze współczuciem i spojrzał na chłopca, który milczący i skulony siedział z opuszczonemi oczami.
— Jakże się to stało, że pan tak młodo i nie wporę się tutaj znalazł? Hę?
Milczał przez dłuższą chwilę, czekając na odpowiedź.
— Nie wiem. Aresztowano mię — odszepnął wreszcie Józef.
— Jakto: nie wie pan?... Tak bez powodu nikt się do więzienia nie dostaje!... Niech pan sobie przypomni. Może poprostu zbłądził pan przez nieświadomość!... To się uwzględnia, ja panu pomogę, ale musi pan obiecać, że na wszystkie pytania odpowie pan dokładnie i szczerze. Cóż, zgoda? Hę?...
Znów czekał, śledząc przymrużonemi oczami za chłopcem, który poruszył się niespokojnie, podniósł oczy i spojrzał nagle na badacza.
— Tak, tak, chłopcze, tylko zeznania bezwzględnie szczere i dokładne mogą cię uratować! — wmieszał się cywilny.
— Nie mam co zeznawać!... Nie nie wiem!... — odrzekł Józef już zwykłym głosem.
— No, no, nie udawaj!... Każdy z was, Polaków, coś wie... Już w kołyskach przyuczacie się do fałszu i wykrętów... Nie o to mi jednak chodzi, lecz chciałbym uratować cię od zguby, młodzieńcze... Jeżeli przyznasz się, zostaniesz zaraz wypuszczony, nie stracisz roku, dostaniesz promocję... Nie mówię już o tem, że uspokoisz ojca i matkę, którzy rozpaczają z powodu twego nierozważnego postępku...
— Nie poczuwam się do winy, nic nie zrobiłem.
— Bardzo wierzę. Nie zna pan praw, nie wie pan, co wolno, a czego nie wolno, dlatego pan nie poczuwa się do przestępstwa... Więc ja panu pomogę: czy pan nie był czasem na jakiem zebraniu? Na najzwyczajniejszem zebraniu, nawet z tańcami, ale na którem czytano referat albo śpiewano piosnki, wreszcie deklamowano wiersze... Co, nie był pan? Hę! Niech pan sobie przypomni! Niechże pan odpowie wyraźnie tak — czy nie? Czego pan milczy?
Chłopak mienił się na twarzy, usta mu drgały, ale milczał, wreszcie wyrzekł z przymusem:
— Nie, nie byłem.
— Nigdy pan nie był?
— Nigdy nie byłem.
— To dziwne. Wśród młodzieży często bywają podobne zebrania i nic w tem niema zdrożnego. Niech pan pamięta, że, jeżeli się przekonamy, że pan na takiem zebraniu był, a teraz to pan ukrywa, to nietylko pan odpowie, ale wszyscy, co na tem zabraniu byli, gdyż widocznie robiliście tam coś złego, jeżeli uważacie za potrzebne ukrywać... Niech pan to sobie zapamięta!...
Chłopak milczał z oczami wbitemi w ziemię...
— A może pan rozmawiał z kim o takich rzeczach, naprzykład, jak o... pożytku szkoły polskiej. Nie przeczę, że szkoła w ojczystym języku jest najodpowiedniejsza dla każdego narodu, szkoda tylko, że los tak zdarzył, iż Polska należy do państwa rosyjskiego, że więc dla niej jeszcze ważniejszym jest język państwowy... On otwiera Polakom dostęp do urzędów państwowych na całym obszarze państwa, on ułatwia stosunki handlowe, daje możność korzystania ze skarbów rosyjskiej nauki i literatury — dowodził cywil.
— Każda idea — zaczął zkolei żandarm — wypowiedziana w tym języku, staje się zrozumiałą dla 150 miljonów ludzi, podczas gdy wy, Polacy, macie wszystkiego 10 miljonów ludności. Przez język rosyjski myśl polska zdobywa sobie rozpowszechnienie na obszarach jednej piątej świata!...
Józef milczał dalej z opuszczoną głową.
Żandarm spojrzał zwycięsko na swego cywilnego towarzysza, który zdawał się być trochę zniecierpliwionym i spoglądał na zegarek. Wojskowy jednak nie tracił pewności siebie, łyknął herbaty i ciągnął dalej:
— Cóż, młodzieńcze, namyśl się, czy powiesz nam otwarcie, jakie miałeś z kim rozmowy o szkole polskiej, czy nie?... Musiałeś przecie je miewać, to niemożliwe, żebyś ich nigdy nie miewał.. No, mów!... Rozmawiałeś, czy nie? Hę?...
— Nic nie wiem, nie rozmawiałem z nikim — odrzekł stanowczo Gawar.
Urzędnik rzucił na oficera znaczące spojrzenie.
— A więc nie i nie!... Zastanów się, młodzieńcze, raz jeszcze powtarzam... — zaczął znowu żandarm. — W razie gdy się przyznasz, nietylko zostaniesz uwolniony natychmiast... nietylko otrzymasz pełną maturę rządową, lecz możesz liczyć na miejsce w uniwersytecie i dobre stypendjum.
— Wyrośniesz na pożytecznego członka społeczeństwa. Wierz pan, że przez współczucie dla ciebie, dla twego młodego życia, którego nie chcemy złamać, pragnęlibyśmy cię uratować! — wtrącił niespodzianie cywil.
— Nic nie wiedzą!... — przemknęło, jak błyskawica, przez myśl Józefa. Podniósł śmiało głowę.
— Nic nie wiem, nie mam nic do powiedzenia i... nie chcę stypendjum!
— Naszego stypendjum, chcesz pan powiedzieć! — wtrącił cywil.
Chłopak podniósł oczy, spojrzał na mówiącego, zaczerwienił się, ale nie zaprzeczył.
Żandarm zmarszczył brwi, najeżył wąsy i stuknął pięścią w stół.
— Tak!... Z tobą, młokosie, widzę inaczej trzeba gadać!... Nie i nie!... Łżesz!... My wszystko dobrze wiemy i jeżeli żądamy szczerego z twej strony zeznania, to tylko z litości, przez wzgląd na matkę, która wczoraj na kolanach błagała nas o to... Ale skoro nie chcesz, to już nie pogniewaj się... My na takich mamy sposoby. Nie chcesz dobrocią, zmusimy cię siłą. Zgnijesz w więzieniu... Wstań, zaraz wstań i odpowiadaj na pytania! Nieprzyzwoicie się zachowujesz, rozpierasz się w krześle wobec władzy!... Hej, dyżurny!...
Zadzwonił.
We drzwiach ukazał się żandarmski podoficer.
— Onufrenko, podnieś za uszy tego smarkacza!
Podoficer zbliżył się krokiem wojskowym, lecz za uszy Józefa nie chwycił, gdyż ten już przedtem sam podniósł się, mówiąc spokojnie:
— Nie trzeba. Dla mnie żadna przyjemność tu siedzieć! Sami panowie o to prosili. Mogę wstać!
Cywil spojrzał nań z błyskiem tajonego humoru, ale żandarm wściekł się, bił kułakiem w stół i ryczał:
— Zgnoję, zamorduję!... Szczenię polskie!...
— Afanasii Aleksandrowicz... Afanasii Aleksandrowicz!... — mitygował go cywil, rzucając znaczące spojrzenia na stojącego obok podoficera.
Afanasii Aleksandrowicz sapnął jak wstrzymana lokomotywa i krzyknął:
— Wyprowadzić go!...
Wywiedziono Józefa z pokoju i umieszczono w małej, ciemnej ciupce obok. W pół godziny potem wezwano go znowu. Tym razem oficer żandarmski był sam, papierosami i herbatą Józefa nie częstował, nawet nie prosił siedzieć i surowym, gniewnym głosem zaczął zwykłe badanie:
— Imię?... Nazwisko?... Imię ojca i matki?...
— Ile lat?... Miejsce urodzenia?... — pytał porywczo i skrzętnie zapisywał odpowiedzi.
— Czy pan zna kogo w Radomiu?... Nie zna pan! Dobrze. A ucznia Kolasińskiego pan zna?... Też nie zna pan, chociaż on się do znajomości z panem przyznaje... I „Księżniczki“ pan też nie zna?... I nawet pana Zawadzkiego, lokatora z waszego domu, pan nie zna?... Oczywiście, że pan nie zna!... Ha, ha!... — szydził, rzucając pytania przez zęby.
Józef rad był, że na niego nie patrzy, czując, że przy tych nazwiskach twarz mu się zmieniła. Z chłopskim uporem powtarzał mimo to mechanicznie prawie:
— Nie i nie!
— Podpisz pan, o tu!... — zwrócił się wreszcie do niego żandarm, podsunął papier i podał pióro.
Józef zawahał się, przez myśl błyskawicą przeleciała mu rada Księżniczki: „nie przyznawaj się do niczego i, nie przeczytawszy, nic nie podpisuj!“
— Czy mogę przeczytać?! — spytał nieśmiało i, nie czekając odpowiedzi, odwrócił stronicę.
— A czytaj pan sobie, chociaż tam nic nie napisano prócz tego, co pan mówił! — odrzekł żandarm niechętnie i zapalił papierosa.
Teraz już oczu nie spuszczał z Józefa i gdy ten w jednem miejscu wyraz jakiś przekreślił, porwał się gniewnie:
— Tego już za wiele: nietylko mi tu łżesz, wykręcasz się, zaprzeczasz rzeczom oczywistym, ale mi jeszcze protokół psujesz?... Coś tam przekreślił, smarkulu obrzydły?... Jak śmiesz w papierach urzędowych coś poprawiać bez mojej zgody i woli?... Coś tam przekreślił? Pokaż zaraz!...
— Pan tu napisał, że ja znam „księżniczkę“, a ja żadnej księżniczki nie znam... To nie dla stróżowskich synów towarzystwo...
— Mówiłem przecież, że to pseudonim, że to panna Porażeska, taka wysoka blondynka, co mieszkała na Kruczej... Nie przypominasz sobie pan?...
Józef zmrużył oczy i udawał, że się namyśla...
— Nie, nie mam takich znajomości, nie mam czasu na nie, muszę się uczyć i zarabiać lekcjami...
— Widzisz pan, widzisz pan! Mógłby pan mieć dobre stypendjum i cały czas poświęcać nauce, szkoda pana... — zauważył żandarm z ponownem współczuciem.
Lecz Józef już przygryzł język i zamilkł, gdyż przypomniał sobie drugą mądrą radę: „żadnych gawęd zbytecznych z żandarmami, żadnych poufności i wywnętrzań!“
— Pan tu dalej pisze, że ja nie rozmawiałem z panem Zawadzkim ani o szkole polskiej, ani o bojkocie uniwersytetu i gimnazjów, ani o stowarzyszeniach młodzieży niepodległościowej, kiedy ja tego wcale nie mówiłem.
— Jakto nie mówił pan?... Mówił pan, mam na to świadka!...
— Mówiłem wogóle, że z nikim o tem nie gadałem, ale nie tak...
— Jeżeli z nikim to i z panem Zawadzkim.
— O nie, to co innego! Powiedziałem, że nie znam pana Zawadzkiego...
Żandarm znowu się gniewnie na krzesełku poruszy!...
— Łżesz, usługiwałeś mu... Mam zeznania ojca twego i rewirowego...
— To nie jest znajomość dla takich rozmów!... Nie podpiszę tego protokółu!...
Oficer wyprostował się, zmarszczył brwi, najeżył wąsy, ale spojrzawszy na zaciętą, posępną twarz chłopca, uśmiechnął się i mruknął wcale łagodnie:
— Oho, ptaszek jesteś, widzę, i to... wczesny! Hm! Cóż robić? Musimy jednak tę rzecz jakoś skończyć. Koniecznie chcesz, chłopcze, abym drugi raz pisał protokół?... Późno już... A to przecie takie głupstwo, błahostka!... Rzecz małej wagi, tak czy owak, wszystko jedno. Przecież wszędzie powiedziano, jakeś chciał, że nie znasz, że nie wiesz... Wszędzie wstawiane twoje „nie“... o cóż więc ci chodzi?... Dla takiego drobiazgu cały przepisywać arkusz?... I ja, i ty będziemy musieli siedzieć tu jeszcze z godzinę. Tymczasem to najmniejszego nie ma znaczenia... Daję słowo, że to ja tak tylko dla siebie, dla pamięci, zapisałem i żadnego z tego nie zrobię użytku... Słowo honoru!... Oficerskie słowo!... Podpisz, proszę cię, chłopcze, i idź spać, a jutro każę ci i pościel dać, i książki do czytania, i na spacer wypuszczę...
Józef siedział, pochyliwszy nisko dużą kwadratową głowę i nic nie odpowiadał.
— Może ja sam przepiszę?! — bąknął wreszcie.
— Nie, nie!... Nie trzeba!... Nie będziesz wicdział, jak! Lepiej ja sam... Tylko powiedz pan ostatecznie, co ci się w tym protokóle nie podoba...
— Chcę, żeby pan napisał, że nikogo nie znam, nic nie wiem i żadnych z nikim rozmów zakazanych ani o szkołach, ani o niczem nie prowadziłem... — upierał się chłopak.
— Przecież to wszystko tutaj jest?
— Niech pan pozwoli, ja wykreślę!...
— Dosyć tego!... Podpiszesz, czy nie? Pytam po raz ostatni!...
Józef podniósł twarz bladą i utkwił posępnie płonące oczy w twarz dręczyciela. Znów przez chwilę mierzyli się wzrokiem.
Było coś tak okrutnego w spojrzeniu żandarma, że chłopak poczuł lód w sercu. Nie drgnął jednak i oczu nie opuścił.
— Podłe szczenie!... — syknął przez zęby żarndarm, wyciągnął rękę i zadzwonił.
— Wziąć go!... — krzyknął na podoficera.
W kilka minut potem Józef już był w swej celi i niezmiernie wzburzony, znękany, osłabiony, wyciągnął się z rozkoszą na swej ubogiej pościeli.
Jakże miłą, oraz krzepiącą bywa czasami głęboka, znienawidzona cisza i samotność więzienia!





X.

Z pełnego przykrych widzeń snu obudził go gniewny głos dozorcy:
— Wstawaj pan!... Co się tak wylegujesz?... Czas łóżko zamknąć!...
Zdarto zeń brutalnie kołdrę i zmuszono stanąć bosemi nogami na zimnej jak lód podłodze.
Niedługo potem przyniesiono mu śniadanie i zaczął się zwykły dzień więzienny.
Z niepokojem przypomniał sobie Józef wydarzenia wczorajszej nocy. Teraz dopiero każde słowo, każde zapytanie wrogów, każdy ich gest i każda niewłaściwa z jego strony odpowiedź, nabierały dlań szczególnie bolesnego i złowrogiego znaczenia. Zły był, że mówił wogóle.
— Trzeba było milczeć, jak pies, jak mur!... Niechby bili! A tak wyda się, wszystko się wyda!... Domyślili się nawet z jego przeczenia, że tam coś jest... Zrobią rewizję u Zawadzkiego, spoją go wódką i wygada się, pijaczyna... Może już wzięty, może tu siedzi?!... Co wtedy zrobi jego żona z małemi dziećmi?!...
Widział już zrozpaczoną panią Zawadzką, chudą, zapłakaną z rozwianym włosem, przeklinającą głośno świat cały, a przedewszystkiem jego, Gawara, źródło i przyczynę wszystkiego złego. Słyszał już, jak w rozdrażnieniu robi głośno, nieoględnie jego matce wymówki i w ten sposób „zasypuje sprawę“!... Nieszczęście! Nadomiar wybłysła przed nim pobladła i żałosna twarzyczka Zosi z temi dużemi, chabrowemi oczyma, pełnemi nieograniczonej sympatji i ufności, z jaką patrzała nań wówczas po raz ostatni, gdy podawała mu szklankę herbaty na pamiętnem zebraniu.
— Mój Boże!... Wszyscy pójdą z torbami!... A wszystko przez niego... On przecież namówił Zawadzkiego, żeby wynajął dla nich od gospodarza puste mieszkanie, żeby dał swe imię! On go upewnił, że nic mu nie grozi, obiecał bezwzględną dyskrecję!... A teraz co?... Co będzie, jeśli aresztują jego córeczki, niedoświadczone panienki, które nie będą umiały zachowywać się właściwie na śledztwie i wszystkich wsypią?... Oho, on teraz dopiero poznał, jak chytrzy i jak nieskończenie podli są żandarmi!... Ile to razy on sam o mało się nie zaplątał, choć był przygotowany na wszystko, choć go uczyła Księżniczka!... Onby się wcale nie dziwił, gdyby innych schwytali na swoje wykrętne sztuczki. Ale wtedy co?... Co wtedy? Co będzie, co będzie?... Cała organizacja wpadnie, zginie, zmarnuje się... Ilu ludzi będzie cierpiało, a wszystko z jego powodu... Nie umiał dość oględnie dobrać kolegów... Taki Grossman — dzieciuch zupełny, czyż nie zlęknie się groźnej miny i straszenia rózgami... Albo nawet Rodkiewicz z swoją nieugiętą logiką, czy nie da się podejść pozornie słusznym rozumowaniom?... Nic!... Jedyna rzecz, jedyny ratunek: nic, ani pary z ust!... Wróg i koniec — rozumował, chodząc w gorączce...
Rozpacz, wstyd, ból, niepokój szarpały nim do tego stopnia, iż, nie zważając na wzmocnioną czujność klucznika, który z niewiadomych przyczyn wciąż po korytarzu łaził i do cel zaglądał, Józef zastukał do Butterbrota.
— Kto?
— Gawar.
— Jesteście... A myśmy myśleli, że was przenieśli... Cóż: przyłączycie się do naszego strajku?... Głodówkę zaczynamy w przyszłym tygodniu... Teraz układamy punkta wspólnych żądań... Wykreśliliśmy prawo przyjmowania przez więźniów krewnych we własnych celach... To na potem... Uważamy za przedwczesne... Trzeba stopniowo...
— Nie wiecie: czy nie przywieziono w tych dniach tego nowego. Trzeba się dowiedzieć!... Jakby was wypuścili, to byście mogli odszukać i uprzedzić!... — stukał zamiast odpowiedzi Józef.
— Nie wiem, zdaje się, że nie. W nocy podobno wywieziono Pioruna.. Dlaczego pytacie? Czy was badano?
— Tak. Całą prawie noc.
— Do naszego skrzydła nikogo nie przywieziono... Należy się dowiedzieć, czy nie osadzono ich naprzeciwko. O kogo wam chodzi?
Józef chwilę wahał się.
— A co, jeżeli to stuka nie Butterbrot? Wszak on nie wie kto tam jest za ścianą? — przyszło mu na myśl.
Odsunął się od ściany, aby zastanowić się troszeczkę i dobrze zrobił, gdyż klucznik już czas jakiś czatował pode drzwiami i teraz właśnie cichutko odsunął „judasza“. Lustracja zresztą nie trwała długo, pozycja Józefa pośrodku celi uspokoiła podejrzliwość nadzorcy. Stuknęła blaszka zasuwki i dyle podłogi zaskrzypiały pod oddalającemi się cicho stopami.
— Dowiedzcie się, proszę, czy nie przywieziono do tamtego skrzydła Zawadzkiego, lokatora z naszego domu, aresztowanego przez omyłkę, bo on nic nie zawinił — stukał znowu po niejakim czasie Józef.
— Dobrze — odpowiedział Butterbrot.
Rozmowa się urwała, gdyż klucznik znowu się znalazł koło ich drzwi i węszył coś niespokojnie.
Niepokój Józefa wciąż wzrastał.
— Nawet jeżeli tu go niema, to może być w ratuszu, albo trzymają go w cyrkule, wreszcie mogli go odwieść wprost do cytadeli... Niewiadomo co on sam, albo postraszone dzieci mogły nagadać... Mogli ich bić, jak jego... Nie każdy ma wytrwałość na ból i potrzebną zaciętość... A wtedy co?... Cała organizacja warszawska, a może i ogólnokrajowa — wsypana, rozbita!... — rozmyślał nieustannie, chodząc po celi.
Rozpacz go ogarniała, gdyż w takim razie szły na marne wszystkie jego wysiłki i ofiary; boleść matki, nędza rodziców, wypędzonych zapewne z miejsca przez policję, jego własne złamane życie, przerwa w naukach, czekające go długie więzienie i może wieczne zesłanie...
— Trzeba się za wszelką cenę dowiedzieć!
Stukał więc na prawo i lewo, nie zważając już na klucznika. Z lewej strony nie odpowiadano mu wcale, a z prawej zniecierpliwiony Butterbrot wybębnił mu wreszcie:
— Nie przeszkadzaj czytać... Wiadomości wieczorem... Dosyć!...
— Ba!... Łatwo mu mówić! Kiedy mu chodzi tylko o lampę, to stuka... Ale kiedy co innego, to choćby najważniejsze sprawy nie obchodzą ich... Wiadomo: esdeki! Kogo, kogo się poradzić?... Co naprzykład odpowiem, jeżeli mię wezmą znowu do badania? Znam, czy nie znam Zawadzkiego?... Jeżeli on zeznał, że mię zna, że mówił ze mną o tem i owem, nawet o szkołach, to znowu nic tak bardzo złego. Wtedy może lepiej powiedzieć, że tak, gdyż, wypierając się nawet rozmów z nim, tylko go więcej pogrążę... — rozmyślał, to chodząc, to siadając, to kładąc się nawet na stole calem swem udręczonem ciałem. Nic go nie obchodziły gniewy i uwagi klucznika, który zrozumiał wreszcie, że coś się z chłopcem stało i nie dokuczał mu więcej, a tylko co chwila zaglądał do celi przez otworek „judasza“.
— Przecież oni wszyscy doświadczeni! A nic mi powiedzieć nie chcą! I coby im szkodziło? Boże, mój Boże, głowa pęka!... Nic niewiadomo!... Choćby najgorsze, byle wiedzieć!... Stało się: szlus! I koniec! Przecież to od ciebie zależy! — przyszła mu nagle do głowy myśl, od której cofnął się zlodowaciały, jak od zawrotnej przepaści!
— Nie, nie!... Boże, zbaw mię! — zaczął się modlić.
To go trochę uspokoiło. Spostrzegł, że myli się w pacierzu, zaczął przypominać sobie i zwolna ochłonął.
Po obiedzie, gdy znużony i apatyczny drzemał przy stole, wsparłszy głowę na ręku, drzwi z trzaskiem otwarły się i na progu pojawił się żandarm.
Zbolałe serce Józefa ścisnęło się i mocno zabiło: patrzał na żołdaka z pewnem przerażeniem, które ten pewnie zauważył, gdyż zwlekał z rozkazem i uśmiechał się z jawną złośliwością.
— Proszę... na spacer!... — rzekł wreszcie.
Józef nie zrozumiał i nie ruszał się.
— Nie życzy pan sobie?... Nie pójdzie pan?...
— Ależ nie!... Owszem!... — odpowiedział porywczo, ogarnięty nagłem pragnieniem zobaczenia nieba, słońca, szerszej przestrzeni, choćby innych krat i murów niż własna jego cela.
Ubrał się pośpiesznie w palto i, poprzedzany przez żandarma, udał się do kraty wejściowej. Gdy znalazł się poza nią w dużej sieni, gdzie rozbiegało się w różne strony drzwi kilkoro, dostrzegł za kratą przeciwległego skrzydła, poruszające się cienie i zasłyszał odgłos miarowych kroków. Wstrzymał się więc cokolwiek zaciekawiony i poruszony. W tej samej chwili otwarły się drzwi od celi w głębi korytarza i w smudze bijącego stamtąd światła ujrzał w towarzystwie klucznika i żandarma szczupłą sylwetkę... kolegi Frąckiewicza z Radomia.
— Wraca ze spaceru!... — błysnęło mu radośnie. Zanim zdążył zrozumieć, co czyni i jakie mogą być tego następstwa, psyknął na kolegę po sztubacku i krzyknął dość głośno:
— Tsy!... Nic nie wiedzą i nic nie mów!... Trzymaj się mocno... Jestem Gawar!...
Widział, jak Frąckiewicz zatrzymał się i obrócił ku niemu twarz osłupiałą, widział, jak wepchnęli go gwałtownie do celi, wspólnemi siłami żandarm i klucznik, a następnie dostrzegł tuż przed sobą ramię, odziane w grube szaro-niebieskie sukno i wielką, czerwoną pięść. Ledwie zdążył się uchylić od straszliwego, wymierzonego wprost w twarz ciosu. Uskoczył wbok i schylił się, by podnieść zrzuconą czapkę...
— Ach, gadzino, to ty tak!... — ryczał żandarm, gotując się do ponownego uderzenia.
— Jak śmiesz bić?! Poskarż się, ale sam bić nie masz prawa!... — krzyczał ze swej strony rozjątrzony Gawar.
Podniesione ich głosy złowrogo rozbrzmiały w więziennej ciszy, wywołując niespokojny ruch wśród straży i więźniów.
— Zabierz go, zabierz!... Za wcześnieś go wyprowadził... — wołał żandarm z przeciwnego skrzydła. — Będzie bieda!
— Jak śmiesz!... — ryczał dalej żandarm, ciągnąc Józefa w głąb sionki. — Bebechy z ciebie wyprujemy, łobuzie! Tu nie tacy jak ty panowie siedzą, a nikt się nie ośmieli głosu podnieść!... Widzicie go, ulicznika!
— W prawidłach nie napisano, że nie wolno!... — bronił się Gawar.
— A jakże, nie napisano!... Ja ci napiszę!...
— Tam powiedziano, żeby w celi być cicho, a niema nic o korytarzu!...
— Na korytarzu tem bardziej, rozumiesz!... Ach ty, ach ty, kanaljo!... Taką sztukę wyciąć! — dogadywał żandarm, z trudem powściągając wściekłość...
— Zabieraj go, zabieraj!... I nie ryczcie! Słyszysz: już stukają!... — nastawali klucznicy.
— Właściwie należałoby go zaraz do kancelarji poprowadzić!... — doradzał jeden z nich.
Żandarm jednak już ochłonął z gniewu i, będąc bliższym wyjścia na podwórko wewnętrzne, po pewnem wahaniu machnął ręką i klamkę nacisnął. Nie miał ochoty robić z tego głośnej sprawy, któraby mogła mieć i dla niego nieprzyjemne skutki za brak ostrożności i dozoru.
— Tylko proszę zachować się na podwórku spokojnie... Tu więzienie, tu jest rozkaz i żołnierz zaraz was zastrzeli, na śmierć zastrzeli — pouczał groźnie Józefa.
Na obszernym dziedzińcu, z trzech stron okolonym wysokim, szarym murem, z poza którego wyglądały dachy dalszych budynków, rosło parę lichych, sękatych drzew. Józefowi wskazano ścieżkę, wydeptaną między niemi w pożółkłej, jesiennej trawie. Z czwartej strony dziedziniec był zamknięty przez długi, biało żółty gmach więzienia, pocętkowany licznemi kwadratami czarnych, zakratowanych okien. Słońce już zaszło za ten duży budynek i Józef, spacerując w bladym jego cieniu, cieszył się jedynie złotemi blaskami dnia, obrzeżającemi szczyt przeciwległego muru. Zato widok błękitnego nieba niezmierną sprawił mu rozkosz, co chwila wznosił oczy do góry, oddychał całą piersią i wsłuchiwał się w głuchy szum ulic, dobiegający zoddala... Zrobiło mu się nagle dziwnie raźnie i wesoło, pierzchły ponure obrazy, lęki i podejrzenia.
— Będzie dobrze!... Nic nam nie zrobią. Zginę ja, inni przyjdą. Jak jednak mnie ten łotr żandarm mocno uderzył!... Zdaje się, że krew idzie? Ale nie śmiał mię bić! Trzeba się tylko stawiać. A com Frącka ostrzegł, tom ostrzegł!... Widzę nawet, że się nie poskarży, bo sam zawinił, zagapił się!... Trzeba korzystać z każdej ich omyłki!... — rozmyślał, spacerując w doskonałym humorze.
Żandarm stał przy wejściu na kamiennych schodach i śledził go złym wzrokiem. Czując dość ostry ból w głowie, Gawar wyjął chustkę od nosa i potarł nią czoło. Istotnie na płótnie zostały ślady krwi. Józef oczyścił zadrapanie starannie, nie chcąc robić widowiska swoim siepaczom. Chodził wolno i wodził oczami już nietylko po niebie, lecz i po oknach, w których głębi pojawiały się gdzie niegdzie blade twarze uwięzionych. Ale drugi żandarm, który stał w końcu ścieżki, tam również spoglądał, groził natychmiast pięścią i twarze nikły. Pod oknami regularnie jak wahadło chodził tam i napowrót żołnierz z nabitą bronią. Nie mógł więc Józef przekonać się, czy był tam kto znajomy, czy nie... Serce mu tylko coraz żywiej, coraz weselej bilo i poczuł głęboki żal, gdy żandarm spojrzał na zegarek i dał znak do powrotu.
Cela wydała mu się bardziej jeszcze ciasną i smutną.





XI.

W nocy znowu obudził go łoskot otwieranych rygli i nagłe światło. We drzwiach ukazali się żandarmi, oraz starszy klucznik, a ztyłu za nim dwóch żołnierzy.
Józef uniósł się na pościeli i przyglądał im wpół przytomny, jeszcze pozostając cały w mocy przerwanego snu.
— Pewnie na badanie!... Albo może z powodu tej awantury na spacerze! — pomyślał z ciężarem w sercu.
— Wstawaj i ubieraj się!...
— Dokąd? — spytał zlekka załamanym głosem.
— Zobaczysz. Śpiesz się!
— Przymknijcie drzwi trochę, niechże się ubiorę!...
— Co za ceremonje!... Tu żartów robić nie wolno!...
— Zwijaj się pan... Czekają!
Ale Gawar miał w charakterze dużo śmiałej przekorności i właśnie dlatego, że mu nakazano pośpiech, wcale się nie śpieszył, tak, że zniecierpliwiony starszy klucznik parę razy chrząknął gniewnie i zrobił mu nawet uwagę.
— Muszę się przecież umyć!
— A to poco? Może jeszcze eleganckie ubranie włożysz? Krawat modny i kołnierzyk? Co?! Nie marudź pan, tam się umyjesz...
— Gdzie? To mnie stąd wywiozą?!...
Nic mu na to nie odpowiedziano, ale, gdy miał już wychodzić, zatrzymał go żandarm i rzekł:
— Weź pan paltot, czapkę i wszystko!
— Wywożą... albo może uwolnią! — błysnęło mu w głowie. — Przecież w gruncie rzeczy nic nie znaleźli!
W kancelarji stary sekretarz spojrzał nań z ciekawem współczuciem, podał do podpisania jakieś rachunki i kiwnął na wachmistrza:
— Oto tutaj są jego pieniądze!
Oficer żandarmski, który stał w głębi z papierosem w ustach i przyglądał się, brzęknął nagle ostrogami:
— Gotowe!... Jazda!...
Policjanci ruszyli ku drzwiom, uprowadzając między sobą Józefa.
Przed gankiem, wiodącym ku bramie, stała żółta więzienna kareta z otwartemi na tyle drzwiami. Poprowadzono więźnia wprost ku niej.
— Wywożą daleko, ale dokąd?... Może do „ochrany“!...
Zimny dreszcz przebiegł mu po grzbiecie i czuł, że mu zaczynają drżeć usta. Machinalnie wdrapał się po stromych stopniach do wnętrza karety, zatrzaśnięto drzwi i głębokie ogarnęły go ciemności. Siadł na wąziutkiej ławeczce zboku. W tej chwili wehikuł zaczął z łoskotem podskakiwać po nierównym bruku.
Minęli szeroko otwartą bramę więzienną, zawrócili na ulicę. Tam przy świetle płonących latarń, które w równych przerwach na krótko rozwidniały wnętrze karetki, dostrzegł Józef, że nie jest sam, że na ławce naprzeciw siedzi policjant z rewolwerem u pasa, że drugi taki siedzi nazewnątrz przy drzwiach i co chwila zagląda do wnętrza przez małe zakratowane okienko, że wreszcie w najdalszym rogu karetki kuli się jeszcze jakaś ciemna figura z twarzą tajemniczo bielejącą pod dużemi skrzydłami filcowego kapelusza.
— Towarzyszu, nie macie czasem... papierosa?... — ozwał się nagle głos ochrypły.
— Nie mam; na szczęście nie palę!
— Nie wolno rozmawiać!... — wmieszał się policjant.
— Eh, nie zawracaj nam głowy!... — odrzekła postać z kąta.
— Powiedziano; nie wolno, więc słuchać!... — nastawał policjant.
— Któż mi zabroni?... Może ty? Co? Nie zawracaj głowy! Żadnego takiego prawa niema, żeby nie wolno było o papierosa poprosić!... A jakby i było, tobym go nie słuchał, bo głupie!... Przecież ust mi nie zawiążecie, dosyć żeście mi ręce skuli i niewiadomo poco!... Kto z tego pudełka od zapałek ucieknie?
Potrząsnął z niechcenia brzęczącemi u zapięści kajdankami.
— Rozkaz jest, nie wolno! — upierał się policjant.
— Co tam rozkaz! A my będziemy gadać, towarzyszu. — Nieprawda?! Zanim karetę zatrzymają, wszystko sobie powiemy... Niech mnie ruszy tylko, zaraz mu w łeb dam!...
Znowu potrząsnął łańcuchami już mocniej i wyraźniej.
— Kto jesteście?...
— Ja?... Jestem Gawar... Józef Gawar!
— Aha, to wyście koło mnie siedzieli i tak ciągiem stukali... Bo ja jestem... Musiałowski, Piorun-Musiałowski! Co?
— To nie Kolenda! — zdziwił się Józef.
— Nie, nie Kolenda.
— Mówili, że was wywieźl!
— Nie, przenieśli mnie tylko do drugiej celi, a teraz dopiero wiozą...
— Dokąd?
— Do cytadeli...
— Do cytadeli? — powtórzył Józef upadłym głosem.
— He, he, he!... Nie bójcie się, towarzyszu, tam lepiej!... Siennik dają, trzy razy dziennie dają jeść, cele większe...
— Tak, ale stamtąd nikogo już nie... wypuszczają...
— Różnie bywa. Co komu przeznaczone, to go wszędzie znajdzie... A za co to was hapsnęli, towarzyszu?...
— Za nic, nie wiem!...
— Acha!...
Umilkł i nie odzywał się przez czas dłuższy.
— Posądzają mnie... o szkołę polską!... — zaczął pojednawczo Józef. — Rozumiecie, że nie wszystko mówić można.
Szeptał cicho i próbował przysunąć się do Pioruna, ale siedzący naprzeciwko stójkowy zrobił nagle groźny ruch.
— Siedźcie spokojnie!... Dość tej gadaniny, bo doprawdy... — mruknął, sięgając do pochwy rewolweru.
— Co?... Strzelać chcesz... Strzelaj, niech cię djabeł porwie! — krzyknął Piorun tak głośno, że policjant, siedzący za drzwiami karetki, uniósł się na siedzeniu i przylgnął twarzą do krat okienka.
— Cicho tam!
— Rozmawiają!... — skarżył się stójkowy ze środka.
— Ja im porozmawiam!...
Ale Piorun nie zwracał na nich najmniejszej uwagi i, pochyliwszy się ku Józefowi, opowiadał mu szybko swoje dzieje.
— Należałem do „Mścicieli“... Słyszał pan, o Mścicielach, co to za męki proletarjatu, za powieszonych, za dręczonych po więzieniach, zesłanych, skatowanych, zabitych na Sybirze, umierających w kopalniach i lazaretach... postanowili odpłacić, żeby im lżej było ginąć, żeby wiedzieli, że są na świecie tacy, co o nich myślą... A te ich katy, żeby też drżały, żeby czuli, że to ludzie, a nie jakieś nieodpowiedzialne szczenięta!... Tak to!... Rozumiesz, towarzyszu? Co?... Nieprawda, że to było fajnie obmyślone i słusznie, z serca... Otóż zamierzyli ci Mściciele w pewnym celu ograbić jednego żyda burżuja, bo partja nie miała pieniędzy, a bez pieniędzy to żadna robota. A dopiero jakby te wielkie pieniądze wzięli, toby użyli je na politykę, na zamachy, na broń, na organizację... Otóż wzięli te pieniądze i choć niedużo, ale zawsze dość i mieli zaczynać, cóż kiedy djabeł poplątał; ten najstarszy, który wziął monetę na przechowanie, zaczął hulać przed czasem, więc wzięli go, a on wszystko wyśpiewał...
— I co teraz będzie?... Przecież żyda zabiliście?... — spytał z przerażeniem Józef.
— Ee, niezupełnie... Ale niby tak, bo umarł, powiadają, od postrzału...
Józef mimowoli cofnął się wtył.
— Więc widzicie, towarzyszu, o to was proszę, że, jakby was wypuścili, tobyście może poszli na Wolę do mego starego i opowiedzieli mu, że mię powieźli do cytadeli, że Krzywy sypie mnie bez miłosierdzia, ale że pokładam nadzieję w Bogu, iż jakoś uda mi się wywinąć... Niechby mi bielizny przysłali i trochę pieniędzy, bo mię robactwo je i kawałka mydła nie mam sobie za co kupić.
Zajęci rozmową ani spostrzegli, jak wyjechali z miasta, minęli pusty, ciemny plac Broni, przecięli plant kolejowy, oświetlony sinem światłem elektrycznych słońc, poczem znowu utonęli w półmroku, rozwidnianym skąpym blaskiem rzadkich latarń. Głucho zadudniły koła wozu i kopyta końskie po zwodzonym moście fosy. Po gęstej ciemności, jaka ich nagle ogarnęła, domyślili się, że wjechali pod sklepione wrota bramy. Istotnie przez kwadratowe okienko dostrzegli w bladem świetle latarń żołnierzy straży, która wymieniła parę słów z woźnicą, nim pozwoliła jechać mu dalej.
Karetka potoczyła się miękko po niebrukowanej drodze w zupełnych ciemnościach.
— Będziecie stukać do mnie? Pamiętajcie: stukajcie. Mam trochę pieniędzy, to się z wami podzielę! — umawiał się gorączkowo z Piorunem Józef.
— Nie bardzo ja tam umiem stukać, ale dobrze!... Czy macie przy sobie tutaj pieniądze?
— Nie, w kancelarji.
— Ee! Nic z tego! To samo, coby ich nie było...
— Każę na was przepisać rubla. Czy dobrze?
— Dobrze, przepiszcie! Pamiętajcie nazwisko: Antek Musiałowski.
— Będę pamiętał. Zato wy postarajcie się dowiedzieć, czy nie został aresztowany ostatniemi czasy niejaki Zawadzki i uwiadomcie mnie, a jemu powiedzcie, że ja nic nie wiem i nic nie zeznałem! Rozumiecie?
— Pewnie, że rozumiem!
— A pamiętacie, jak ja się nazywam?...
— Pamiętam, pamiętam... Józef Gawar...
— Oto i przyjechaliśmy.
Karetka zatrzymała się, słychać było, jak ciężko zeskoczył ze swego siedzenia za drzwiami policjant, podeszli jacyś ludzie, zamienili półgłosem kilka słów, zgrzytnął klucz i drzwi się otwarły.
— Wychodźcie! — zawołano po rosyjsku.
Pierwszy wyskoczył Józef i znalazł się w otoczeniu żandarmów, przed wielkim, ciemnym i milczącym gmachem, oddzielonym od placu żelaznemi sztachetami.
Poprowadzono ich niezwłocznie na piętro do kancelarji więziennej, wielkiego pokoju o dwóch oknach, w którego głębi stał stół, nakryty zielonem suknem. Na stole lampa pod mlecznym kloszem porcelanowym, a za stołem w obszernym fotelu siedział nieduży człowiek łysawy, siwawy z wiechciowatemi wąsami pod czerwonym, brodawkowatym nosem, ze szczeciniastemi bokobrodami z obu stron, ziemistej, pomarszczonej twarzy. Bokobrody podstrzyżone były bardzo patriotycznie i konserwatywnie, na wzór „błogosławionej pamięci cara Aleksandra Drugiego“ i narówni z wąsami nosiły ślady czernidła. Nie ruszył się, nie spojrzał na wchodzących, czytając dalej z groźną powagą trzymany przed nosem papier. Więźniów zatrzymano cokolwiek w głębi, a przed nimi zboku stanął wachmistrz żandarmski, wyciągnięty po wojskowemu z wyrazem warującego buldoga na szerokiej, czerwonej twarzy.
— To oni? — spytał wreszcie dygnitarz, podnosząc głowę i otwierając wąziutkie szczeliny oczów, między ogromnemi poduszkami górnych i dolnych bezrzęsnych powiek.
— Tak właśnie!... — szczeknął wachmistrz.
— Odprowadzić!... Ósmy i trzydziesty piąty!...
Wachmistrz obrócił się wkoło swej osi i pomaszerował ku drzwiom.
— Proszę pana, chciałbym, aby rubla z moich pieniędzy przepisano na obecnego tu Antoniego Musiałowskiego!... — pośpiesznie zagadał Gawar.
Ale żandarmi już go otoczyli i zgorszeni samowolnym wykrzykiem popychali ku wyjściu, wołając:
— Idź, idź!... Tu rozmawiać nie wolno!...
Dygnitarz już wstał, obrócił się do nich tyłem i, nie słuchając, kroczył ku drzwiom, widniejącym poza nim w głębi.
— Dziękuję wam, towarzyszu, dziękuję za... dobre serce!... Będę pamiętał!... Nie zważajcie na tych drani, niech ich gęś kopnie! Do widzenia!... — szepnął Piorun, wyciągając rękę do Gawara.
Żandarmi nie dopuścili jednak do uścisku i robotnika popędzili przodem, a Gawara zatrzymali chwilkę w przedpokoju. Chłopak przysłuchiwał się z niepokojem zgrzytom, brzękom i stukom, jakie rozlegały się na schodach; wydawało mu się, że tam ktoś zajęczał i serce w nim zlodowaciało znowu.
— Biją go!... — pomyślał.
W tej chwili żandarm ujął za klamkę i kiwnął na niego:
— Nu!... Idziemy!...
Krętem przejściem po wąskich schodach i jeszcze węższych, bielonych wapnem korytarzach sprowadzono go nadół do więziennego przedsienia, pachnącego chlebem, kwasem, kapuśniakiem i lichym tytoniem. Na ławach, siedząc i leżąc, spali żołnierze, a karabiny ich połyskiwały równym rzędem pod ścianą na stojakach. Stamtąd przez małe, cichutko obracające się na zawiasach drzwiczki weszli na właściwy korytarz więzienny.
Był długi, cichy, oświetlony elektrycznością, również wybielony. Z obu stron ciągnął się szereg ciemnych drzwi. Jedne z nich były otwarte, stał przy nich dyżurny żandarm.
Gawar wszedł do tej celi i drzwi za nim zamknięto bez zbytniego hałasu. Znalazł się w dość dużym pokoju, w którego jednym rogu stało żelazne łóżko, zasłane siennikiem, poduszką i kołdrą, a w drugim stół i stołek bez poręczy. Na stole paliła się licha naftowa lampa bez klosza, oraz leżał węzełek z jego rzeczami, przyniesionemi z Pawiaka.
Rzucił się na siennik i wyciągnął z rozkoszą, lecz usnąć nie mógł.
Skoro się tylko położył, odsunęło się we drzwiach nieduże, okrągłe okienko i błysnął w niem kawałek nosa wraz z okiem. Upłynęło parę minut, drzwi cicho otwarły się, wszedł posługacz, wziął lampę ze stołu, postawił ją pode drzwiami i zasłonił od strony celi wywróconym stołkiem. Wszystko grzecznie, cicho, usłużnie, jak w jakim hotelu.
Zmrok powlókł ściany i czarno pomalował drewnianą podłogę. Józef leżał czas jakiś wyciągnięty na łóżku, zapatrzony w blado świecący nad nim sufit.
— Przepadło!... Nie wydostanę się stąd!... Stąd się nikt nie wydostaje, chyba na Sybir!... I za co? Za to, że chcę być Polakiem?! Bo przecież o nic innego nie mogą mnie nawet oskarżać!... Przecież, prawdę powiedziawszy, nie pytali mię o nic ważnego, nie wiedzą, że chciałbym wstąpić do wojska, urządzać powstanie!... Nic nie wiedzą!... A może dlatego właśnie, że nic nie wiedzą... dlatego mię tu sprowadzili, żeby wymusić zeznania?... Co więc ze mną zrobią?... Już mię bili, już podkupić chcieli... Co teraz ze mną zrobią?... Boże, Boże, nie dopuść, abym osłabł!... — szepnął cichutko, czując, że stopniowo zapada w sen.





XII.

Po ciemnej, brudnej i niezmiernie ciasnej ciupie Pawiaka cela Dziesiątego Pawilonu wydała się Józefowi wspaniałem mieszkaniem. Była dość duża, miała wysokie okno, wprawdzie okratowane i „ślepe“, to jest z matowemi szkłami, lecz opatrzone wgórze dwoma lufcikami dla odświeżania powietrza. Pożywienie w porównaniu z obrzydliwem jedzeniem na Pawiaku, wydało mu się tu doskonałem. Dostał na śniadanie kubek kawy, zabielonej mlekiem, oraz dwie bułki; prócz tego na cały dzień ćwierć bochenka pytlowego chleba. Obiad z dwóch dań: jakaś zupa i kotlet z kartoflami. Wszystko podane na talerzach z dodatkiem blaszanej łyżki; widelca i noża nie dostał, ale był to w każdym razie komfort w porównaniu z wyszczerbioną, drewnianą kopystką, jaką musiał się posługiwać na Pawiaku.
Wszystko to, a głównie noc, przespana na sienniku bez dręczących pcheł i pluskiew, napełniło duszę i ciało Józefa rześkością. Od rana chodził, zcicha pogwizdując, po celi z rękami w kieszeni i oglądał uważnie pobielane ściany, oraz zielone kafle stojącego u rogu pieca. Znalazł w kilku miejscach zatarte starannie napisy, oraz na drewnianych drzwiach sprytnie wydrapany alfabet do stukania.
— Acha, więc i tutaj stukają! — pomyślał i pilnie uszu nadstawiał, czy nie usłyszy czasem gdzie za ścianą znanego rytmicznego bębnienia.
Ale nie; było cicho, było martwo.
— Milczenie, jak w grobie! — przyszło mu znane porównanie i nagle mocno zaczął tęsknić do brudnego, ciasnego, ale pełnego ruchu i życia Pawiaka.
A gdy dalsze poszukiwania doprowadziły go do odkrycia drobnego napisu, głęboko wydrapanego w zielonej polewie pieca, który mówił krótko: „Stanisław Wardeński, rok 1863, 5 Maja — idę na śmierć“, zrobiło mu się znowu bardzo smutno i gotowana kolacja z odgrzewanych kartofli, z ochłapem mięsa, polanego podejrzanym, szarym sosem — już mu niebardzo smakowała. Przypomniały mu się nagle wszystkie słyszane i czytane o tem strasznem więzieniu opowieści i nie budziła żadnej otuchy okazywana względnie grzeczność obejścia.
Chodził wkółko po celi z opuszczoną głową i deklamował sobie pocichu:

Był na Cytadeli sąd na miateżników,
Więc siedli jak czarci za stołem:
Jenerał, adjutant i czterech piszczyków,
Ze sercem miedzianem i czołem.

I rzecze adjutant: „Bat‘ku Jenerale,
„Czart chyba się z Lachów co dowie.“
„Wziął pałki Lewitu, lecz milczy zuchwale!“
„Sto pałek!... Pod pałką odpowie!“

Straż stawi Lewitu, skutego w kajdany,
I biorą na rozpyt go kaci,
Wnet zdjęto zeń szaty, co kryły mu razy,
A sędzie wołają: „Zdradź braci!“

A był tam nad nimi w tej izbie szatańskiej
Krzyż z Panem Jezusem na ścianie.
Lewitu wzrok jasny utopił w krzyż pański
I modlił: „Daj siły, o Panie!“

I poszedł pod pałki wpół nagi bez lęku
Wnet krwią mu opłynął grzbiet cały;
Choć bito go w rany, nie wydał i jęku,
I milczał, jak skamieniały.

A gdy go złożono na nędznej pościeli,
Rozważał, czy ciało wytrzyma
Te męki, bo znowu tak chłostać go mieli
Sędziowie. I poczuł: „sił niema!“

Lecz święcie dochowa tajemnice bratnie,
Bo sto ich zginęłoby może;
Toż westchnął do Boga o męki ostatnie,
I ognia nasypał pod łoże.

I usiadł na łożu spokojny, bez lęku,
Gdy jasne płomienie wstawały;
Choć ogień gryzł kości, nie wydał i jęku
I milczał, jak skamieniały.

Przez kraty wnet bracia błysk ognia ujrzeli,
Straż alarm krzyknęła w podsieniu;
Jenerał i draby wpadają do celi:
Lewitu już skonał w płomieniu.

Więc z grozą ten węgiel rzucili w rogoże,
I w ziemi kazali pochować. —
Tą śmiercią w płomieniach pochwalon bądź, Boże,
Bo żywym ją będziesz rachować! —

. . . . . . . . . . . .

Gardło mu ścisnęło wzruszenie, oczy powlokły się łzami, chodził w ekstazie wpół-przytomny, powtarzając:

Bo sto ich zginęłoby może...

— Jak mię będą męczyć, też się spalę!... — rozmyślał z rzewnym spokojem — ale nie wydam! Niedoczekanie ich!...
O szarej godzinie usłyszał stukanie, ale takie ciche, niewyraźne, że nie mógł zdać sobie sprawy, gdzie się rozlega; zresztą wkrótce umilkło i posępna cisza, spotęgowana gęstniejącym zmrokiem zdało mu się, że zalała nietylko gmach, ale świat cały. Stanął pod piecem i czekał znużony, ale już spokojny, żeby mu podali kolację i światło.
Ciszę na korytarzu naruszył nagły ruch, trzaskanie rygli, odgłosy kroków. Blady promyk światła błysnął z pod źle domkniętej zasuwki „judasza“.
— Kolacja!
Tak, to była kolacja, taka sama, jak wczoraj, taka sama, jak będzie jutro; spożywał ją, spoglądając miłośnie prawie na zakopconą lampkę naftową, jaką umieszczono przed nim na stole.
— Wybawicielka!... — pomyślał smutno, a idąc na spoczynek, pomodlił się:
— O Boże, Boże, uczyń, aby mnie nie dręczyli! Wesprzyj mnie, Panie, abym przetrwał wszystko, co mnie czeka, ażebym nie zdradził słabości przed wrogiem ojczyzny i abym nie zaszkodził sprawie! —
Posługacz — niechlujny, posępny żołnierz czeremis o miedzianej, płaskiej twarzy — zabrał naczynia od kolacji, wstawił śmierdzący blaszany kubeł na noc i, postawiwszy kopcącą lampkę u proga, zastawił ją przewróconym na bok stoikiem, jak wczoraj. Brudne, długie cienie rozpełzły się po celi, która stała się jeszcze cichszą, jeszcze bardziej podobną do szpitalnej trupiarni.
Józef z rozkoszą rozebrał się ze zwierzchniej odzieży po raz pierwszy od czasu aresztowania, wyciągnął na skąpo wypchanym sienniku, nakrył głowę, służącą za kołdrę lichą, rzadką derką i usnął natychmiast.
I znowu śniło mu się, że ucieka z głuchego, czarnego boru z pod ciemnej, gradowej chmury, gdzie wiał srogi wiatr, gdzie było zimno i dżdżysto, ku jakimś polom, ozłoconym słońcem, gdzie w zielonych brzegach srebrna płynie rzeka, gdzie było cicho, ciepło, swobodnie, wesoło... Ale był bardzo zmęczony, slaby, nogi ledwie go niosły... A tymczasem ztyłu za nim, coraz głośniej rozbrzmiewały po lesie mruki i hałasy, ryki i tupoty... Wiedział dobrze, co to znaczy: to pędzi za nim sama śmierć, to ścigają go stada wściekłych niedźwiedzi... Zbierał więc siły i biegł, potykając się na wykrotach i kępiskach, rozrywając okaleczałemi rękoma gałęzie splątanych krzewów, cierni, głogu, jałowcu... Serce biło mu i nabrzmiewało tętniącą krwią, zda się, że rychło całe mu wypełni piersi i pozbawi tchu... Płuca rozpierało powietrze, napędzone tam szybkim biegiem... Pot oblewał twarz rozpaloną i drętwiejące ciało... Trzask łamanych gałęzi, klekot szczękających zębów, głuchy tupot kosmatych łap był coraz bliżej... Józef wytężał wszystkie siły, pędził chyżo, już wydostał się z lasu, już cicha, słoneczna kraina była niedaleko, gdy wtem potknął się, potoczył i padł na grudę świeżo zoranej roli... Potwór był tuż, tuż za nim, już dostrzegał jego cień olbrzymi nad sobą, słyszał wyraźnie krwiożercze, wściekłe charczenie i zbrojne w ogromne, krzywe szpony łapy, wyciągały się ku jego piersiom... Nie mógł się ruszyć, nie mógł nawet krzyknąć...
Otworzył oczy.
Przez otwarte drzwi lała się z korytarza jaskrawa światłość, a w tej światłości stali ludzie w szarych i błękitnych mundurach. Józef nie ruszał się, nie rozumiejąc dobrze, czy to dalszy ciąg snu, czy jawa!... Lodowate przerażenie, w jakiem się obudził, rosło i poczęło mu wstrząsać boleśnie wnętrzności, nabrzmiałe i tętniące serce bić nagłe przestało. Patrzał na umundurowane larwy, milczał i nie ruszał się.
— Pożałujte!... — wyrzekła wreszcie jedna z postaci.
Józef trwał dalej w osłupieniu.
— Odiewajtieś!... — powtórzyła postać.
— Poco?... Co chcecie robić?... — bąknął chłopak niewyraźnie.
— Nu, nu!... Nie wasze dieło!... Odiewajtieś! Prikazano!
Józef usiadł na łóżku i wyciągnął drżącą rękę do wiszących na poręczy rzeczy. Żandarmi czekali z widoczną niecierpliwością. Gdy chłopiec był już ubrany, kazali mu wyjść na korytarz, poczem dwóch posługaczy weszło do celi, wzięli łóżko i ponieśli je za całem towarzystwem, które, mając Józefa pośrodku, udało się wolnym krokiem w głąb korytarza.
Było tam dwóch żołnierzy z karabinami i dwóch żandarmów bez broni w krótkich, niebieskich mundurach, w butach palonych z dzwoniącemi cicho ostrogami.
— Dokąd mnie prowadzicie?... — spytał wreszcie Józef, pokonywując przykre drganie ust.
Nic mu nie odrzekli, jeno popchnęli zlekka ku drzwiom otwartym, przez które widać było ciemne, ziejące wilgocią przejście ze stopniami schodów.
— Acha, prowadzą mnie do lochów!... — pomyślał ze zgrozą. — Boże, Boże zlituj się nade mną!... Daj mi wytrwanie!...
Istotnie sprowadzono go nadół po schodach szerokich, ale źle oświetlonych, do ciemnej sionki, a stamtąd na korytarz nieduży, oświetlony jedną lampą naftową z blaszanym reflektorem, którego blask odrazu uderzył i trochę rozerwał przerażony wzrok oszołomionego chłopca. Po obu stronach korytarza, jak w poprzednim, czerniały milczące drzwi zamkniętych cel. Jedna była otwarta. Gdy Józef zawahał się przed jej czarną, nieoświetloną głębią, starszy żandarm z szyderczym uśmiechem popchnął go zlekka...
— Nu, nu. Nie bój się! — warknął. — Tam nic niema!
Znalazłszy się w ciemnościach, Józef wyciągnął ręce przed siebie w obawie, że zaraz zawali się w jaką dziurę, pełną gadów i robactwa, jak to czytywał w opisach inkwizycji, lub że nagle schwytają go ztyłu za barki żelazne, kłujące kleszcze... Nic jednak podobnego się nie stało. Oswojony z ciemnością wzrok jego dostrzegł wkrótce, że jest w celi mniejszej trochę, ale podobnej do miejsca poprzedniego zamieszkania, z dużem, zakratowanem oknem w przeciwległej drzwiom ścianie. Wkrótce nadeszli żołnierze z łóżkiem i wnieśli światło. Cela była posępna; na grubych murach widniały rude zacieki wilgoci, a sklepiony sufit nadawał jej pozór piwnicy.
Posługacze postawili pod ścianami przyniesione łóżko i stół; stołek bokiem położyli przy drzwiach, ukrywszy za nim małą lampkę, obok umieścili śmierdzący, blaszany kubeł i wynieśli się, nie rzekłszy słowa. Żandarmi cały czas ze złośliwym uśmiechem spoglądali na pobladłą twarz chłopca. Drzwi wreszcie zamknęły się i Józef został sam ze swem wzburzeniem. Długo nie mógł się uspokoić. Chodził po celi, podejrzliwie badając dziwnie ciemne plamy na podłodze, które wydały mu się śladami krwi. Podejrzanemi również wydały mu się rdzawe smugi i centki na ścianach.
Sama struktura grubych murów, bezlitosnych, duszących wszelki krzyk, wszelkie błaganie napawała go odrazą i lękiem.
— Mogą zrobić ze mną tu wszystko, co zechcą!... Kto im zabroni?... Kto ujmie się za mną?... Nikt nawet wiedzieć nie będzie — rozmyślał, błądząc z kąta w kąt, cichemi krokami.
Miarkował stuk obuwia, miarkował nawet swe ruchy, jakgdyby lękając się zwrócić na siebie uwagę drzemiącego wpobliżu potwora. Parę razy słyszał, jak pobrzękując ostrogami, zbliżył się do jego drzwi żandarm dyżurny i, uchyliwszy blaszaną zasłonę okienka, uważnie badał wnętrze celi.
— Nie, nie położę się... Niech wiem, co ze mną zrobią!... Nie dam się bez protestu! Niech robią, co chcą, a nic nie powiem!... Niech sobie z głowy wybiją, że w ten sposób coś ze mnie wydobędą! Boże, Boże, zmiłuj się nade mną!... — powtarzał w duchu, to siadając na pościeli, to zrywając się, aby w ruchu dać ujście trawiącemu go niepokojowi.
Tak przebłąkał się aż do świtu i dopiero, gdy przez ślepe, matowe okno wpłynęło perłowe światło dnia, gdy żandarm drzwi otworzył i zabrał lampkę niepotrzebną, Józef, ogarnięty niesłychanem znużeniem, upadł na pościel i usnął.





XIII.

Odtąd co noc urządzano mu tę samą historję, której powodu nie rozumiał. Gdy zasnął, wpadali, budzili go, kazali mu się ubierać i wiedli przez długie, milczące korytarze, oświetlone elektrycznością z rzędem czarnych, zamkniętych drzwi po obu bokach. Z początku robiło to na nim wielkie wrażenie, drżał z zimna i wzruszenia i nie mógł już usnąć do samego rana, pełen nieokreślonych lęków i okropnych przeczuć.
Zczasem jednak przyzwyczaił się, drwił z tych przeprowadzek i do tego stopnia nawet ośmielił, iż pewnej nocy powiedział dręczycielom:
— Nie chcę, nie wstanę!
— Co?... Dlaczego?... Naczelnik, kapitan kazał zmienić celę.
— Możecie we dnie to robić!... Przyjdźcie jutro! Poco budzić mnie po nocy?!
— Rozkaz.
— Co — rozkaz! Rozkaz mnie się nie tyczy: nie jestem wojskowy! W prawidłach nic nie powiedziano, że mam co noc wstawać, ubierać się, chodzić!...
Wskazał ręką na wiszące nad łóżkiem na grubej tekturze prawidła.
— Nu, nu!... Wstawaj pan, nie gadaj!... Tu niema żartów!
— Ani myślę!
Leżał dalej wyciągnięty na pościeli i patrzał z ukrytą wesołością na zakłopotane twarze żandarmów.
— Cóż, ty naprawdę nie będziesz się odziewał? — spytał wreszcie stary żandarm grubjańsko.
— Nie!
— Zaraportuję o tem naczelnikowi!...
— Raportuj sobie, a ja nie wstanę!
Żandarm chwilę się wahał, poczem skinął głową na posługaczy:
— Bierzcie go!...
Gawar postanowił zachowywać się zupełnie biernie, gdyby zechcieli go ubrać przemocą; ale zamiast tego posługacze podchwycili go wraz z łóżkiem i ponieśli jak zwykle korytarzami. Konwój — z karabinami w ręku — jeden żołnierz na przedzie, a drugi ztyłu, — towarzyszył mu z wielką powagą. Gawar o mało śmiechem nie parsknął, tak to wszystko wydało mu się zabawnem.
Zanieśli go uroczyście do celi w innem skrzydle, gdzie dotychczas jeszcze nie był i zostawili samego. Usnął natychmiast, nie nazbyt zaniepokojony groźbą raportu.
— Taka nuda! Niech mię wezwą do kancelarji! Zapytam się, dlaczego nie wyprowadzają mnie na spacer?... Albo poproszę o książki!... Zawsze się czegoś dowiem!... — obiecywał sobie drugiego dnia rano.
Korytarz, do którego przeniesiono go, był od innych odmienny; wciąż przepływały przezeń szmery i głosy, słychać było stukania do drzwi to w jednym, to w drugim końcu, nieustannie chodził żandarm, dzwoniąc cicho ostrogami. Gawar czuł się tem wszystkiem mocno podniecony.
— Coś tak, jak na Pawiaku!... Albo może się coś stało?
Więc przysłuchiwał się pode drzwiami rozmowom, ale go tylko urywane dolatały wyrazy:
— Nielzia!... Niet... Opiat’ stuczite!... Nietu!...
Do niego żandarm raz wszystkiego zajrzał.
— Nie ma czasu!... Co się tam jednak dzieje?!
Chodził po celi zaniepokojony. Słoneczny błękit nieba, zaglądający przez otwarty wgórze lufcik, nęcił go z niezwykłą siłą: budziła się w nim przygłuszona chwilowo ochota do walki, do czynu, do opierania się groźbom i prześladowaniom. Przemógł resztki obawy, wdrapał się na okno i oglądał chciwie przez lufcik widok otwarty. Było to przestępstwo, surowo wzbraniane w zawieszonych na ścianie prawidłach więziennych.
— A niech tam!... I tak pewnie mię ukarzą, że w nocy nie wstałem z łóżka!...
Przed oknem ciągnęła się szeroka, brukowana ulica, spuszczająca się łagodnie ku widniejącej na prawo czerwonej bramie fortecznej w zielonych wysokich wałach. Po ulicy przechodzili żołnierze, czasem nawet cywilne osoby: służące, oraz ślicznie wystrojone panie, pewnie żony oficerów, a na wałach zmieniały się straże.
Między wałami i więzieniem widać było szereg budowli, gałęzi drzew, stożkowate kupy starych, zardzewiałych pocisków armatnich, szerokie równe przejścia i puste place.
Horyzont zamykały wszędzie wysokie wały ziemne z lawetami armat na grzbietach, z drewnianemi parasolami daszków ochronnych dla szyldwachów.
Czasem po głównej ulicy przejechała dorożka, przebiegł pies lub z głośnym krzykiem i śmiechem mignęła gromadka bawiących się dzieci. Wogóle był to widok wesoły, przyjemny.
Gdy tak wyglądał przez dłuższy przeciąg czasu, usłyszał wpobliżu głośne ziewnięcie. Z początku myślał, że to szyldwach i, przybliżywszy twarz do samej kraty, wyjrzał na ścieżkę, po której wzdłuż skrzydła gmachu miarowo chodził żołnierz. Lecz tam nie widać było nikogo, a głośne chrząknięcie skierowało uwagę jego wbok ku sąsiedniemu oknu:
— Kto tam? — szepnął cicho, wstrzymując bicie serca.
— To ja — Wolski. A pan z pod którego numeru? — padła dość głośna odpowiedź.
— Z pod 34.
— Kiedy was przenieśli? Bo on stał pusty. I skąd?
— Dziś w nocy. Mnie codzień przenoszą.
— Jakto codzień?! Poco?...
— Nie wiem. W czasie snu!...
— Ach, łotry!... Cóż to za nowa sztuka Dona Pedro!...
— Budzili mnie. Może chcieli mnie nastraszyć!...
— A wy nie dawajcie się, protestujcie...
— Jak protestować? A kto ten Don Pedro!...
Rozmówca roześmiał się.
— A no nikt inny, jak nasz czcigodny Aleksander Aleksandrowicz Aleksandrow — naczelnik więzienia...
— Dlaczegóż on Don Pedro?... — pytał się zaciekawiony Gawar. W tej chwili jednak dobiegł go na korytarzu lekki szelest, który zbliżał się ku jego drzwiom. Ledwie zdążył zeskoczyć z okna, zazgrzytały rygle i drzwi szeroko otwarły się; na progu stanął żandarm i podejrzliwie groźnie spoglądał na zmieszanego, opartego o ścianę pod oknem młodzieńca.
— Do kancelarji!... — mruknął grubjańsko.
— Aha, to pewnie... za nocną awanturę!... — pomyślał Gawar. — Ha, trudno! Niech będzie, co chce!... Będę protestował!...
Szedł podniecony, gotując się w myśli do gorącej dyskusji.
Znalazł się niebawem, jak w pierwszym dniu, przed tym samym stołem, okrytym suknem zielonem, za którym siedział na wielkim fotelu ten sam mały kapitan żandarmski.
— Niech pan siada! — zwrócił się do niego tym razem dość grzecznie, wskazując na stojące naprzeciwko krzesło.
Nachmurzona twarz Gawara złagodniała cokolwiek.
— Jakże się pan czuje?... Zdrów pan?
— Zdrów. Prosiłbym o książki...
— Książek dać nie mogę. Pana śledztwo jeszcze nie zakończone... Kiedy przyjdzie czas, to pan książki dostanie. A tak poza tem zadowolony pan?
Gawar milczał.
— No co?... Rozumie się, że w więzieniu zupełnie dobrze być nie może, ale przyznać musicie, że żywią was dobrze, że cele macie suche i ciepłe, spacery...
— Nie mam spacerów!...
— Przyjdzie i to, przyjdzie!... Wszystko przyjdzie. Władza o wszystkiem myśli, o wszystko się troszczy, żeby było jak najlepiej. Oto, tu przysłano panu bieliznę i trochę jedzenia...
Wskazał ręką na leżącą na rogu paczkę. Gawar zerwał się i szybko ku niej rękę wyciągnął.
— Poczekaj, młodzieńcze, tutaj przedtem podpisz. Złożono na twoje imię pięć rubli, a że z dawnych pozostał jeden, więc razem sześć!...
— Jakto jeden?... — bąknął zdumiony Gawar.
— Przecież część kazałeś przepisać na tego tam... ach, zapomniałem...
— Antoniego Musiałowskiego... — podpowiedział Gawar.
— Właśnie. Więc podpisz, ot tu!...
Podsunął dużą książkę, roztwartą na stronicy, zatytułowanej „Józef Gawar“ i podał mu pióro. Józef miał na języku uwagę, że tylko rubla kazał przepisać na Musiałowskiego, lecz tak był ucieszony przesyłką, widocznie przysłaną przez matkę, tak śpieszył się, aby ją czem prędzej odebrać i obejrzeć swobodnie u siebie w celi, że podpisał, nie czytając nawet kilku wierszy objaśnienia, dołączonych do paru cyfr.
Kapitan natychmiast odebrał książkę i kiwnął głową.
— Możesz pan odejść!
— A posyłkę?...
— Posyłkę panu przyniosą!...
— I nic więcej?
— Nic!...
Gawar stał chwilę zdumiony i o mało się sam nie zapytał o zatarg nocny, ale wporę się wstrzymał:
— Widocznie wachmistrz się nie skarżył!... Jakże tu protestować! — błysnęło mu w myśli.
Naczelnik więzienia wstał i patrzał na niego uważnie z poza opuszczonych na koniec nosa okularów; żandarm, który go przyprowadził, przystąpił bliżej.
— Wyprowadzić!... — mruknął naczelnik.
— Pójdziemy!
Chłopiec opuścił głowę i raz jeszcze rzucił okiem na posyłkę z domu i poszedł ku drzwiom.
Wrócił podniecony niezmiernie całem zdarzeniem i krążył wkółko po celi, czekając na obiecaną posyłkę. Gdy w godzinę potem ją odebrał, wydała mu się jakąś mniejszą od tej, którą widział w kancelarji na stole. Był tam funt cukru, trochę herbaty, wiązka suchych obwarzanków, połamanych na drobne kawałeczki, widocznie przy rewizji, i parę jabłek, rozkrajanych na dwie połowy. Ale najbardziej wzruszyła go bielizna; dostrzegł jak w wizji pracowite ręce matki, poczuł je nieledwie, głaszczące mu twarz i głowę. Łzy nabiegły mu do oczu, oglądał koszulę na wszystkie strony, składał, rozkładał, przykładał do ust miejsca wycerowane ukochanemi palcami. Nie poddawał się jednak ostatecznie wzruszeniu i gwizdał zapalczywie jakąś wesołą arję, choć nosem jednocześnie pociągał, aż kres sielance położył żandarm, który, widząc bezskuteczność zaglądania przez judasza, uchylił wreszcie drzwi i mruknął:
— Świstiet’ wospreszczajetsia!
Gawar gwizdał jeszcze chwilkę na znak protestu, choć już mu się nie chciało, poczem wdział czystą bieliznę i wlazł na okno.
Otworzył zamknięty lufcik i wyjrzał. Słońce zachodziło, rzucając miedziane błyski na chylizny i krawędzie pociemniałych wałów fortecznych, na kanty i szczyty budek drewnianych, kryjących armaty. Tu i tam migotały jego blaski, jak iskry ogniste, na ostrzach bagnetów przechadzających się woddali wart.
— Kolego... Kolego!... Towarzyszu!... — zaszeptał mocno Gawar w stronę sąsiedniego okna.
Nikt nie odpowiedział. Natomiast zaskrzypiały kroki pod murem, na matowych szybach zarysował się cień lufy z bagnetem i, choć więzień zdążył wporę cofnąć swą twarz z otworu lufcika, zabrzmiał zdołu opryskliwy głos:
— Ej, ty!... Zapri fortoczku... Nielzia!... Skażu diżornomu!...
Gawar wyciągnął rękę, lufcik zamknął i zeskoczył z okna. Poczciwy żołnierz nie poskarżył się jednak, gdyż żandarm nie zaczepiał Gawara, choć częściej niż zwykle zaglądał dnia tego do judasza.
— Jeżeli mnie tutaj zostawią, to jutro zrana, kiedy będą wietrzyć cele, muszę się rozmówić z sąsiadem. Co to za Don Pedro?! Jaka dziwna figura ten naczelnik i co to wszystko znaczy? — układał sobie zawczasu, chodząc po celi. Próbował nawet stukać cichutko, ale nie miał czem, bo gałka z chleba, przygotowana w tym celu, jeszcze nie wyschła i rozleciała się przy pierwszej prośbie. Zresztą nikt mu nie odpowiadał.
— Za wcześnie!... — powiedział sobie i znowu pogrążył się w myśli, chodząc wkółko po celi.
— Boże, jakże mi się nudzi!... A tam żyją!... Co się tam dzieje w naszem kółku? Pewnie go już niema. Postraszyli się i rozbiegli... Och, Boże, Boże!... — wzdychał, chodził, aż doczekał się szczęśliwie zmroku, kolacji i światła.
Zawiodły go nadzieje — w nocy przeniesiono go znowu. Wprawdzie już mu nie kazali wstawać, ale wpadli z hałasem i porwali go w milczeniu wraz z łóżkiem.
Nazajutrz, skoro tylko posługacz sprzątnął celę i wyszedł, Gawar natychmiast wdrapał się na okno i chciwie oczy zapuścił w otwarty lufcik. Tym razem był na piętrze i miał przed sobą nieduży dziedziniec wewnętrzny, oddzielony od reszty fortecy wysokim, drewnianym parkanem. Na dziedzińcu rosło kilka suchotniczych drzewek, między któremi spacerowali samotni więźniowie.
— Acha, to tu wyprowadzają na spacer?... — domyślił się Gawar i cały czas, przez który był otwarty lufcik, tkwił w nim, pilną zwracając jednocześnie uwagę na najmniejszy szmer w korytarzu. Tak się wyćwiczył, że złapać się nie dał i zawsze wporę z okna zeskoczył, choć żandarm widocznie go podejrzewał i usiłował upolować. Co kwadrans zmieniali się na podwórku więźniowie. A zajęciem i tkliwością przypatrywał się Gawar tym twarzom bladym, obrosłym, tym postaciom ubranym skromnie, często ubogo. Pilnie zważał na ich ruchy, na zachowanie się, na stosunek do pilnujących żandarmów. Jedni chodzili szybko i zawracali na miejscu, inni ledwie kroczyli i na zakrętach zatrzymywali się lub zataczali półkola jakby w niepewności. Ci trzymali się prosto i głowę nosili dumnie wysoko; owi garbili się i opuszczali ją nisko jakby wielkim przytłoczeni ciężarem. Były między nimi i kobiety; te często spoglądały wgórę na okna i nieznacznie kiwały komuś głowami.
Józef pilnie szukał wśród więźniów znajomych twarzy, ale nie znalazł nikogo, nawet Pioruna nie udało mu się zobaczyć. Szczególniej uderzyła go wszakże twarzyczka jednej młodej panienki ze złotemi, bujnemi, zaczesanemi na uszy włosami. Choć jej nie znał, ukłonił się jednak w chwili, gdy błękitne oczy skierowała na jego okno i gdy spojrzenie jej przez chwilę skrzyżowało się z jego zaciekawionym wzrokiem. Odpowiedziała mu natychmiast ukłonem, ale miało to złe skutki, gdyż dyżurujący żandarm przyskoczył do niej i po żywej wymianie słów zabrał ją zaraz z przechadzki, a jednocześnie zapisał okno, z którego Józef nie zdążył wporę cofnąć swej twarzy. Niezadługo zachrobotały rygle i wpadł rozwścieczony wachmistrz żandarmski.
— Na okno włazisz?... Nie wolno!... Czytałeś, co tu napisane?! — krzyczał, wskazując na prawidła grubym, włochatym palcem.
— Nudzi mi się!... — hardo odpowiedział Józef. — Książek mi nie dajecie, ani żadnego zajęcia... Nic nie mam, gołe ściany...
— Nie dla zabawy tutaj siedzisz!... Do karcerza pójdziesz, jak cię jeszcze raz spostrzeżemy!
— Proszę mię nie tykać!... Nie jesteś pan ani moim ojcem, ani bratem!...
Żandarm umilkł zdziwiony, gniew zjeżył mu rude wąsy, a w wyłupiastych, zielonych oczach wężowe zamigotały błyski. Splunął i odwrócił się, mrucząc.
— Tyż... pan... bachor przeklęty... polskie szczenię!...
W Józefie krew zawrzała. Nie zdając sobie sprawy, co robi, postąpił krok naprzód, lecz wachmistrz, cofając się tyłem, już próg przekroczył i drzwi za nim zamknęły się cicho.
— Tak, był cichy!... A teraz wciąż na okno łazi i nawet stukać próbuje!... Ktoś go uczy, ktoś go buntuje!... — słyszał, jak szeptał dyżurny żandarm.
— A ty co?... Śpisz, nie pilnujesz?... A?!... Złap, a już zadam mu bobu!... — odgrażał się, sapiąc dość głośno, wachmistrz.
Gawar tym razem nie wziął tej pogróżki wcale do serca.
W chwilkę potem usłyszał leciuchne, jak brzęczenie komara, stukanie o ścianę w przeciwległym drzwiom rogu celi. Odpowiedział, stukając guzikiem, który odpruł w tym celu od ubrania.
Po wymianie zwykłych: kto? za co? kiedy? dostał tajemniczą odpowiedź: „uważaj o zmroku“ i stukanie się przerwało.
W samą porę, bo zawzięty nań korytarzowy żandarm już go podpatrywał przez uchylone we drzwiach bez szmeru okienko. Józef z rękami w kieszeni udał, że ogląda ścianę.
Było to zresztą jedno ze zwykłych jego zajęć; chodził wzdłuż ścian, stawał pod piecem i szukał pilnie ocalałych lub wpół startych napisów, których odczytywanie budziło w nim niezmierne zainteresowanie. Znajdował wśród nich niektóre z 62-go roku, późniejsze z r. 80-go, wreszcie z rewolucji 1905 r. Cały różaniec dat i nazwisk. W niektórych celach było ich więcej, w innych mniej; w jednych były staranniej zatarte, w drugich ocalało ich dość dużo, a nawet zachowały się wierszyki i sentencje, dowcipnie ukryte w załamach drzwi lub pod powłoką świeżego wapna, którą należało jedynie ostrożnie zeskrobać, albo zlekka zmoczyć, aby napis wypłynął dość czytelnie.
Najwięcej znajdowało się ich na kaflach pieców, ale też tam były ścigane najzawzięciej. Miejscami emalja była wyskrobana do żywej cegły.
Jedne go smuciły, drugie go krzepiły:

„Bo jadłem świata gorzkie, zatrute kołacze,
„To mi ciężko na sercu i dlatego płaczę...“
Antoni Iliński, 1896 r.

„A kto wszystko za kraj stracił,
„Kto Ojczyźnie służył szczerze,
„To spokojny i w Sybirze,
„Bo część długu już odpłacił...“
Ignacy Fursiewicz, 1863 r.

„Dalej, Warszawo,
„Na walkę krwawą!...
Stanisław Marciński, 1905 r.

„Sędziami wówczas będziem my...“
Izydor Hirszbaum, 1905 r.

„Przeniesienie myśli politycznej z dziedziny subjektywnego odczuwania w dziedzinę objektywnych warunków rozwoju, jest główną zasługą historyczną międzynarodowej socjaldemokracji“.
Adolf Trzaski, 1907 r.

„Żegnajcie, towarzysze, dziś umrę“.
Marcin Kudelski, 1906 r.

Badanie i odczytywanie tych napisów budziło w sercu młodego więźnia niemniejszą namiętność, niż klinowe napisy Niniwy w uczonych asyrologach.
Godziny całe wystawał z nosem, uitkwionym w ścianę ku wielkiemu rozgoryczeniu pilnujących żandarmów. Tym razem rozdrażniony dozorca drzwi otworzył i krzyknął mu wściekle:
— Czego stoisz na jednem miejscu?... Nie wolno!...
Józef nawet się nie ruszył i dopiero, gdy usłyszał zatrzaśnięcie drzwi za sobą, roześmiał się dość głośno i gwizdnął.
Nadszedł wreszcie oczekiwany przezeń z niecierpliwością zmrok, białawy, martwy i przykry od szyb matowych okna i napełnił celę. Józef zamarł bez ruchu na krześle i nadstawił uszu. Na korytarzu cicho podzwaniały ostrogi żandarma, słychać było, jak w drugim końcu korytarza pokolei otwierają drzwi cel!... Wnoszono światło. W tej chwili Józef drgnął, gdyż doleciał go niesłyszany dotychczas tutaj dźwięk, coś jak gdyby skrobanie myszy w samym rogu, tuż przy podłodze. Ponieważ był to róg, wskazany przy stukaniu, wlepił oczy w to miejsce, ale nic nie dojrzał. Szmer jednak powtarzał się, a nawet jakby zdradzał pewną niecierpliwość.
— Nie, to nie mysz!... To szurgają... Ale gdzie?
Nachylił się, szmer ucichł...
— Mysz?! Ale gdzie ona tam ma dziurę?...
Przykucnął w samym rogu. Szmer znów się gwałtownie powtórzył. Wyciągnął więc rękę i nagle zdumiony uczuł pod palcami jakiś pręcik, wyskakujący, to chowający się z malutkiego otworku tuż nad podłogą. Schwycił więc za koniuszek pręcika i pociągnął ku sobie; ten przestał poruszać się i łagodnie poddał jego usiłowaniom. Ostrożnie wywlókł go z otworu, nasłuchując, co robią na korytarzu żandarmi.
Wkrótce miał w ręku już cały, dość długi pręcik, ale za nim jeszcze się coś wlokło na nitce i mocno szurało w otworze. Po chwili wyskoczył stamtąd rulonik papieru. Jednocześnie brzęk ostróg zbliżył się do drzwi Józefa i zachrobotały rygle. Chłopak ledwie zdążył pręcik wraz z papierkiem schować pod połę ubrania i rzucić się na łóżko. Do celki wszedł posługacz, postawił na stole lampę, oraz talerz z kolacją. Żandarm podejrzliwie przyglądał się krótką chwilkę chłopcu, który nie ruszał się na łóżku. Powoli zamknął drzwi i odszedł do następnej celi. Józef w jednej chwili skoczył do stołu, usiadł tyłem do wyjścia i zaczął drżącemi rękami odwiązywać nitkę od papierka.
Wtem usłyszał, że żandarm odsunął cichutko klapę okienka i podgląda go znowu, więc zastukał po talerzu łyżką, udając, że je kolację. Gdy jednak usłyszał, że żandarm oddalił się, nitkę co prędzej odplątał, patyczek schował pod poduszkę, a zwitek zapisanego papieru z ukrytym w nim ołówkiem schował do kieszeni kamizelki i zabrał się spokojnie do jedzenia. Dalej starał się robić to, co zwykle robił; chodził czas jakiś po celi, podśpiewując zcicha, posłał sobie łóżko, ale serce biło mu gwałtownie i niecierpliwiło pragnienie odczytania listu.
Był to zmięty i cienki skrawek z opakowania od herbaty, drobno zapisany szeregiem zapytań.
Kto? Skąd? Za co?... Dalej szły rady, jak należy z komunikacji korzystać, w których godzinach ją dokonywać, jak chować pręcik i w jaki sposób zalepiać otworek w ścianie, aby go nie było widać!... Wkońcu stało zapytanie, które najbardziej zastanowiło Józefa. „Kto jest blondynka, której się pan kłania na spacerze?“...
— Aha, blondynka?... On nie wie, on sam chciałby się bardzo dowiedzieć?! Ale co znaczy to pytanie? Kto wie, kto tam siedzi za ścianą?... Może to szpieg, albo żandarm?... Sam sposób przesłania listu jest tak dziwny?... W jaki sposób i czem zdołał więzień przebić mur parostopowy?... Przecież pewnie zrewidowano go i ogołocono ze wszystkiego, jak i jego przed zamknięciem w celi?.. — rozważał Józef, namyślając się, co odpisać i czy wogóle warto odpisywać.
Gdy tak siedział pochylony u stołu, za ścianą rozległo się ciche puknięcie, które po pewnej przerwie powtórzyło się głośniejsze i bardziej naglące.
— Jeszcze może „wsypie“!... — pomyślał Józef, zrywając się od stołu i podchodząc ku drzwiom, aby podsłuchać, co robią żandarmi.
Jedli pewnie kolację, bo cicho było na korytarzu, a zalatywał stamtąd mocny i apetyczny zapach kapuśniaku.
Chłopak przeszedł się razy parę po celi w zamyśleniu. Wreszcie potrząsnął głową i szybko się zdecydował:
— Co mi zrobią?... Nic mi nie zrobią. A może to doprawdy towarzysz i więzień. Dlaczego jednak nie napisał nic o sobie?... Pewnie dlatego, dlaczego i ja nie chcę pisać o sobie!... Acha!... Niech tam: napiszę pierwszy!
Skreślił na dołączonym skrawku czystego papieru swe dzieje w krótkości, dodając, o co go obwiniają, poprosił o wiadomości, z kim ma do czynienia, o wskazówki, jak można robić dziury w tak grubych murach, wkońcu dodawał, że blondynki wcale nie zna, że ukłonił się jej tak, przez grzeczność i że pragnąłby również wiedzieć jej nazwisko, bo wydała mu się sympatyczną.
Liścik wysłał w samą porę, gdyż ledwie zdążył odejść od kąta, zachrobotały rygle i wszedł posługacz, niosąc na noc wiadro cuchnące.
Zabrał talerz, lampę postawił przy drzwiach, zasłonił ją wywróconym stołkiem i wyszedł. Miało to oznaczać, że czas spać. Zanim się położył, Józef starannie zalepił otwór w ścianie chlebem, który zwierzchu pobielił zeskrobanym ze ściany tynkiem, jak go w liście pouczał pomysłowy sąsiad. Nawet zbliska trudno było rozróżnić zaklejone miejsce.
— Ach, gdyby mnie nie ruszano już stąd!... Jakże mi się przykrzy to przenoszenie!... Muszę się zapytać, co robić w takim wypadku... Przecież nie słyszałem, żeby innych wciąż przenoszono!... — rozmyślał, zasypiając.
Nie ziściło się jego marzenie, w nocy obudzono go znowu. Nie wyniesiono go wszakże z łóżkiem, choć się wzbraniał podnosić, lecz zmuszono go ubrać się, włożyć nawet palto, czapkę i wyprowadzono z sali bez zwykłej asysty niosących ztyłu za nim rzeczy i pościel posługaczy.
— To coś nowego!... — pomyślał Józef, zapinając guziki paltocika. — Pewnie szpieg, do którego pisałem, zdradził mnie!
Istotnie poprowadzono go na górę do kancelarji, gdzie przyjął go niezmiernie wyniośle i groźnie Don Pedro i powierzył dwum innym żandarmom, którzy powiedli go na podwórze, gdzie czekała już dorożka z podniesioną budą. Wepchnięto go do środka, a z obu stron usadowili się aniołowie stróże. Wcisnęli go w głąb, nawalili mu na ręce i boki swe grube cielska, ciężkiemi buciarami przycisnęli mu nogi. Tak nawpół zduszonego wieźli, nie pozwalając mu ani się ruszyć, ani wyjrzeć. Nic nie widział, domyślał się tylko z turkotu i trzęsienia dorożki, że źle brukowaną jadą ulicą, zapewne drogą zamiejską. Następnie po migających się w równych odstępach światłach zmiarkował się, że wjechali nareszcie na ulice Warszawy, a po równiejszym bruku, że mijają lepsze ulice. Wkońcu skręcili do bramy jakiegoś domu, gdzie kazano mu wysiąść i iść przed siebie.
Wkrótce Józef znalazł się w małym pokoiku, przylegającym do większej sali. Wśród gołych ścian, przed zakratowanem oknem, wrychodzącem na ciemne podwórko, stało jedno jedyne krzesło wiedeńskie.
Mdlę światło wpadało z przedpokoju przez duże szyby, umieszczone nad framugą drzwi. Z głębi dolatywały stłumione głosy i szmery i do przedpokoju co chwila wchodzili i wychodzili stamtąd ludzie, brzęczały ostrogi i szable.
Józef usiadł na krześle i zamyślił się:
— Coś nowego!... Bo nawet gdyby to był szpieg, to nic przecież nie napisałem mu takiego!...
Był mocno podniecony, a z trudem wstrzymywał nerwowe ziewanie i zimny, przykry pot zwilżył mu czoło i dłonie.
— Co u licha, czego mam się bać?... Gorzej nie będzie, niż było... — dodawał sobie odwagi, ale nadaremno.
Siedział tak długo i uspokoiło go dopiero niezmierne znużenie. Wrażenia ubiegłego dnia, oraz przejażdżka na świeżem powietrzu znużyły go i wyczerpały niezmiernie. Ani się spostrzegł, jak zamknął oczy i zasnął. Obudziło go mocne szarpnięcie za ramię.
— Wstawaj i chodź!... Też znalazł sobie miejsce do spania!... — mruczał olbrzymi podoficer żandarmski, popychając go zlekka przed sobą.
Wszedł nawpół śpiący do dużej sali, gdzie na stole, nakrytym zielonem suknem, pośrodku paliło się sześć świec w dużych kandelabrach. Na rogu fotelu siedział znany mu już żandarmski oficer.
— Cóż, namyśliłeś się pan?
— Nie wiem! Nic nie wiem!... — odszepnął Józef.
— Dobrze. Wprowadzić tamtego!... — zwrócił się oficer do wachmistrza.
Cicho otwarły się drzwi w głębi sali i wszedł kolega Frąckiewicz z Radomia, ten sam, z którym spotkał się Józef w korytarzu na Pawiaku; zbliżył się doń dość swobodnie i wyciągnął rękę.
Józef z początku osłupiał, spojrzał w twarz koledze, oczy mu błysnęły radośnie, ręka drgnęła, ale wporę się wstrzymał.
— Daj spokój, Józef, wszystko się wydało... Lepiej się przyznaj, dostaniesz widzenie z rodzicami i wszystko się prędzej skończy!... — mówił z bladym uśmiechem kolega.
— Nie znam!... Nie wiem, czego on chce!... — zwrócił się Gawar do oficera.
— Tak!... A skądże on imię twe zna? Co? To może i Księżniczki nie znasz, i Budzińskiego, i Cukiera, i Filipowicza?... Co, wyprzyj się?! Dość tych łgarstw, gadaj zaraz!... Tak to was chowają rodzice! Kłamczuchy, oszusty z was rosną! Od pieluch fałszu was uczą, polskie szczenięta! Ja was nauczę!... — krzyczał z pasją żandarm.
Frąckiewicz zbladł jak trup, spoglądał wyszłemi z orbit oczyma to na pieniącego się oficera, to na bladego, nachmurzonego, zaciętego kolegę.
— Powiedz, Józek, powiedz!... Oni nas tu zahukają!...
Józef milczał i patrzał zpodełba na żandarma.
— Nie zdradzę!... Coś zrobił, nieszczęsny? Niech mnie zabiją! — szepnął nieostrożnie.
— Acha, więc przyznajesz, że go znasz, że wiesz!... — ryknął oficer. — Zobaczymy!... Każę cię ćwiczyć, abyś się nauczył nareszcie posłuszeństwa i skromności!... Wziąć go! — zadzwonił.
Józef znowu znalazł się w samotnym pokoiku. Usiadł na krześle i rozmyślał z goryczą i gniewem o zdradzie Frąckiewicza.
— Źle się stało, żem na niego wtedy zawołał!...
Zwróciłem na niego uwagę... A on słaby! Cóż robić?... Nie przyznam się jednak!... Niech mi mówią w żywe oczy, a ja nic i nic, jak mię uczyła matula! Guzik z masłem, jeżeli ode mnie się czego dowiedzą...
Zwolna cisza uspokoiła go i znużenie ogarnęło ze wzmożoną siłą. Usnął znowu niepostrzeżenie dla siebie, ale sen miał ciężki, wydało mu się, że larwy i zmory dręczą go, obstępują, szarpią i pytają!... Bronił się, wołając: „nie powiem, nie powiem!...“ A te wciąż go napastowały, wymieniając nazwiska kolegów, ulice, numera domów właśnie tych, które pragnął zachować w najgłębszej tajemnicy... Nagle wydało mu się, że wyprowadzają go na światło dnia, że słońce zagląda mu w oczy, łaskocze nieznośnie policzki i czoło i budzi... Podniósł powieki i ujrzał tuż blisko nad sobą wąsatą twarz żandarmskiego oficera, a obok jakieś inne postacie, pochylone z kandelabrami jarzących świec w ręku...
— Co? Co? Kto jeszcze?... — szepnął, uśmiechając się żandarm.
Przerażenie ocuciło Józefa odrazu, spróbował się podnieść, ale silne dłonie żandarmów zatrzymały go na miejscu...
— Kto więc, jeszcze kto?... Krępak?... Co za Krępak? Z Warszawy on, czy też z Radomia?... Co?
Józef ciężko dyszał i nie odpowiadał.
Oficer wyprostował się.
— Tu spać nie wolno!... Dopóki nie przyznasz się, nie odeślę cię do więzienia i spać nie będziesz!... — rzekł twardo.
Zawrócił i, brzęcząc ostrogami, wyszedł, a za nim wyszli obecni.
Niedługo wszakże drzwi się znowu otwarły. Ukazał się na progu prosty żandarm w pełnym rynsztunku z szablą i rewolwerem u pasa. Zaczął od tego, że odebrał krzesełko Józefowi, wyrzucił je z pokoiku i stanął wyciągnięty przy drzwiach. Józef próbował chodzić, aby sen rozpędzić, ale był tak słaby i tak go wszystkie kości bolały, iż, aby nie upaść, oparł się plecami o ścianę i ręką podparł głowę... Powieki ciążyły mu jak ołowiane; zamknął je, lecz w tej chwili żandarm go targnął za ramię.
— Spać nie wolno!...
Józef znowu spróbował się przechadzać, lecz znów słabość ogólna i drżenie w nogach zmusiły go oprzeć się o ścianę... Mocował się ze snem, który go tłoczył i dusił, jak straszne brzemię. Ledwie wszakże przymykał powieki, już przystawiony doń siepacz szarpał go natychmiast za ręce i ramiona.
— Spać tu nie dozwolono!
Z wysiłkiem trzymał oczy otwarte, choć nie widział już nic prócz mrocznej, opływającej go zewsząd mgły... Nowe szarpnięcie.
— Nie śpij!... Słyszałeś: nie wolno!
— Ach, wszystko mu jedno: Niech go biją, niech robią co chcą!... Nie może dłużej!... Położyć się, wyciągnąć wprost na ziemi, choćby nawet na gnoju, ulżyć ociężałym nogom, oprzeć na ziemi twardą głowę, kołyszącą się bezwładnie na strudzonej szyi!... Spocząć, spocząć, choćby snem wiecznym!... Przeszłej nocy źle spał, a tej nie spał prawie wcale...
Nieznośne szarpania dręczyły go, jak tortura. Zapadając w niepamięć o nich, tylko myślał i modlił się, aby rychło nie przyszły. Choć chwilkę, chwileczkę. Ale uderzenia nielitościwe przychodziły stale i niezwłocznie, wyrywając go z ledwie poczynającego się słodkiego zapomnienia... Rozumiał, że zaczyna majaczyć i język sobie do krwi gryzł, aby wrócić sobie przytomność i panowanie nad zmysłami.
W zmroku dostrzegł żandarmskiego wampira w szarym szynelu, wyciągniętego u drzwi, który śledził za nim spokojnie zielonawemi, ukośnemi oczkami... Resztą sił przezwyciężył niemoc straszną i przeszedł się parę razy po pokoiku...
— Spać nie wolno!... — powtarzał żandarm.
— Ale usiąść przecie wolno?
— Usiąść pewnie wolno, nie powiedziano, że nie!... — zgodził się żandarm.
Józef opuścił się na podłogę i wsparł plecy między dwie ściany rogu. Było mu bardzo dobrze w tej pozycji i usnął tak szybko, że upłynęło kilka minut, nim żandarm to spostrzegł i obudził go.
Czuł się cokolwiek odświeżonym i zaczął walkę ze snem i ze swym stróżem z pewną systematycznością... Przedewszystkiem chodził czas jakiś po pokoju, starając się orzeźwić. Gdy to mu się nie udawało, gdy sen opanowywał go z nieprzezwyciężoną mocą, opierał się całem ciałem o ścianę i, stojąc, zasypiał momentalnie.
— Nu, nu!... Nie śpij!... Nie wolno!... — budził go głuchy, potworny głos i bolesne wstrząsanie za ramię wyciągało go z słodkiego niebytu.
Doszedł do tego, że, chodząc wolno, spał z otwartemi oczami.
Zawitał dzień, zmienił się żandarm. Więźniowi przyniesiono śniadanie: kubek herbaty i kawał pytlowego chleba. Gawar zjadł wszystko do kruszynki i usiadł na ziemi pokrzepiony, odświeżony. Wesołem spojrzeniem obrzucił wyprostowanego przy drzwiach żandarma i pomyślał:
— A co? Coście wzięli? Nie powiem, choćbyście mnie tu sto lat trzymali... Ale mogą mi nie dawać jeść!... W takim razie co? Ha, co zawczasu się martwić!... Zobaczymy...
Aby się rozerwać, zaczął rozmyślać o tem, co teraz w domu robią...
— Ojciec pewnie podmiata podwórko. Widział, jak pokręcone reumatyzmem ręce ojca z trudem obracają miotłą. Serce rwało się w nim, aby mu dopomóc. Cóż, kiedy zwykle szedł wtedy do szkoły... Matki już nie było, wyszła na targ... W święta jedynie pomagał im, choć wtedy matka zmuszała go spać dłużej, powtarzając: śpij, śpij, wypocznij!...

· · · · · · · · · · · · · · ·

Obudziło go jakieś srogie, tamujące oddech zimno, zerwał się, chciał podnieść z ziemi, ale nie mógł. Żandarm chylił się nad nim z karafką w ręku, lał mu wodę na głowę, a jednocześnie kopał nogą:
— A to śpi!... Powiedziane: nie wolno! Leję, leję, a on śp!...
Chłopak uchylił się od potoku wody i porwał szybko na nogi.
— Co robicie?! Nie wolno lać!
— Ha! — roześmiał się żandarm. — Nam to wolno, a wam to nie wolno! Ja mam rozkaz!
Drżąc z zimna i gniewu, usiłował Józef strząsnąć wodę z włosów, z ubrania, wytrzeć rękawem i osuszyć jej potoki, płynące po twarzy. Lodowate żmijki wilgoci przedostały się wszakże za kołnierz i płynęły po gołem ciele, przenikając aż do butów. Aby się rozgrzać, zaczął znowu chodzić, posępny i zdeterminowany.
— Jak mi jeszcze raz co takiego zrobi, to mu wyrwę karafkę i palnę mu nią w łeb...
Nie doszło jednak do tego, gdyż wkrótce potem drzwi się otwarły i ukazał się na progu wyświeżony oficer żandarmski. Od wywczasowanej, zdrowej jego figury biła radość życia i zapach perfum.
— Cóż, młodzieńcze, jakże się czujesz?
Gawar nie odpowiadał, mierząc go posępnem spojrzeniem przekrwionych oczu.
— A to co? — spytał nagle oficer, przenosząc oczy na podłogę i wskazując na kałużę wody.
— A to... polewamy go, żeby nie spał, wedle rozkazu waszej szlachetności... Ale nawet, kiedy go polewamy, on śpi! Taki jest!
Oficer roześmiał się, jeszcze raz spojrzał na morką, zabrukaną postać chłopca ze sterczącemi bezładnie kosmykami zlepionych włosów nad czołem, na zielonkawą, więzienną, skamieniałą w fanatycznym uporze twarz, jeszcze raz zmierzył go wzrokiem, a gdy chłopiec oczu nie opuścił, żandarm machnął ręką i wyszedł.
Józef usłyszał, jak pytał żandarma już na progu:
— Czy nic nie mówił?
— Nic.
— A to szczenię uparte!
Gawar domyślił się, że nic nie powiedział nawet przez sen i radosne uczucie zwycięstwa podnieciło go na krótką chwilę.
Ale trwało to niedługo, wróciła bolesna omdlałość członków, wróciło nieprzezwyciężone pragnienie opuszczenia się na ziemię, wyciągnięcia do snu za wszelką cenę.
— A niech robią, co chcą!... Niech mię biją i w wodzie utopią!... Będę spał!... — postanowił i usiadł na podłodze. W tej chwili wywołano pilnującego go żandarma z pokoju, a niedługo potem obudziła go już para innych żandarmów poto, aby odwieźć zpowrotem do Dziesiątego Pawilonu.





XIV.

Zhardziała dusza w chłopaku po tej próbie.
— Aha, teraz wiem, naco mnie co noc budzili i przenosil!... Chcieli mnie zmęczyć, osłabić, nastraszyć i wymóc!... Ale nic z tego!... Słóweczka nie pisnę, nie dowiedzą się nic!... W żywe oczy się wyprę!... A Frąckiewicz? Co?! Ładna lala!.. Tak im wyśpiewać! Co?!... Ale miał minę, gdym się go wyparł. Żandarm o mało się też ze wściekłości nie udusił!...
Śmiał się, wspominając scenę, której najmniejszy szczegół stał przed nim, jak żywy. Chodził po nowej celi, do której przeniesiono go po badaniu, szukał napisów, ale przedewszystkiem oglądał najbardziej skryte zakątki po rogach, koło listwy przy podłodze, koło pieca, spodziewając się odnaleźć i tu tajną komunikację z sąsiadami.
Nic nie znalazł. Sam więc zaczął przemyśliwać, w jakiby sposób mur przebić. Przy starannej rewizji swego ubrania, wykrył w kamizelce w samym rogu twardego szwu ułamek stalówki, który szczęśliwie umknął ciekawych palców stróżów więziennych. Miał więc ostrze; trudniejszą rzeczą wydało mu się znaleźć do niego rękojeść długą, cienką i mocną. Gdyby wyprowadzano go na spacer, spróbowałby zdobyć w ogródku jaką witkę. Ale było rzeczą wątpliwą, aby wobec jego uporu i odmowy zeznań dozwolono mu kiedykolwiek spacerów. Zwrócił więc uwagę na rzeczy, które miał w celi. Miał tam łóżko żelazne, stół i stołek, miał wreszcie w ciągu nocy wiadro blaszane z rączką drucianą. Ta rączka grubości pióra, mogła być doskonałym świdrem, lecz jak nią zawładnąć — w tem sęk? W dodatku rozumiał, iż dziurawienie grubego muru potrwa długo, a wobec ciągłego przenoszenia go z miejsca na miejsce, nie warto nawet pracy tej na teraz rozpoczynać! A jednak dobrzeby było dowiedzieć się, jakie tu są obyczaje? Co wolno, czego nie wolno? Czego ma się prawo domagać, a czego nie? Prawidła, wywieszone na ścianie były beznadziejne: mówiono w nich o tem tylko, czego nie wolno.
Z głową, pełną pomysłów, sercem pełnem pragnienia czynu i walki, usnął, szepcząc:
— Nie dam się, nie dam się!... Boże, dopomóż mi, a ich wszystkich niech djabli wezmą!
Tak był przyzwyczajony do przenosin w nocy, że obudził się w odpowiednim czasie. Długo przysłuchiwał się, czekając w ciszy na znany skrzyp kroków, brzęczenie ostróg i zgrzyt otwieranych rygli. Lecz cisza, głęboka cisza więzienna, nienaruszana żadnym turkotem, żadnym głosem zewnętrznym trwała dalej niezmącona. Przemyślał wtedy, po raz który niewiadomo, wszystkie swoje przygody, wszystkie odpowiedzi, jakie dał żandarmom, wszystkie sztuczki, jakich używali, aby wydostać od niego zeznanie, uśmiechnął się dumnie i powrócił myślą do rodziców. Usnął, wzdychając, ogarnięty tęsknotą i pragnieniem dowiedzenia się, co się tam u nich dzieje.
— Żeby choć liścik maluchny, parę słów!... — marzył.
Nic ruszono go tej nocy, nie ruszono go nawet na przyszłą noc, a na trzeci dzień dostał istotnie liścik maluchny, parę słów... od matki. Popatrzył nań z zabobonną trwogą, nie śmiąc czytać!... Zapragnął i oto jest?... Coś się zaczyna dziać innego, lepszego! Nic w liście zresztą nie było prócz zwykłych „jesteśmy zdrowi“... „staraj się, synu, nie przeziębić“... „posłałam ci bieliznę“... „całuję cię i błogosławię wraz z ojcem“...
Ta wieść ze świata wstrząsnęła nim głęboko, do bolu prawie, poczem błoga radość wypełniła mu piersi na długo. Nawet na żandarmów spoglądał tego dnia życzliwiej. Spotkała go jednocześnie druga niespodzianka — wyprowadzono go na spacer.
Teraz on zkolei, chodząc między suchotniczemi drzewkami, spoglądał badawczo na szeregi okien, czy nie ukaże się w którym z otwartych lufcików jaka twarz znajoma?
Daremnie jednak patrzał: nikt nie wyjrzał.
Godzina pewnie była nieodpowiednia, więźniowie wypoczywali po obiedzie, albo może czytali.
Zwrócił więc pilną uwagę na ziemię, na drzewa, aby przekonać się, czy nie uda się czasem zdobycie pręcika.
Na pożółkłej, jesiennej, murawie, leżało wprawdzie kilka sękatych badyli, ale znajdowały się tak daleko od dróżki spacerowej, że o podniesieniu ich nieznacznie mowy być nie mogło.
— Zresztą są pewnie zmurszałe!... — pocieszał się, odchodząc do celi na wezwanie pilnującego żandarma.
Wydało mu się, że spacerował niezmiernie krótko, próbował nawet zwrócić na to uwagę żandarma, pytając go, ile minut wyznaczono na spacer, ale ten nie odpowiedział mu nic zgoła, jakby go nie słyszał.
Minęło parę dni.
Przyzwyczaił się do celi, z której go nie ruszano, przyzwyczaił się do spacerów.
Na prośbę, żeby mógł napisać do matki, odpowiedziano mu, że listy wolno pisywać raz na miesiąc, określonego dnia, że termin wczoraj upłynął; wcześniej więc jak za cztery tygodnie listu wysłać nie może.
Pragnienie porozumienia się z towarzyszami więzienia dręczyło go jak zmora. Podejrzewał, iż go żandarmi oszukują, że wolno więcej, niż mu mówią i że on tych swoich przywilejów nie wyzyskuje...
Myślał o tem nieustannie.
Próbował stukać, ale nie odpowiadano mu, choć słyszał kroki wgórze nad sobą i obok w celi na prawo.
Na lewo miał głuchą ścianę, po której wilgoć spływała strumieniami i od której wiało nieznośne zimno.
Łóżko, które stało początkowo przy niej, przeniósł na drugą stronę.
— A co: gdyby tak się przymówić do kancelarji i pogadać z Don Pedrem?... Możeby go przeniósł do innej celi!... Tu taka wilgoć!...
— I tak nudno, tak strasznie nudno!... Najgorszy z korytarzy! — rozmyślał, spoglądając na obrzydliwe ściany i posępne, ciemne okno.
W czasie swych ciągłych wędrówek poznał plan więziennego gmachu na tyle, że mógł bez trudu określić położenie swej celi. Była zewnętrzną, narożną, okno jej wychodziło na pusty i nieodwiedzany wcale przesmyk między więziennym gmachem i zamkniętemi na głucho fortecznemi składami.
Chodził tu wprawdzie szyldwach, ale musiał mieć do pilnowania duży działek, gdyż cień jego rzadko migał na matowych szybach okna.
Brama forteczna też stąd była niedaleko.
Raz Józefa nawiedziła nagła jak błyskawica myśl napozór niedorzeczna, która jednak nie opuszczała go już ani na chwilę: uciec, uciec stąd.
Przepiłować kratę, przebrać się w białą oponę, w bieliznę i uciec w jaką zamieć śnieżną.
Powinny się zacząć niedługo wichury zimowe, gdyż śnieg już prószył i chociaż zaraz tajał, wróżył zbliżanie się głębokiej zimy.
Ale jak to uczynić?
Jak dostać się do kraty, zamkniętej podwójnemi szybami. Następnie, skąd wziąć piłki? Czy nie lepiej zrobić podkop?...
Wyjąć deskę, jak to czytywał w książkach, i wydrążyć otwór w fundamencie?...
Długie godziny spędzał na przeglądaniu desek i rozmyślaniu nad sporządzeniem odpowiednich narzędzi.
Przyszedł do wniosku, że jednak przedewszystkiem potrzebny mu będzie świder dość długi, żeby wysondować grubość muru i naruszyć jego całość.
— Spróbuję, jak to mi pójdzie i zrobię dziurę do sąsiada... Pewnie zostawią mię tu dłużej, bo cela jest zimna, wilgotna, więc zechcą pewnie teraz dręczyć mnie reumatyzmem...
Ale nic z tego!... Ucieknę!... Byle dostać pręcik!...
Raz, siadając do obiadu, zawadził ubraniem o trzaskę, nadłupaną przy krawędzi stołka.
To mu podsunęło pomysł, do którego wykonania przystąpił niezwłocznie po sprzątnięciu przez posługacza naczyń i oddaleniu się żandarma.
Należało odkrajać brzeg stołka, trąc trzonkiem łyżki blaszanej między słojami drzewa aż do zupełnego przecięcia deski.
Zaczął to robić niepostrzeżenie, siedząc na stołku i pilnie nasłuchując, co się na korytarzu dzieje. Drzewo było suche i twarde, robota posuwała się bardzo powoli. Józef tem się nie zniechęcał i po paru dniach posiadał już gruby patyk, który ukrył w sienniku. Brzeg stołka wyrównał łyżką i zabarwił kurzem z wodą, iż wyglądał jak stary. Rękojeścią łyżki, którą naostrzył o kafel pieca, wyrównał patyk, ogładził, przywiązał doń wyciągniętemi z ubrania nićmi ułamek stalówki i otrzymał w ten sposób narzędzie, z którego był niezmiernie dumny i które natychmiast puścił w ruch za piecem. Uważał, iż tam jest miejsce najodpowiedniejsze na otwór nietylko dlatego, że tam występ pieca najlepiej zabezpieczał „robotę“ od oczów żandarma, ale jeszcze dlatego, że wiercenie mógł prowadzić szparą między piecem i cegłami muru, gdyż piec był wspólny dla obu cel przyległych. Wnioskował, że spojenie powinno być mniejsze od samej cegły.
Pracę zaczął niezwłocznie. Okazała się zaiste egipską. Nici, łączące stalówkę z patyczkiem, co chwila rozluźniały się, naciskać na świderek nie było można i zagłębiał się on w twardą ścianę niezmiernie powoli. Józef nie zniechęcał się jednak, przeciwnie, rozpalał trudnościami; praca wniosła ożywczą strugę w jego zabójczo jednostajne życie.
Znikł strach i niepokój, sypiał po nocach doskonale, apetyt mu się poprawił, na białej twarzyczce pojawiły się rumieńce, oczy zabłysły wesoło. Kiedy nie mógł pracować, chodził sobie po celi i wyśpiewywał piosenki, które często sobie układał. Żandarmi nie niepokoili go więcej, przyzwyczajeni do trybu jego zachowania się; nie przenoszono go również, czego bał się obecnie ogromnie. Wogóle traktowano go lepiej i Józef przypisywał to głównie swej hardości:
— Gdybym ustąpił i przyznał się, toby mnie gnębili więcej, żeby reszty się dowiedzieć!... A tak, dali spokój, bo widzą, że napróżno!... A może nawet myślą, że nic nie wiem i wypuszczą mnie niedługo!... Ha, wtedy dziura zostanie dla innego!... — myślał z żalem.
Robota mocno posunęła się już naprzód, gdy pewnego wieczora, ku wielkiemu przerażeniu Józefa, szczęknęły rygle i wszedł wachmistrz żandarmski. Rozejrzał się, jak zawsze, podejrzliwie po celi i spytał, cedząc wyrazy:
— Czy nie zrobi pan jakich zamówień do sklepu? Jeżeli ma pan pieniądze w kancelarji, to może pan kupić sobie cukru, herbaty, bułek, wędliny, papierosów...
— Mam trzy ruble!... — odrzekł pośpiesznie Józef, trochę zmieszany widokiem wapiennego i ceglanego pyłu, których nie zdążył zmieść z pod pieca.
— Nie trzy ma pan, a sześć!... — poprawił go wachmistrz, zaglądając do swojej książeczki.
— Ach, tak!... Prawda! Mam sześć! Zapomniałem.
— Ale pan nie może za tyle kupować odrazu. Pan może kupić tylko za rubla.
— Za rubla. Dobrze. Niech będzie za rubla.
— Więc cóż pan zamówi?
— Co? Chyba cukru i herbaty. Można?
— Można.
— A kiełbasy można?
— Można. Więc herbaty ósemkę i cukru funt i kiełbasy pół funta... — gadał żandarm, nie przestając wodzić oczami po celi...
— Tak, tak!... Ósemkę i funt, pół funta! Doskonale!... — powtarzał Józef, coraz mocniej zmieszany, gdyż drogocenny świder, schowany w pośpiechu pod połę surducika, zdawało się, że ożył i gwałtem wydzierał się nazewnątrz. Wreszcie żandarm szczęśliwie odszedł, a Józef wepchnął co prędzej świderek do siennika, a sam rzucił się na pościel, aby uspokoić wzburzone nerwy.
Zmiótł okruchy muru, wyrzucił je przez lufcik, zalepił dziurkę miękiszem wybielonego tynkiem chleba i położył się spać.
Tej nocy przeniesiono go do innego numeru.
Był pewny, że wachmistrz wszystko widział; zadziwiło więc go, że rewizji nie przeprowadzono i że świderek pozostawiono dalej wraz z siennikiem w jego władaniu.
— Dobrze, że przyuczyłem ich przenosić mnie z łóżkiem i pościelą!... — pomyślał radośnie.
Przyczyna przeniesienia wraz z nim pościeli i łóżka była jednak zupełnie inna, a płynęła z braku sienników, kołder, oraz z dążności zarządu więzienia do jak największego zaoszczędzenia... słomy.





XV.

W czasie swych nieustannych wędrówek po X Pawilonie przekonał się Józef, że więzienie to nie ma bynajmniej tego jednolitego charakteru, jaki wróżyła jego powierzchowność i jego sława. Miał on korytarze i zakątki ciche, posępne, ale miał i wesołe, miał spokojne, potulne, miał i burzliwe, buntownicze. Skąd to pochodziło, Józef sobie wytłumaczyć nie umiał, gdyż i tu i tam stróżowali ci sami żandarmi, ci sami żołnierze; mury, kraty, drzwi i przepisy były te same i ci sami więźniowie.
A jednak wszystko się w tych różnych korytarzach zmieniało i ten sam żandarm, co zachowywał się surowo i grubjańsko w jednym oddziale, był grzecznym i wyrozumiałym w drugim; w jednym wypadku był on czujnym, nieprzystępnym służbistą, w drugim obojętniał i głuchł na wszelkie wykroczenia więźniów.
Józef tak się wczuł już w życie więzienne, że po paru godzinach pobytu określał po kilku drobnych szczegółach, po spojrzeniu i zachowaniu się swych stróżów charakter korytarza, na który się dostał.
Tym razem był to korytarz wesoło-niespokojny, ten sam, którego okna wychodziły na wały forteczne, gdzie po raz pierwszy wyjrzał przez okno i próbował porozumieć się z sąsiadami. Szkoda, że nie w tej samej umieszczono go celi. Ale i ta była niezła, sucha, ciepła, widna. Wogóle inny wstępował duch w człowieka!... Ogarniał jakiś specjalny nastrój. Przedewszystkiem tu wcale nie było tak strasznie cicho, jak gdzie indziej. Coraz stukano do drzwi. Żandarmi biegali zatroskani od celi do celi, nie przyciszając nawet kroków. Rozmowy z nimi więźniowie prowadzili wcale nie szeptem, a głosem donośnym i śmiałym. W celach rozbrzmiewały pieśni i śmiechy, oraz słychać było nieustanne prawie to tu, to tam kołatanie.
Do Józefa również zastukano natychmiast, skoro tylko posługacz wniósł mu śniadanie.
— Kto?... Skąd?... Jak?... Za co?...
Odpowiedział, trochę zmieszany natarczywością i odwagą, z jaką pukano, nie bacząc na obecność pod drzwiami żołnierzy i żandarmów. Dowiedział się, że sąsiaduje z nim Frączak z P. P. S., z frakcji rewolucyjnej, z czego bardzo się ucieszył, bo zawsze marzył o poznaniu tej awanturniczej partji. Z drugiej strony miał lewicowca Potockiego. Dziwiło go trochę, że ten tak samo hałasuje i dogaduje żandarmom, jak „frak“ i poczuł do niego za to również sympatję.
— Przewiercę dziurę do obu! — powiedział sobie i wziął się do tego zaraz po śniadaniu. Na korytarzu rozbrzmiewały prawie bez przerwy głosy i kroki, ruch nie ustawał i zajęci ciągle żandarmi nie przeszkadzali mu wcale w robocie. Wtem usłyszał trzykrotne głuche uderzenie w ścianę, a potem na piecu dziwny szmer, jakby pełzanie gada. Domyślił się zaraz, o co chodzi. Przystawił stołek, schwycił się rękami za gzyms, podciągnął do wierzchu pieca i dostrzegł tuż przed nosem gruby patyk, wystający z dużej dziury. Zapomocą tej „igły“ wywlókł z muru długi, płócienny woreczek, pełny papieru. Radość jego granic nie miała. Znalazł tam liścik do siebie, kawałeczek ołówka, czysty papier, parę gazet, oraz liścik do sąsiada Potockiego ze wskazówką, jak go przesłać. I w tamtym murze naprzeciwko była już dziura; nie to go jednak zdumiewało, lecz długość listu fraka do lewicowca, o których walce i nienawiści wiedział dobrze z opowiadań starszych kolegów i studentów na wolności. Jeszcze bardziej zastanawiał go serdeczny ton listu, na który mimowoli rzucił okiem.
— „Drogi Bolku!...
— Coś w tem jest! — rozważał. — Najpewniej, że ta lewica nawróciła się na frakcję, ale poco w takim razie on mi stukał, że jest lewicą? Przecież to brzydactwo ta lewica, która odrzuca niepodległość Polski!
List wysłał zaraz, gazetę zostawił sobie do przeczytania, jak mu to w liście dozwolono. Odwrócił się tyłem do drzwi i, oparłszy łokciami o podoknie, zagłębił w zmiętych, brudnych kartkach, jak pszczoła w miodzie. Pożarł je z błyskawiczną szybkością. Gazeta nie była świeża, lecz z drobnych jej wiadomości, z opisów, z artykułów, nawet z ogłoszeń wypłynął przed Józefem tak żywy obraz znanych mu ulic i gmachów, serce przytem biło mu tak gwałtownie i rozkosznie, iż teraz zrozumiał, jak bardzo je kocha...
Po przeczytaniu stuknął pięścią w ścianę do lewicy i zapuścił ostrożnie patyk pocztowy w odszukany w rogu otworu. Otrzymawszy z powrotem patyk z przesyłką lewicy, odesłał mu gazetę, a swoim patykiem przesłał list na drugą stronę do „frakcji“. Rad był bardzo, że może narazie uczynić użytek ze swojego, zdobytego z takim trudem, narzędzia.
Zrobiło mu się wesoło, śmieszliwie; zaśpiewał sobie, a nawet przytupnął i po raz pierwszy w więzieniu zatoczył koło w skokach tańca... Ale przycichł zaraz, zawstydził się i nawet przestraszył cokolwiek, zauważywszy błyszczące oko żandarma w okienku drzwi.
— Najlepiej nie zwracać na niego uwagi, jak to pisze „frak“! — powiedział sobie i, podśpiewując, chodził dalej po celi.
Trzasnął rygiel w zamku i drzwi uchyliły się ostrożnie.
— Śpiewać nie wolno!... — powiedział żandarm.
— Cóż więc wolno?...
— Nic nie wolno!...
— Co wam śpiew szkodzi?
— Nic nie szkodzi, ale nie wolno!...
— Dobrze, już wiem. Niech będzie nie wolno!...
— Ja doniosę komendantowi...
— Donoś pan!...
Żandarm patrzał chwilkę, jak Józef chodził po celi i nucił dalej piosenkę, poczem drzwi zamknął i odszedł, gdyż stukano nań w drugim końcu korytarza...
— Co mi zrobią? Nic mi nie zrobią? Jeżeli za takie głupstwa będą mnie chcieli dręczyć, to co uczynią w czasie badań!... Bili mnie, spać nie dawali, głodem męczyli... robactwu rzucili na pastwę, co jeszcze, co mogą mi uczynić?... Chyba żelazem będą przypiekać... Wytrzymam i to. Nic się nie dowiedzą! — myślał zuchwale.
Ciche, małe kroki wgórze nad nim zastanowiły go; były jakieś inne i towarzyszył im ledwie uchwytny szmer rytmiczny.
— Kobieta!... Napewno kobieta!... Może ta ładna blondynka!... Jeżeli one się nie boją siedzieć tu w więzieniu, to jakże ja mogę się bać?!... Trzeba się dowiedzieć, kto tam wgórze? Może „Księżniczka“?...
Napisał na oddnrtym od gazety marginesie cały szereg zapytań i posłał je „frakowi“.
Odpowiedź przyszła dopiero o zmroku. Rano po śniadaniu, kiedy żandarmi i żołnierze byli zajęci dozorowaniem oprzątanych przez posługaczy cel, poczta i stukanie odbywały się w szybkiem i ożywionem tempie. To samo działo się o zmroku, kiedy roznoszono światło i kolację. Żandarmi w tym czasie, jakby głuchli i ślepli, tolerowali rzeczy, za które w czasie zwykłym robili awantury. Więźniowie stosowali się do tej milczącej umowy i w innym czasie zachowywali spokojnie, z wyjątkiem rzadkich wypadków, wymagających niezwłocznego porozumienia się lub przesłania jakich wieści ważnych, przyniesionych z widzenia przez krewnych albo uchwyconych na spacerze.
Józef poddał się cichemu „regulaminowi“ korytarza. Rano i o zmroku korespondował, stukał, przysyłał pocztę, wreszcie rozmawiał z sąsiadami przez „telefon“, to jest dziurką w murze; we dnie chodził wkółko po celi, jak więzione tygrysiątko, marzył, przysłuchiwał się krokom sąsiadki wgórze, która spacerowała rzadko, nieśmiało i cicho, jak motyl. Wtedy serce mu poczynało bić mocniej i ogarniało go uczucie dziwnej tkliwości.
— Biedna! Jakże ona cierpieć musiała i co robili z nią ci oprawcy!... — myślał, zaciskając pięści. — A jednak są takie, co się odważają!...
I chodząc po celi, głośno deklamował:

„Och, nie zginęła nasza Ojczyzna,
Póki kobiety to czują;
Bo z ich to piersi płynie trucizna,
Którą wrogowie się strują!“

W takich momentach nie dbał, czy żandarm patrzy i słucha, czy nie, czy się gniewa, czy grozi...
Mocnym głosem wypowiadał upajające go myśli i nawet nie zwracał uwagi na szelesty pod drzwiami, na gniewne spojrzenia stróżów, błyskające w otworze judasza.
Ale to go najbardziej dziwiło, że w miarę, jak zachowanie się jego własne stawało śmielszem i krnąbrniejszem, łagodniał i grzeczniał stosunek do niego żandarmów. Nawet wachmistrz nie odzywał się doń już tak grubjańsko, jak dawniej.
— W tem coś jest! Muszę się spytać!...
O zmroku postawił przez „telefon“, to jest dziurkę w murze, cały szereg zapytań „frakowi“.
— Na to się składa dużo przyczyn. Przedewszystkiem Don Pedro jest łapownik i złodziej, kradnie nam pieniądze, wystawia fałszywe rachunki, zatrzymuje część przedmiotów, posyłanych nam z domu, no i haniebnie nas żywi. Gdyby przyszła jaka poważna rewizja, wyrzuconoby go, albo może nawet dostałby się pod sąd... Małej, takiej zwykłej awantury on się nie boi, na nią zawsze znajdzie radę, pojedyńczego więźnia ukarze, odosobni, pozbawi ulg rozmaitych... Ale my tutaj, jakeś zauważył pewnie, występujemy zawsze solidarnie: jak jeden stuka, to zaraz wszyscy stukają... Często nie wiemy nawet o co, ale wystarcza, że ktoś jest skrzywdzony... I wy, kolego, też zawsze stukajcie, a gdy was się spytają, czego chcecie, to mówcie, że żądacie, aby zadość uczyniono prośbie tego obok, co stuka, że was stukanie denerwuje!... I basta!... Don Pedro boi się takiego ogólnego buntu, skandalu, którego niepodobna byłoby ukryć, który wywołałby może jaką komisję i dlatego ustępuje... Cała sztuka, aby struny nie przeciągać. Ale tutaj my wszyscy jesteśmy „starzy“, co dawno już siedzą w więzieniu... Wyjaśniliśmy nawet Don Pedrze, iż w jego interesie leży, aby do nas tu nowych i zbyt nerwowych nie sadzał, że w jego to leży interesie...
— To wy z nim rozmawiacie?...
— A jakże. Całe dyskusje przeprowadzamy. To bardzo kompromisowy jegomość, szczególniej, jeżeli w końcu rozmowy zrobić jakie większe zakupy...
— Mało mam pieniędzy.
— To nic: Don Pedro nie gardzi i wdowim groszem. Wsiakoje dajanie błaho!
— W takim razie... Ee!... Chyba nie!... Czy w tym korytarzu nie siedzi czasem... Musiałowski?... Antoni Musiałowski!...
— Musiałowski?... Nie, nie słyszałem. Kto to taki?...
— To dziwne. A dlaczego mnie tutaj posadzili? Jak myślicie, kolego?
— Tutaj sadzają albo tych, których śledztwo skończone, albo tych, których uważają za bardzo niebezpiecznych; wreszcie niespokojnych, którzy mogliby im zarazę buntu zaszczepić w innych skrzydłach Pawilonu.
Musieli przerwać rozmowę. Józef czuł się trochę zaniepokojonym i długo rozmyślał, do jakiej kategorii więźniów mogli go zaliczyć. — Rozważania doprowadziły go do wniosku, że musiano ukończyć śledztwo. Ale w takim razie, dlaczego go nie wypuszczono?... Przecież ani nic u niego nie znaleziono, ani nic nie wykryto w czasie badania... Bo, że głupi Frąckiewicz przyznał się, to przecież on temu zaprzeczył!...
— W każdym razie — zły to znak, że mnie tu posadzono!... Zato tu o wiele lepiej, tu życie, ruch!... — pocieszał się.
Za poradą „fraka“ zażądał książek. Dano mu kilka poszarpanych tomów Kraszewskiego. Znał je dobrze, ale tak był żądny jakiejkolwiek lektury, iż z drżeniem rozkoszy rozwinął obszarpane, brudne stronice.
W ten sposób przechodziły mu dnie i tygodnie. Nie ruszano go więcej z tej celi. Zżył się i zapoznał z sąsiadami, z „frakiem“ i z lewicą, polubił ich nawet, choć z twarzy ich nie znał, nie wyobrażał nawet sobie. Z ich stukania, z ich kartek, które niekiedy przez grzeszną ciekawość czytywał, zrozumiał tylko, że jeden z nich jest wesoły, a drugi smutny, że jeden liczy na „działalność świadomej siebie jednostki“, drugi na „rozwój społecznych i gospodarczych form“; jeden na „siłę przyrodzoną narodu“, drugi na „postęp międzynarodowy“, „na solidarność klasową proletarjatu“.
Serce Józefa lgnęło do „fraka“, „gdyż ten był za Białym Orłem, za niepodległością“, lecz „lewica“ rozumowała nieraz tak kusząco „jasno i prosto“, tak zgrabnie i łatwo wszystko się u niej „samo robiło“, że słuchając przez dziurkę w murze cichego szeptu apostoła „mechanicznego pojmowania dziejów“, chłopak czuł ogarniające go pragnienie uprawnionego lenistwa, uprawnionej nieodpowiedzialności za wszystko, co się na świecie dzieje.
— Jeżeli tak, to poco ja tu siedzę!... — rozmyślał ze smutkiem. — Czem jest osobnik wobec tych potęg? Co mogę ja, syn stróża, bez stosunków, bez środków? Możeby istotnie lepiej poczekać, aż się kapitał skoncentruje, skupi nas i zorganizuje... Wtedy się wszystko samo zrobi... Musi się zrobić, bo tego wymaga logika powszechncgo rozwoju... A tak, co?
— Mają rację — wzdychał.
— Szczególniej, co przedstawiamy wobec tych sił my, Polacy?... Pozbawieni własnego państwa, wojska, wcieleni w olbrzymie gospodarcze interesy Rosji, Niemiec i Austrji... Nie damy rady!...
Chodził, dumał, walczył z bolesnemi nieskończenie myślami i wydawało mu się często, że tonie, że ginie wraz z tem wszystkiem, co ukochał nad życie i dla czego gotów był i siebie, i swe najdroższe uczucia, oraz interesy najbliższych poświęcić.
Biegł wtedy zrozpaczony do „lewej“ ściany, stukał w nią pięścią trzykroć i wołał przez dziurkę „telefonu“ tajemniczemu sąsiadowi:
— Obywatelu, a co będzie z Polską?
— Z Polską będzie to samo, co z innemi krajami. Wszyscy ludzie korzystać będą sprawiedliwie i w równej mierze ze szczęścia, wolności, wykształcenia...
— Do tej pory zruszczą nas lub zniemczą!...
— Więc co? Z klasowego stanowiska to nie ma znaczenia. Czy to syci, wykształceni, kulturalni pracownicy, choćby mówili po niemiecku, albo rosyjsku, będą gorsi od teraźniejszych ciemnych, głodnych różnojęzycznych rzesz robotniczych, które i tak nie mają ojczyzny?
— Nie! To nieprawda!... Mamy ojczyznę, każdy ma ojczyznę, jak chce... Sam jestem synem ostatniego proletarjusza, ale nie zgadzam się na to, co pan mówi!
— To znaczy, że nie jesteście dostatecznie uświadomieni. Należy zawsze starać się stanąć na klasowem stanowisku, bo to bardzo ułatwia orjentację. Właściwie dla klasowca narodowości nie istnieją. Są to historyczne pozostałości, jakieś dawne przeżytki. Obecnie terenami gospodarczemi są państwa, w ich obrębie i pod ich bezpośrednim wpływem zachodzą wszystkie walki i zmiany. Reszta, błaha i złudna nadbudówka! Język, religja, obyczaje, wogóle to, co wy nazywacie narodowością, w gruncie rzeczy jest zawadą i przeszkodą dla porozumienia się ludzkości. Proletarjusze hiszpańscy, japońscy, niemieccy, rosyjscy są bliżsi sobie i dla siebie zrozumialsi, niż dla burżujów własnego narodu.
— A w jakim języku rozmawiają? — zaciekawił się Józef.
— Eh, nie o to chodzi. Wszystko jedno — będą rozmawiali choćby na migi, a mimo to ich porozumienie się zasadnicze będzie głębsze i doskonalsze, niż z własnymi rodakami z wrogich klas. To przecie takie proste i jasne. Jako, że w ten sam sposób wyzyskiwani robociarze będą mieli punkta styczne z sobą liczniejsze i żywotniejsze, niż z własnymi ciemiężcami. Również kapitaliści i burżuje wszystkich narodowości są dla siebie bratniemi duszami.
— A jednak swój swego, choćby z innej klasy, pożałuje niekiedy, obcy nigdy. Ja to wiem!
— Jak kogo. To zależy od stopnia uświadomienia.
— Nie, nie ma pan racji. Czuję, że nie ma pan racji!... i... źle mi pan mówi.
— Może to, co wam mówię, przykre jest nietylko dla waszych, lecz i dla moich uczuć i nałogów. Ale nad uczuciami winniśmy panować; brać ich w rachubę w tych wielkich sprawach, nieledwie kosmicznych, niepodobna. — Tam rządzą prawa twarde, żelazne, wykryte i uświęcone przez naukę i nikt na to nie poradzi... Musimy im się podporządkować, czy chcemy, czy nie chcemy.
Józef gniewnie odchodził od ściany i często dzień i dwa nie gadał z „lewicą“, choć ta wołała go na rozmowę, a gdy posyłał jej pocztę od „frakcji“ pytała żartobliwie:
— Jakże się ma, obywatelu, wasz patrjotyzm?
— Bardzo dobrze! Nic nam nie zrobi wasza międzynarodówka, jak nic nie zrobili Moskale i Niemcy.
— Pięknie, ale w takim razie poco za niego iść do kozy? On przecie nienaruszalny i wieczny. Prawo natury. Czy nie tak?
— A wy poco siedzicie?
— To co innego. My walczymy za interesy powszechne, wszechświatowe. Kiedy ja tu siedzę, to wiem, że mi współczują proletarjusze wszystkich narodów... A wy co?... Wy zwalczacie lud pracujący, sprzeciwiacie się jego interesom najżywotniejszym... I co? Własna wasza burżuazja nienawidzi was, szkaluje was, denuncjuje was... Może nie?... Co?... A co mówią i robią wasi narodowi-demokraci?... Ha?...
— Niech mówią, co chcą... Nie dla ich pochwał, ani dla lepszego kawałka chleba tutaj się dostałem. Będę walczył do ostatniego tchnienia!... — wołał gwałtownie Józef i śpieszył do „fraka“, aby mu się poskarżyć i powtórzyć „świętokradzkie“ odpowiedzi „międzynarodowca“
— Gwiżdż na niego... On umyślnie chce cię drażnić... Znam go: jest bardzo dobrym Polakiem. Najpiękniejsze zresztą rozumowania rozlatują się jak puch wobec faktu, że historja stworzyła narodowości, że one istnieją, istnieć prawdopodobnie będą długo, może wiecznie i że sprawy socjalne mogą być rozwiązane jedynie na tle celowego, rozumnie i sprawiedliwie prowadzonego gospodarstwa narodowego!...
Tu następowało długie dowodzenie, iż narodowość powstała: jako największa, możliwa przy współżyciu ludzi, „ekonomja energji“, że przy najłatwiejszem porozumieniu się jednostek, pokrewnych sobie językiem, duchem, obyczajem otrzymuje się w pracy największe zaoszczędzenie czasu i siły.
Te dowodzenia nudziły trochę Józefa, ale słuchał ich, gdyż były pewną odtrutką na „naukowe“ okrucieństwa „lewicy“.
— Wiccic co, towarzyszu? — rzekł wreszcie raz nieśmiało. — Wszystko, co wy mówicie, to jest prawda i wierzę wam zupełnie... Lecz nawet, gdyby tak nie było, to czuję, że nie mógłbym zostać innym. Wyznaję, że to słabość, ale tak jest!... Jestem Polakiem i chcę nim być, choćby go wszyscy potępili... Ta Polska jest teraz jak stara, wygłodzona suka bezdomna, którą wszyscy biją... A przecież ona... królowa! Nieprawda?! Tak przecież mówi i Mickiewicz, i Słowacki, i Krasiński, i nawet Bobrzyński!...
Czekał na naganę, tymczasem po krótkiej chwilce odpowiedział mu z za muru wesoły głos:
— Ależ owszem!... To jest najlepszy z dowodów, jaki możecie nam tutaj przytoczyć; według mnie, nawet jedyny, który coś wart!
Józef poczuł, jak kamień mu spadł z serca.
— Bo i pewnie!... Poco będę się sprzeczał z tym tam, czy mam prawo być tem, czem jestem i chcę być, czy nie? Kto mi może zabronić?! Pal ich djabli!... Nie chcą być Polakami, niech nie będą... A tylko niech nie żądają, żebym był dla nich dobry, uczynny, albo sprawiedliwy... Nie obchodzą mię wcale... nienawidzę ich!...
Od tej pory niechętnie zbliżał się do muru, dzielącego go od „lewicy“ i kazał się często długo prosić, zanim zamienił słów parę. Pocztę przesyłał, ale nic ponadto.
Sąsiad odczuł zaraz zmianę i próbował wybadać przyczynę. Józef z początku się wykręcał, wreszcie otwarcie powiedział, że uważa go za odstępcę, a więc... gorszego niż moskal...
— Przecież nas też rząd rosyjski dusi! — broniła się „lewica“.
— Ha, to już nie wiem, dlaczego!... — szorstko odrzekł Józef i odszedł rozżalony od „telefonu“.
„Lewica“ już go więcej nie wołała, nie zaczepiała, zapanowało między nimi odtąd zimne i wrogie milczenie.
Z tego stosunku, który ciężył jednak Józefowi, wyspowiadał się on „frakowi“ i ten próbował złagodzić niechęć wzajemną sąsiadów, dowodząc, że to jest różnica przekonaniowa, że trzeba być tolerancyjnym, że myśl ludzka nie może jedną drogą chadzać, ale Józef nie mógł się przełamać.
— Nie mam serca do niego, nie mogę... On odstępca!... Gdyby Polska była wolna, to tak, ale teraz to to samo, co porzucić ojca i matkę w nieszczęściu, aby ucałować kogoś nieznajomego. Ja przecież was, obywatelu, rozumiem, choć pan jest socjalistą... Lecz pana z tamtej strony, to wcale nie rozumiem i przykro mi z nim gadać, więc poco się będę przymuszał...
— Wszyscy tutaj jesteśmy w więzieniu... Gniecie nas wspólny wróg, łączy wspólna dola!...
— Tak, to tak, ale on właśnie tego nie chce uznać... Nie, nie zmuszajcie mnie, obywatelu, bo go nie lubię!...
Część niechęci do „lewicy“ przeniósł Józef po tej rozmowie mimowoli na „fraka“ i mniej z nim rozmawiał, a zato oddał się całkowicie czytaniu książek, oraz rozmyślaniom na temat narodowości.
— Będę się uczył i napiszę książkę o Polsce, która wszystkich przekona!... — marzył.
Nie był jednak w stanie rozwiązać wielu zawiłych zagadnień, nasuwających się w przedmiocie narodowości. Czuł tylko, że ojczyzna jest dla niego skarbem, którego nie da wydrzeć sobie żadnym potęgom. Zaciężył więc mu bardzo stosunek z sąsiadami, którzy, wydało mu się, że na ten skarb czyhali.
— Bo poco ten „frak“ wdaje się z tą „lewicą“! — myślał z goryczą. — Twierdzi, że jest dobrym Polakiem! Paradne! A musi sam sobie dowodzić, że ojczyzna jest potrzebna! Dlaczego ja tego nie potrzebuję?! Poprostu świnie są, międzynarodowe świnie, tchórze i żydy! — zadecydował z oburzeniem.
Zaciętość w nim rosła i chwilami pragnął nawet, żeby go stąd przeniesiono gdzie indziej, choć odbierana od czasu do czasu od „fraka“ gazeta lub kartka z wiadomościami ze świata słodziły mu bardzo samotność więzienną.





XVI.

W tym czasie zaszły dwa wypadki, które odegrały ogromną rolę w historji jego duszy.
Pewnego dnia wezwano go w niezwykłej godzinie do kancelarji, a stamtąd, nie powiedziawszy ani słowa, wpuszczono go do obszernego pokoju, przedzielonego nawpół podwójną przegrodą z gęstej, drucianej siatki. Poza tą siatką, niby za mgłą, ujrzał postać matki. Obok niej stał dobrze mu znany wachmistrz żandarmski z ceglastą, drewnianą twarzą, tęgi, dorodny, opięty w mundur niebieski.
Stał z miną wyżła, wartującego nad zwierzyną.
Widok ten uderzył Józefa jak obuchem w głowę. Był pewny, że jego matka została również aresztowana i zatoczył się wbok tak, że musiał ręką oprzeć się o ścianę. Matka przypadła do kraty.
— Józiu, Józiku, dziecko moje!... Co ci to?... Ach jaki on blady, jaki mizerny?!... Co oni z nim zrobili?... — szepnęła przez łzy, gradem płynące po zawiędłej, pomarszczonej twarzy. — Pewnie źle ci jeść dają? Przyniosłam ci trochę jedzenia i bielizny. Powiedzieli mi, że ci oddadzą. Upomnij się!...
— To matka z domu przyszła, z wolności?... — pytał, przypadając z drugiej strony do kraty.
— Z domu. Albo co? — zdziwiła się.
— Nic, nic! A ojciec, ojciec też jest w domu?
— Jest, jest... Zdrów. Nie mógł przyjść, kazał cię uściskać...
— A... lokator z trzeciego piętra?
— Też wszyscy są... Kazali cię pozdrowić... Nikogo nie brak z twych kolegów, tylko ciebie — westchnęła.
— Nie wolno rozmawiać o niczem więcej, tylko o zdrowiu!... — upominał ją surowo wachmistrz.
— Ja też o niczem... Jakże się masz?... Nie chorowałeś? Tak byłeś strasznie blady, kiedyś wszedł. Teraz dopiero trochę ci się twarzyczka zarumieniła.
— Bo widzisz, matuchno, najciężej, kiedy... lękam się... że przeze mnie... kiedy myślę, żem komu krzywdę zrobił..
— Ależ nikt, nikt... Mówię ci... Wszyscy ci posyłają ukłony i uściski... Przychodzą owszem czasami do mnie. Książki obiecali nosić...
— To Kardzo dobrze. Książek bardzo potrzebuję. Chciałbym się uczyć...
— Napisz mi, co chcesz, to się postaram...
— A jakże ojciec? Bardzo się martwi, nie gada na mnie?
— Nie, nie gada; ciężko nam, ale nie gada... Kiedym tu szła, to mi też kazali, żeby cię skłonić, ale ja... nie... Ty sam wiesz... Ciężko nam, ale błogosławię cię, synu!... W imię Ojca i Syna... — mówiła cicho.
— A nie dowiadywałaś się, matko, jak stoi moja sprawa? Czy długo jeszcze się przeciągnie?... Nic mi nie mają do zarzucenia, bo ja nic nie wiem...
— To samo mówiłam, kiedy mi kazali cię skłaniać... Nic nie może powiedzieć, bo nic nie wie, mówiłam. Chcę prośbę do prokuratora podać, żeby cię wypuścili za poręką, albo kaucję pozwolili złożyć... Dobrzy ludzie obiecali znaleźć na to pieniądze...
— Cóż ci odpowiedzieli?... Mówiłaś już o tem?
— Mówiłam. Krzyczał na mnie bardzo... jenerał... Mówił, że krnąbrny jesteś, nieposłuszny, że cię nie puści... Ale podobno każdemu tak gada. Więc mi radzą, żeby podać prośbę. Cóż ty na to?
— Owszem, można! Byle tam bardzo nie prosić!... — odpowiedział po chwili namysłu.
Żandarm spojrzał na zegarek.
— Już czas!... Kończcie...
— Więc widzisz, synu... Przyniosłam ci... Upomnij się... I napisz, jakie książki będą ci potrzebne... Przyniosę... Będę przychodzić... Wszystko, co mogę... — szeptała rwącym się, przejmującym szeptem.
Ręce położyła na siatkę drucianą, jakby go chciała objąć. Serce mu się warem oblało, boleśnie zapragnął jej dotknięcia i odczuł całą hańbę i okrucieństwo tych podwójnych przegród z żelaza i tych paru stóp pustki między dwiema kratami, oddzielającemi go od matki.
— Do widzenia, matko!... Przychodź, ach przychodź, kochana!... Za dwa tygodnie, powiadasz?...
— Tak mówili...
— Więc do widzenia. Ojca uściskaj, ręce mu ode mnie ucałuj... Niech daruje, że przeze mnie może ma zmartwienie, ale nie można inaczej, nie można...
— Sama mu to mówię, cięgiem powtarzam... Dzieciątko moje, a chroń się, żebyś nie zachorował... Mam nadzieję, że się wszystko dobrze skończy...
— Nie wiem, matko, ale myślę, że tak...
— Kiedy wrócisz do nas, to się urządzimy lepiej... za miastem. Ojcu obiecują miejsce...
— Więc ojciec bez miejsca?
Milczała przez chwilkę zakłopotana.
— No tak, stracił... Kazali rządcy zaraz mu miejsce wymówić, ale to nic, to lepiej... Ciężka służba stróżowska, sam wiesz... Teraz, kiedy ty swoją szkołę skończysz, będziemy mogli innego szukać zajęcia... Przy jakiej willi, lub coś... Mówię ci, że już mu obiecują... Nic to, nie warto się martwić! Ot, głupstwo, byleś był zdrów! — powtarzała żałośnie.
Chłopak pochylił zachmurzone czoło i nic nie odpowiadał. Żandarm znów spojrzał na zegarek.
— Widzisz, matko, nie wiem, czy mi pozwolą... zdawać tutaj maturę!... Muszę się jednak uczyć na wszelki wypadek... Dlatego proszę o książki... Przyślesz mi moje książki szkolne...
— Tylko widzisz, synku: podobno nie pozwalają przysyłać tutaj książek starych, trzeba dawać nowe, nierozcięte... Ale to nic, pozamieniam u antykwarjuszy... z dopłatą.
Chłopcu boleśnie brwi drgnęły.
— Nie trzeba, nie trzeba... Bez tego dam sobie radę, przypomnę tak z pamięci... Nie chcę, żebyście wydawali, wiem, że sobie od ust ujmiecie... Nie chcę!...
— Dziecko moje, przecież ty nasz... — próbowała go przekonywać.
Drzwi za Józefem otwarły się z niemiłym trzaskiem i wszedł żandarm, który go przywiódł.
— Koniec. Proszę wychodzić!
Józef spojrzał na matkę raz jeszcze; zmącone bólem jej oczy przeszyły go jak dwa zatrute sztylety, poczuł, że znów blednie i słabnie, rękę mimowoli do serca przycisnął, usta zaciął, kiwnął jej głową i wyszedł.





XVII.

Dostał nareszcie potrzebne podręczniki i zaczął się uczyć. Zrobił sobie rozkład dnia i starał się go systematycznie wypełniać. Z rana obmywał się cały wodą, robił gimnastykę, jadł śniadanie, potem brał się godzina za godziną do lekcji. Brak papieru utrudniał mu rozwiązywanie zadań, lecz ponieważ miał ołówek, ważniejsze działania przeprowadzał, pisząc je drobniutko na marginesach książek. Po obiedzie kuł języki nowożytne, niemiecki oraz francuski. Wieczorem znowu gimnastyka przed snem.
Czas biegł mu niepostrzeżenie, poprawił mu się i sen, i apetyt, i humor... Nie gniewał się, nie oburzał, nie martwił i nie rozpaczał o byle co, jak niedawno jeszcze, nie spędzał nocy bezsennych często z powodu własnych, na niczem nie opartych, strachów i podejrzeń. Twardą wolą ujął znowu w rękę ster swej duszy i dokonywał zakreślonych zamiarów bez względu, czy mu się chciało, czy nie, czy mu było wesoło, czy smutno.
Mijały dni. Zima białym puchem zasunęła okratowane okna. Wilgoć murów dotkliwe czuć się dawała nawet jego młodym kościom. Skąpo opalany piec grzał słabo i Józef kładł nieraz na siebie nietylko palto, ale ubierał się nawet w kołdrę podczas odrabiania lekcji. Stosunki z sąsiadami spowszedniały mu i osłabły. Z „lewicą“ prawie nie rozmawiał, a od „fraka“ odbierał wprawdzie po dawnemu gazetki i wiadomości, lecz nie sprawiały one na nim teraz tego wstrząsającego, co dawniej, wrażenia. Co dwa tygodnie miewał z matką widzenie i czekał na nią zawsze z głębokiem wzruszeniem. Na wigilję przysłali mu rodzice opłatek i trochę ciast, lecz przyszły z ogromnem opóźnieniem, tak, że święta spędził jak zwykle na pracy. Rozmyślać i żalić się nad swoim losem nigdy sobie nie pozwalał.
— Mazgajstwo!... — mruczał, marszcząc młode brwi i odpędzając od siebie wspomnienie ubogiej wigilji w rodzinnej komórce stróżowskiej.
O zmroku zawołał go do „telefonu“ frak i zaśpiewał mu cichutko kolędę własnego układu

W miłości i zgodzie
Siedzą razem w kozie
Z. W. C. i „beki“,
Fraki i es-deki.
Wszystkich połączyła
Ta sama mogiła!
Oj kolenda, kolenda!...

Józef poprosił o wyjaśnienia, co to za Z. W. C. i dowiedział się, że to są inicjały Związku Walki Czynnej, utworzonej w Galicji, a mającej za zadanie stworzenie wojska polskiego dla walki zbrojnej o niepodległość ojczyzny.
— Wojska, wojska polskiego?... Dla walki zbrojnej? Jakże to?... — pytał zdumiony i rozgorączkowany tą nowością.
— To nic nie słyszeliście, obywatelu?...
— A nic!...
Wtedy „frak“ opowiedział mu wszystko, co wiedział o ruchu strzeleckim w Galicji, o celach, zamiarach i zasadach nowej organizacji.
— Poczekajcie. Na Nowy Rok wyjdzie coś, co wam wiele rzeczy lepiej objaśni!... — dodał tajemniczo.
Nie chciał nic więcej powiedzieć, dowodząc, że nie ma prawa, że to sekret nie jego, że to niespodzianka.
Dnia tego nie mógł Józef wypełnić zakreślonego programu nauk. Wzburzony chodził po celi i rozmyślał nad usłyszanemi nowinami, poczem przypadał do „telefonu“, pytał i słuchał chciwie dalszych wyjaśnień sąsiada.
— Więc co? Jakie to wojsko? Jakże to może być?... Bez rządu!... Czy z poboru? Czy jak? A jakie arsenały?

„Pod domem swoim skryte kopać lochy
I tam wśród nocy, gdy śpią wrogi nasze,
Odlewać kule, nagromadzać prochy...“

Deklamował mu „frak“.
— Tak, tak!... Rozumiem, domyślałem się!... Więc... są!... — przerwał mu z przejęciem Gawar.
— Pewnie, że są. Co ci z tych wiadomości? Nic nie wiem!... — bronił się.
— Rozumiem. Zapewne, że trzeba konspirować, ale ja nie przez prostą ciekawość... Dla mnie to ważne, niezmiernie ważne...
Niewiele się dowiedział, wystarczyło to jednak Józefowi, żeby sobie przysiągł, iż, jak tylko zda maturę, pojedzie natychmiast do Krakowa, aby wstąpić do tego związku, kształcącego żołnierzy polskich.
Od tej chwili pragnienie wydostania się z więzienia jak najprędzej wzrosło u niego do niebywałej potęgi.
Znowu zaczęła go męczyć bezsenność i pożerać wewnętrzny niepokój. Aby je stłumić, wziął się z jeszcze większą energją i surowością do wyznaczonych sobie studjów i krótko tylko o zmroku, kiedy brak światła zmuszał go do bezczynności, pozwalał sobie na ciche rozmowy z „frakiem“ w sprawie możności stworzenia istotnie polskiego tajnego wojska. W rezultacie dowiedział się, że i tu w Warszawie są już takie wojskowe organizacje. „Frak“ jednak odmówił mu jakichkolwiek wskazówek, jak je odszukać.
— Tylko szukaj, szczerze chciej znaleźć, a znajdziesz je!... — uspokajał chłopca.
Nie zraziło to Józefa, który przysiągł sobie, że nietylko je znajdzie, ale do nich wstąpi, jeżeli mu się nie uda wyjechać do Galicji, gdzie one według słów „fraka“ działały półjawnie. A tymczasem do gimnastyki porannej i wieczornej dodał sobie kilka ruchów żołnierskich: na lewo zwrot!... na prawo zwrot!... naprzód marsz!... Baczność!... Sztywny, jakby kij połknął, uroczysty i skrupulatny w wykonaniu najmniejszego szczegółu, maszerował do ściany, zatrzymywał się, zawracał na pięcie i znów maszerował z dostojeństwem i powagą „prawdziwego żołnierza“.
Zaniepokojony żandarm parę dni pilnie obserwował przez okienko we drzwiach nową „sztukę“ więźnia, której towarzyszyła głośna i sroga komenda...
— Trzeba dać znać, może zwarjował!... — mruczał, odchodząc ode drzwi.
Nazajutrz przed samym zmrokiem drzwi celi Gawara otworzyły się szeroko i wkroczył przez nie sam — Don Pedro w towarzystwie wachmistrza. Józef, który grzał się pod piecem, mimowoli postąpił krok ku niemu.
— Cóż to, słyszałem, że pan tu wyrabia jakieś niestworzone rzeczy, musztruje się pan... Cóż to znaczy? I poco to?...
— Zimno, mało mam ruchu...
— W piecach codzień palą. Grzałeś się pan tylko co przy piecu...
— Grzałem się, bo zimno...
— Cóż to znowu?!... Chcielibyście, żebym wam Włochy urządzał, Sycylję, Monte Carlo... Jeszcze czego? Nie trzeba było broić, mielibyście ciepło... Żadnych tłumaczeń i żadnego gadania!... Nie wolno i koniec! A ruchu to pan możesz użyć, chodząc wkoło celi... Musztry wymyślił!... Może jeszcze do tego związku należysz i tu mi szkołę chcesz urządzić?... Zobaczymy!... Ocho, na wszystko są sposoby... Ja tu mam takie kąty, że westchnienia ludzkiego nie usłyszysz... Ściany moje i ty mój!... — grzmiał, dumnie wznosząc swoją małą główkę padalczą.
Oburzony Gawar odwrócił się, aby nie patrzeć na rozradowaną twarz wachmistrza i udał, że nie słucha pouczeń.
— To tak!... Tak się zachowujesz?... To się musztrujesz, a jak władza mówi, stać pan przed nią nie umiesz? Nie puszczę na przechadzkę, widzenia nie dam, posyłki wstrzymam!... Ja was tu wszystkich skręcę w barani róg... Musztrować się nie wolno, powtarzam!... — kończył gniewnie już na progu.
Odszedł w głąb korytarza, nie kiwnąwszy głową, gniewnie błyskając opuchłemi oczkami i strosząc groźnie farbowane wąsy. Żandarm, zanim drzwi zamknął, obrzucił Gawara złośliwem, triumfującem spojrzeniem.
Chwilę potem słychać było zły, skrzekliwy głos naczelnika więzienia w sąsiedniej celi, jak powtarzał groźby i czynił wymówki te same, ale już z innego powodu. Tak obszedł pokolei wszystkich więźniów.
— Co to znaczy? — spytał Gawar cicho „fraka“, gdy burza minęła i w korytarzu zapanowała zwykła cisza.
— Nic takiego! Pokaz jeneralny... To dla żandarmów. Ale przez jakiś czas trzeba będzie zachowywać większą ostrożność, gdyż znaczy, iż w górnych sferach był donos... Dziś już nie będę mówił!... — odpowiedział ten pośpiesznie.
Musieli przerwać rozmowę, gdyż żandarmi wykazywali większą niż zazwyczaj pilność, nieustannie krążyli po korytarzu, podsłuchiwali i podglądali w okienko.
Pomimo to już późnym wieczorem, gdy Gawar leżał w łóżku, przysłano mu niezwykłą „pocztę“, która go cokolwiek wytrąciła z równowagi. Był to dość długi woreczek z płótna, w którym tkwił mocno zwinięty rulonik papieru. Gdy Gawar go z pochewki wydobył, spostrzegł ze zdziwieniem, że nie są to jak zwykle wycinki z gazet, lecz dwa arkusiki listowego formatu, drobno zapisane kształtnem, czytelnem pismem. W nagłówku widniał ładnie wyrysowany, ozdobny napis:

X. PAWILON.
Pismo polityczno-społeczno-więzienne; wychodzi względnie do okoliczności. Redakcja i Administracja w Cytadeli Warszawskiej. Skrzynka pocztowa w miejscu wiadomem. Prosimy o uważne, ale szybkie odczytywanie, oraz przesyłanie sąsiadom bez wsypy. — Przyjmuje się ofiary od sympatyków w papierze i stalówkach. Artykuły adresować wprost do Redakcji; dojdą bez marek.

Z trudem odczytał to wszystko przy słabem świetle lampy, umieszczonej daleko koło drzwi i przysłoniętej stołkiem; bał się wstać i zbliżyć do światła, aby nie zwrócić w ten sposób na siebie uwagi żandarma. Postanowił odłożyć lekturę do jutra, złożył pismo i schował pod skórkowy grzbiet oprawy więziennej książki. Był jednak tak wzburzony, że przewracał się z boku na bok i usnął dopiero nad ranem.
Wstał późno, z głową ciężką i wilczym apetytem. Ostygła kawa i pół bochenka pszennego chleba czekały nań dawno na stole. Jeszcze nie skończył śniadania, a już przyszedł posługacz, aby sprzątnąć celę. Potem poprowadzono go na spacer i tak zeszło, że do południa nie mógł nawet okiem rzucić na tak interesujący go dokument. Dopiero po obiedzie, gdy ustało zwykłe w tym czasie „latanie“, usiadł przy stole pod oknem tyłem do drzwi i rozłożył gazetkę na otwartej książce. Artykuł wstępny z wielkim humorem opisywał specjalne redakcyjne trudności świeżo powstającego organu i prosił o wyrozumiałość dla płynących stąd braków. Obiecywał bezstronność dla wszystkich kierunków, siedzących w kozie — pochwały i nagany będą odmierzane każdemu, w kolejnych numerach i odpowiednich porcjach, żaden nie zostanie pominięty. Dalej szła kronika miejscowych wypadków: kto został do jakiej celi przeniesiony, jakie były zajścia w tygodniu z wachmistrzem Rondlem, co mówił Don Pedro, kto został wypuszczony, kogo przywieziono. W kronice zagranicznej podawano wiadomości polityczne, pogłoski o nowych aresztowaniach, o zajściach, jakie miały miejsce na Pawiaku i w Ratuszu, o tem kto siedzi w Mokotowie...
Zdumiał się Gawar, czytając te półżartobliwe wiadomości.
— Jakże dużo jednak po tych więzieniach siedzi?!... Mój Boże! I skąd oni to wiedzą?!... Muszę zaraz napisać, czy nie słyszeli czego o „Księżniczce“. W dodatku nic niema o nas, tylko króciutka wzmianka, że byli aresztowani uczniowie na Zjeździe Młodzieży Polskiej... Muszę do nich zaraz obszernie napisać... Niepotrzebnie podali, że to Zjazd był... — gorączkował się Gawar.
Na ostatniej karcie znalazł pyszną karykaturkę: malutkiego, wyciągniętego po wojskowemu Don Pedrę gładził dobrotliwie pod brodę ogromny, gruby i wyfraczony prokurator Mielin. Z tylnej kieszeni munduru sterczał żandarmowi zwój papieru z napisem „Rachunki“, a podpis nosiła karykatura:

Don Pedro na wulkanie.

Pod nim zaraz mieścił się drobniutkiemi literami wykaligrafowany wierszyk:

Wysoki stóp aż cztery,
Wygięte nogi w łęk,
Rozmawia w sposób szczery,
Lecz zawsze łże, w tem sęk!

Wielki zbrodzień,
Kaszą codzień
Karmi nas ten rządu syn,
A kotlety
To niestety
Daje, gdy ma być Mielin.

Ma zawsze pracy wiele
Niewdzięcznej, że aż strach:
Zalepiać wciąż „tunele“
„Pocztowy“ wąchać gmach;

Lecz od czasów, gdy frykasów
Wonnych raz doczekał się,
Gdy ma listów
Socjalistów
Szukać, wówczas w pień ich klnie!...

Czasami liberalnie
O władzy mówić śmie,
Że on też radykalnie
Niekontent z rządu — nie!

Gdyby nie to
Sub secreto
Mówi wśród tajemnych min —
Za swą sławną
Służbę dawną
Miałby krest i wyższy czyn!...

Nie te jednak rzeczy wesołe zajęły Gawara. I nawet nie te niesłychanie ciekawe wiadomości więzienne, które otwarły nagle przed nim cały ogrom i rozmaitość zamkniętych tu sił, całą bujność marnującego się życia. Uwagę jego pochłonął i wprost wstrząsnął nim poważny artykulik, umieszczony w odcinku pod kreską i zatytułowany: „Wojsko jako wola narodu“.
Przeczytał go raz, przeczytał go drugi, przeczytał trzeci, pił go wprost oczami, czując, że każdy wyraz, każda myśl zapada mu w głąb duszy, jak drogocenna perła.
— Tak!... — westchnął. — W otwartem polu, z bronią w ręku... jawnie i śmiało... bronić swych praw i swego honoru!... O Boże, Boże, daj, abym i ja kiedyś!...
Potarł czoło ręką i przeszedł się po celi.
— Muszę do nich napisać!... Muszę dowiedzieć się!... Jak to dobrze, że dają tu te „odpowiedzi od Redakcji“!
„Numer“ odesłał „lewicy“, a sam siadł niezwłocznie do pisania listu.
Nie było to rzeczą łatwą, gdyż pytań było tak dużo, a papieru miał tak mało...





XVIII.

Gazeta wznieciła ruch na wszelkich drogach komunikacyjnych więzienia. Stukały „telegrafy“, gadały „telefony“, a w nocy gwizdania i krzyki wart mówiły, że i nazewnątrz coś się dzieje niezwykłego.
— Co to znaczy?... Co się stało?... — pytał Gawar, wsłuchując się w rytmiczne kroki i rozmowy szyldwachów.
— Nie wiem. Pewnie złapali gdzieś „pocztę zagraniczną“.
— Jaką „pocztę zagraniczną“?
— Widzisz, dawniej kiedy nie mieliśmy dziur, które teraz w każdej prawie są celi w naszym korytarzu, to używaliśmy komunikacji przez okno na sznurku. Ale musieliśmy ją zarzucić, gdyż zbyt często narażona była na wsypy. Szyldwach, zauważywszy, że się coś po murze snuje, dawał zwykle znać starszemu gwizdkiem, ten wskazywał żandarmom okno i była rewizja w celi. Proces uwiadamiania trwał za długo i zwykle już nic nie znajdowano, ale zawsze... niepotrzebny powstawał zamęt!... To nas głównie skłoniło do szukania nowych dróg zapomocą pręta, wyłamanego z łóżka i wyostrzonego na piecu w kształcie dłóta... Tuneli robiło się kilka na zapas... Z początku żandarmi zaciekle walczyli z nami, obecnie, w naszym przynajmniej korytarzu, pogodzili się z losem i już ich nie szukają, ograniczając się do wypadku skandalicznej nieostrożności... Ale w innych oddziałach walka trwa jeszcze i stąd pochodzi cała ta bieganina... Nie trwóż się, ale bądź ostrożny, gdyż zbudził się ruch w całem więzieniu...
Istotnie żandarmi latali po korytarzu, jakby oszaleli. Co chwila zgrzytały rygle otwieranych gdzieś drzwi i słychać było ochrypły bas wachmistrza Rondla, kłócącego się z winowajcą.
Gawar przycichł. On wysłał już swoje zapytania do Redakcji, a obecnie obmyślał własny artykuł do pisma w sprawie „powszechnego ubojowienia młodzieży“.
Miał kłopot z papierem, gdyż we wszystkich książkach, jakie mu przysłano, białe kartki były wydarte. Poświęcił więc marginesy swoich podręczników szkolnych i z wielkim zapałem, połączonym z niemniejszą „tremą“, wziął się do pisania. Pisał, wycierał skórką chleba i znowu pisał, rozpaczał, że „nic z tego nie będzie“, to znów podniecony chodził po celi i wielekroć razy szeptał obmyślone zdania, nim je z dumą na papierze wyłożył.
Wtem pewnego dnia otrzymał odpowiedź z Redakcji, która objaśniała, że numer następny „z powodów od niej niezależnych“ wyjdzie ze znacznem opóźnieniem, dawała więc wyjaśnienia na niektóre pytania wcześniej. Przytem delikatnie wyraziła żal, że nie wie, kim jest adresat, gdyż mogłaby może bardziej szczegółowych co do wielu rzeczy udzielić wskazówek. Gawar uszczęśliwiony odpisał natychmiast, opowiadając otwarcie wszystko, co się jego tyczyło. Rozumie się, że przeznaczony na artykuł papier został zużyty inaczej, zato niedoszły dziennikarz otrzymał znaczną ilość informacyj, które wykazały mu dobitnie, iż obmyślane przezeń projekty i „wyczuwane“ potrzeby, oraz „trawiące“ wątpliwości, były już rozwiązane, albo upadły dzięki „przeklętym“ warunkom, albo pracowano nad ich rozwiązaniem... tam gdzieś woddali. Korespondencja nie ustawała, nie było dnia, żeby nie wysłał lub nie otrzymał liściku. Były tam już i realne wskazówki, i instrukcje, bardzo jednak ostrożne i niedostateczne. Gawar doskonale rozumiał, że inaczej być w tych warunkach nie może, mimo to pytał i pisał dalej pochłonięty, jakby zaczarowany jedną myślą i jednem dążeniem...
Aż stało się pewnego razu, że przez tunel na piecu, którego używali z „frakiem“ w rzadkich przypadkach większych przesyłek, otrzymał umiejętnie zwinięty i przewiązany nitką rulonik cieniuchnego papieru. Zrozumiał odrazu, iż jest to coś niezwykłego i z bijącem sercem czekał, aż się na korytarzu żandarmska podejrzliwość znuży i uciszy, aby posyłkę szczegółowo obejrzeć. Gdy ją wreszcie rozwinął i zdumione jego oczy odczytały na tytułowej karcie: „Regulamin musztry“, wydało mu się, że cela zaczyna tańczyć koło niego.
— Cud, cud!... Tutaj!... Boże, jakże się to stało?... Dziękuję Ci, żeś mię wysłuchał... Już teraz wszędzie, gdzie tylko się znajdę, będę mógł... Ale zuchy!... I jaką mają organizację... Tutaj!... Regulamin musztry... Patrzajcie!
Oglądał cudowną rzecz na wszystkie strony, podziwiał druk, papier... Czuł, że ich „kocha“, „wielbi“ i... zimny, trochę brudny papier nagle do ust przycisnął niby dłoń dobroczynną. Ta nieduża broszurka, drobno drukowana na cieniuchnym jak bibułka, ale mocnym angielskim papierze stała się dla Gawara biblją, którą codzień czytał i rozważał i którą dla pewności na wypadek wykrycia i odebrania przepisał w międzywierszach gramatyki łacińskiej.
Dostał jeszcze jeden numer „X Pawilonu“, w którym wyczytał wiadomość, że niedługo ma się odbyć sąd wojenny nad kilkoma od półtora roku już siedzącymi w cytadeli członkami byłej Organizacji Bojowej.
— Co im grozi? — spytał niezwłocznie „fraka“.
— Niewiadomo. Co najmniej długoterminowe ciężkie roboty, ale może i gorzej...
Józefowi serce się ścisnęło i nie śmiał dowiadywać się więcej; wdrapał się tylko wieczorem na okno i próbował przez lufcik rozróżnić woddali to miejsce koło bramy fortecznej, które zwano w żargonie więziennym „Czerwonem Polem“.
Wpobliżu, na wysrebrzonych światłem księżyca śniegach, jakieś budynki kładły czarne, kanciaste cienie, a woddali majaczyły białawosine wały z cieniami szyldwachów na grzbietach. W ciszy niezmiernej skrzyp nieustanny i rytmiczny kroków żołnierskich rozlegał się jak szmer owadów, drążących stare, zmurszałe drzewo.
Józef zamyślony nie zauważył, jak takie skrzypienie zbliżyło się pod jego okno.
— Ty czewo? Slezaj!... A to ja tie... — rozległ się naraz zdołu gniewny krzyk.
Józef spojrzał pod siebie i dostrzegł tuż pod oknem szarą figurę sołdata, mierzącego doń z karabinu.
Była to rzecz niezwykła — dotychczas żołnierze ci zachowywali się dosyć dobrodusznie.
— Nu, nu!... Nie bud’ durak!... Siejczas sojdu!... — uspokoił go i zamknął lufcik.
Żołnierz ziewnął głośno i poszedł dalej, skrzypiąc ciężkiemi butami na śniegu.
Od tego dnia w korytarzu zapanował jakiś bolesny, naprężony spokój, przerywany od czasu do czasu gorączkowem stukaniem; wtedy to przychodziły rozmaite wieści o odbyć się mającym procesie, o terminach, o istocie oskarżeń.
Wymieniano nazwiska podsądnych, ale Józef nie znał nawet ze słyszenia żadnego z nich. Niespokojna atmosfera więzienia udzieliła mu się jednak; nie był w stanie skupić uwagi, jak dawniej nietylko na swych algebraicznych zadaniach i greckich ćwiczeniach, ale nawet na „Regulaminie musztry“.
Pewnej nocy, gdy już spał, zbudził go „frak“ gwałtownem stukaniem w ścianę.
Szmer i stukanie słychać było w całym korytarzu i, co dziwniejsza, żandarmi nie przeszkadzali.
Józef przystawił stołek do pieca i wyjął zatyczkę z otworu „Wielkiej komunikacji“.
— Co się stało?
— Trzy wyroki śmierci!
— Mój Boże!... I czy to już... nieodmienne?
— Generał-gubernator może jeszcze ułaskawić, ale rzecz wątpliwa...
— A kto?
„Frak“ wymienił mu trzy nazwiska i powtórzył, żeby natychmiast zawiadomił o wszystkiem „lewicę“.
Józef z trudem zlazł ze stołka, tak mu nagle „podcięło“ nogi. Niezmierna żałość i ból napełniały mu serce.
— Jakże to tak?!... — rozmyślał. — Wezmą i powieszą... Niby tak... wezmą i powieszą... O Boże, Boże!... Pewnie młodzi... Gdyby naprzykład mnie tak... Gdybym należał do tego Związku Walki Czynnej... teżby powiesili, gdyby złapali... Napewnoby powiesili... Dziś sobie chodzę, czytam, uczę się, a jutro... jak psiaka!... Nie, straszna śmierć... Co innego bić się, zginąć w polu od kuli w czasie bitwy. Ale tak!... Okropne!... A jednak jak trzeba, to się umrze, zanim inni zostaną żołnierzami!... Boże, Boże, co oni sobie myślą?... Pomsty na nich niema!...
Przywołał z trudem do telefonu „lewicę“, która widocznie już spała. Powtórzył mu wiadomość, ale nie miał ochoty do gawędy i nic nie odpowiedział na suchą uwagę Potockiego:
— Szkoda, głównie dlatego, że ofiary te są „bezpłodne“!
Odszedł od telefonu, nie czekając końca zdania, położył się na łóżku, ale oka już do samego rana nie zmrużył.
Kilka dni następnych czuł się ciężko porażonym moralnie, jakby chorym. Zmagał się z sobą, usiłując nakłonić do skrupulatnego wypełniania nakreślonego planu zajęć. Szło mu to bardzo opornie, tem bardziej, że co dnia przychodzące wieści, streszczenia przemówień sądowych, opowieść o zachowaniu się podsądnych, jątrzyły tajną ranę, zadaną przez nowy gwałt, dokonywujący się nad bratniemi duszami tuż-tuż za ścianą... Nie wszyscy podsądni byli mu równie sympatyczni, ale wszystkich było mu żal. Wszyscy byli młodzi i ból ich przedwcześnie przerwanego życia dręczył jakimś dziwnym wyrzutem, warząc mu wszelkie pragnienia, projekty i nadzieje.
Szczególniej zachowanie się głównego oskarżonego, którego godność, spokój, odwaga, bezgraniczna ofiarność zaimponowały nawet sędziom, budziło w chłopcu zachwyt i miłość bezgraniczną.
— „Niech żyje niepodległa Polska!...“ „Nic nie jest za wiele dla wolności ojczyzny!“... — powtarzał z upojeniem powiedzenia oskarżonego na sądzie.
Przysięgał sobie, że stanie się do niego podobnym, że, czy go wypuszczą, czy wyślą, on gdziekolwiek się znajdzie, będzie walczyć o tę wolną i niepodległą Polskę, nie szczędząc ani sił, ani cierpień własnych, będzie mścił się za poniżenie narodu, za śmierć i prześladowanie bojowników wolności, za lata więzień i wygnania tysięcy ludzi, za upokorzenia, za podłość narzuconą i umyślnie szczepioną współrodakom.
— Podli, podli i okrutni! — myślał o zabórcach.
Szalejąca mu w duszy burza oburzenia i gniewu, miłości i nienawiści, to cichła, to rozpalała się z nową mocą z lada powodu, czyniąc go zamyślonym, roztargnionym, nieuważnym zarówno na to, co mu mówili sąsiedzi, jak i stróżujący go żandarmi.
Nauka szła mu coraz gorzej; po całych dniach nie mógł się skupić, odczytywał wielokroć najprostsze zadania, siląc się bezskutecznie wniknąć i zrozumieć ich sens; powtarzał nieskończoną ilość razy wyznaczone sobie łacińskie lub greckie ustępy poto jedynie, aby przekonać się, że ślizgają się one po jego wytężonej uwadze i pamięci, nie zostawiając tam najmniejszego śladu.
Melancholijnie przeglądał regulamin musztry i uśmiechał się doń, jak do starego przyjaciela, który daremnie usiłował go pocieszać.
Wilgoć i zimno murów więziennych znalazły nagle dostęp do jego duszy, niszcząc tam wszelkie ciepło marzeń i czynnej egzaltacji.
— Najlepiejby umrzeć!... — pomyślał raz o szarym, cichym zmroku.
To go otrzeźwiło.
— Nie, nigdy!... Niech mnie lepiej oni sami zabiją!... — powtarzał z dawną energją.
Ale nie czuł jej w sercu i rozumiał, że zginie, zmarnieje, jeżeli wkrótce nie nastąpi jakieś zewnętrzne uderzenie, które wyprowadzi go nareszcie z tego niezmiernie nużącego i niebezpiecznego stanu. Pisał kartki do matki, stukał na górę do chodzącej ponad nim cichemi krokami towarzyszki więzienia. Odpowiedź na listy nieprędko przyjść mogła, a towarzyszka z za sufitu przestawała chodzić, słuchała stukania, ale nie odpowiadała na nie wcale.





XIX.

Niespodzianie, pewnego dnia, gdy, stojąc pod piecem, mocował się z trawiącem go zniechęceniem i smutkiem, drzwi otwarły się i wachmistrz żandarmski Rondel poprosił go grzecznie:
— Proszę pana, pójdziemy!... Niech pan nie bierze czapki i paltota. Pójdziemy tu blisko!... — dodał, widząc, że Józef zamierza się ubierać.
Poruszony tą niezwykłą okolicznością i tonem głosu żandarma, Józef poszedł pośpiesznie za brzęczącym ostrogami przewodnikiem. Zeszli na dół po schodach znaleźli się w tym małym korytarzyku, przylegającym wprost do kancelarji, w którym już raz był Józef w początkach swego pobytu w X Pawilonie. Uderzyło go tym razem, że u drzwi każdej tam celi stoi żołnierz z najeżonym bagnetem i oka nie spuszcza z otwartego do celi okienka. Żandarm dyżurny już czekał na Józefa przy jednych drzwiach i odemknął je natychmiast. Młody więzień zatrzymał się na progu i zawahał.
Pośrodku celi stał naprzeciw niego jakiś nicznajomy mężczyzna z ciemną, ospowatą twarzą, włosami w nieładzie, z przejmującem spojrzeniem czarnych oczu. Zobaczywszy Józefa, wyciągnął zaraz rękę i uśmiechnął się doń.
— Acha, przyszliście, towarzyszu!... Bóg wam zapłać!... Chodźcie, chodźcie, to niedługo!...
— Piorun!... — przypomniał sobie nagle Józef.
— Tak, tak! Piorun!... Poznaliście?... Hę?!... Chodźcie bliżej, siadajcie... Może herbaty! Jeszcze ciepła.
— Jakże się stało?... Jakże oni pozwolili!...
— Nie wiem, ale pozwolili... Każdy prosił, co chciał, więc go prosiłem o jaką żywą duszę, bo mi ciężko samemu... A że nikogo tu nie znałem prócz was, więc wymieniłem wasze nazwisko. Nie gniewajcie się, przecież to niedługo...
Józef obejrzał się na zamknięte już drzwi celi.
— Jakto niedługo?... Wypuszczają was?...
— A juści!... — uśmiechnął się krzywo. — Wypuszczają...
— Wolnym będę niedługo, obywatelem rajskim!... Żaden żandarm mi już nic nie zrobi... Ale widzę, wy tam nic nie wiecie... Nie stukacie wcale do siebie, czy co?... To nie wiecie, że... do piachu idę?... O sądzie nic wam niewiadomo?...
Józef zadrżał.
— Owszem — odrzekł zbielałemi ustami. — O sądzie wiedziałem, ale tam o was nie... mówiono!
— Jakto nie mówiono? Byłem w spisie, nawet w gazetach stało o mnie i dużo nawet. Pokazywał mi adwokat: Walenty Przepiórkowski.
— Walenty Przepiórkowski?
— Tak, tak! To właśnie ja... Bo Kolenda, to nie moje nazwisko, a tylko miałem jakiś czas taki lewy pasek... To samo Musiałowski... A Piorun to już wiecie, że to przezwisko!...
— Walenty Przepiórkowski... malarz. Prawda... był!... — powtarzał Józef jak przez sen.
— A widzicie!... Teraz już niema żadnej wątpliwości... Prowok Sukiennik wszystko im na czysto opowiedział. Ach, gdybym ja wiedział, że to taka kanalja, dawnoby on już po ziemi nie chodził. Okazja nieraz była. Sypiał ze mną pod jedną kołdrą, psia jego mać... Sam pierwszy nas od partji oderwał, pouczał, że nie z rządem wojować należy, nawet nie z kapitałem, bo to tylko piana, zewnętrzność, a grunt to ta inteligencja, co to nic nie robi, a wszystko ma, bo nam odbiera... Ona nawet gorsza od burżujów, mówił nam, bo bez tych inżynierów, doktorów, mecenasów, urzędników, to burżujby nam nic nie zrobił i rządby w dziewięćset piątym roku już zdechł w ręku proletarjatu. Tak mówił, jak z nut śpiewał. I na Rataja się powoływał, co przecież dawniej w Centralnym P. P. S. siedział, książki jego nam czytał. Każdemu słowu jego wierzyliśmy święcie, aż tu patrzcie: prowok...! Och, gdybym go dostał!... Dwa razy umrzeć gotówem, byłem go na pięć minut dopadł, bylem go na mgnienie oka miał na muszce „bronka“!
Zgrzytnął zębami i dłonie potężne w powietrzu, jak szpony, zacisnął.
— Ale jakże się udało wam uzyskać pozwolenie na widzenie ze mną?... — przerwał mu Józef.
— Mówiłem już: pytali każdego po zatwierdzeniu wyroku, czego chce... Rodziny nie mam, listów nie pisuję... Papierosy kurzę tylko... Mam ich dość, widzicie... Starczy!
Znów się gorzko uśmiechnął.
— Palicie, towarzyszu? Bierzcie!... Obiad sobie kazałem dać... Ale strach mię ogarnął, jak mnie tu zamknęli... Zacząłem walić we drzwi!... Zabijcie mię zaraz, natychmiast, albo dajcie mi kogo... Więc przyszedł naczelnik... Księdza ofiarował... Ale co ksiądz? Podobno, że tu jest on podrobiony, taki sobie szpicel zwyczajny, przebrany w sutannę... Więc powiedziałem: nie! Chciało mi się z jakąś czystą duszą pogadać, z towarzyszem! Więc was wezwałem... Już mi nie żałujcie tych paru godzin... Co?...
— Ależ, nie, owszem! Rad jestem, jeżeli wam choć trochę pomóc mogę... — odszepnął Józef, tłumiąc łzy.
— Bo widzicie, mówią o mnie: bandyta, zbój! A wcale tak nie jest!... Wcale ja bandytą nie jezdem... — mówił gorączkowo. — Poszło to stąd, że mnie z partji wyleli, z P. P. S. Gorycz mię zalała, bo czego ja dla partji nie robiłem; ileż to razy, gdy trzeba było, łba nadstawiłem... Ostatnią kroplę krwi gotówem był oddać... I żeby za co, ale zupełnie za nic, za głupstwo... Sklep monopolowy bez rozkazu rozbiliśmy, dwóch sołdatów przytem ułożyliśmy i stójasa, a w potrzebie byliśmy takiej, że już dwa dni nie jedliśmy i na bilet kolejowy nie było, a tropili nas jak psy, że kroku stąpić niesposób było... Cóż mieliśmy robić?! Mówiłem w komitecie. Oni swoje: bez rozkazu? Musi być karność!... Zgoda! Będziecie mieć karność, ale nie będziecie mieć ludzi!... odrzekłem. Dużo wtedy nas takich było... Floty zabrakło w Partji. Zwijali organizację. Błąkaliśmy się, jak bez duszy... Wiadomo, człowiek przyzwyczaił się: była partja, było skąd co się dowiedzieć, a tu nic... Ani rozkazu, ani zakazu!... Wolni!... Niektórzy szpiclami zostali z tej rozpaczy... Inni się rozpili... Ale ja nie mogłem... I wtedy trafił do nas ten Sukiennik, jakoby świat człowiekowi oświecił... Poszło!... Coś w sercu szeptało człowiekowi, że źle, ale skąd mógł wiedzieć, że się tak skończy!... Prowok?!... Uważacie, towarzyszu, ten sam mistrz, ten nauczyciel, ten święty człowiek... prowok!... O Boże, mój Boże!... Nie żal mi życia, ale mi żal, że tak na marne, za prowockie słowa, za szpiegowskie pieniądze!... Bo gdyby za partję to słuszna, tom przecie nato szedł, nato się gotował... Nato złożyłem przysięgę... I czy z takiem czołem jabym teraz na sądzie stawał?!... Odpowiedziałbym im, jak Okrzeja, jak Kopiś, jak Baron, albo jak sam Mirecki... A tak co? Milczeć musiałem!... Bandyta, zbój!... Tak mi tem oczy ten prokurator kłuł i nikt się za mną nie ujął... Nawet adwokat tylko przebaczenia winy prosił... A jakie moje winy?... Nie mowny jestem sam... Z tobą tak, towarzyszu, teraz gadam, bo to ostatnie... Ot, rozdnieje, albo nawet i przed świtem wezmą mnie... I tyle zobaczę świata, co czerwonego pola za wrotami... I nawet krzyknąć sobie nie mogę: niech żyje Polska, niech żyje P. P. S.! Psia moja dola, psia, towarzyszu! A wszystko przez co? Przez te z partji wylanie!... Lepiejby mnie wtedy odrazu zabili!...
Mówił gorączkowo, bezładnie i niezmiernie szybko, jakby się bał, że mu nie dadzą dokończyć.
Gawar milczał, oszołomiony tym wodospadem słów i uczuć.
— Co?... Czy nie lepiej, żeby mnie wtedy zabito w pełni chwały, niźli żebym tak się mordował, jak teraz, co mię ze strykiem na szyi trzymają już dwa tygodnie... To po ludzku, co?... Mówią, że nie miałem litości!... A oni ją mają? A co narodu przez nich cierpi, co? A i teraz, to oni mają litość, co? Przecież ja, towarzyszu, mam dwadzieścia trzy lata... A może ja się chcę poprawić, może ja wszystko pragnę wynagrodzić, może ja poznałem swój błąd?... A oni wtedy właśnie... do piachu... Czy to tak dobrze, towarzyszu?... Czy to tak sprawiedliwie?... Jak tak, to ja nikogo wstydzić się nie potrzebuję: ja ich, oni mnie...
Kto mocniejszy, ten ma rację... Co, nie?! Psiekrwie, dranie, katy, co krew piją naszą!...
Podnosił głos, rozpalał się coraz więcej, włosy burzył na głowie i chodził szerokiemi krokami po celi.
— Zapewne... — bąkał wystraszony Józef. — Ale towarzyszu, opowiedzcie lepiej, jak to było... od początku! Słyszałem coś dawniej, mówiono po Warszawie, że to na Złotej jakiś „Piorun“ manifestację całą od ataku żołnierzy wybawił... Czy to wy byliście, towarzyszu?
Skazany zatrzymał się, w szeroko otwartych, nawpół przytomnych jego oczach błysnęło nagle łagodne, prawie wesołe światełko.
— Tak, to ja byłem. Jakże to słyszeliście? Od kogo?...
Uśmiechnął się i wargę dolną z pewną dumą wysunął.
— A co?... Abo źle było?
— Owszem, cuda o tem słyszałem, gdyż w tym domu, z którego rzucona była bomba, mieszkali rodzice mego kolegi i on z okna wszystko widział.
— Z pod którego numeru?
— Z pod dwudziestego pierwszego.
— A widzicie, że nie!... Bo ja z pod dwudziestego numeru rzucałem... A było to tak. Opowiem wam w szczególności. Wieczorem przychodzi do mnie towarzysz „Samuraj“, który był u nas dziesiętnikiem i mówi: jutro rano u mnie zbiórka, mamy iść w ubezpieczenie pochodu z Żelaznej! Rozkaz! — odpowiadam. — W ubezpieczenie, to w ubezpieczenie, jak każecie... Wy, towarzyszu Piorunie, pójdziecie z „babką“ — znaczy z bombą, a za ochronę będziecie mieli Srogiego... — Rozkaz, towarzyszu! — odpowiadam. Ale i „maszynę“ z sobą weźcie. Macie ją w domu, czy na składzie? — Mam ją przy sobie — odpowiadam. Wyjmuję z kieszeni i pokazuję. A miałem dobrego „bronka“, prawdziwego... belga... nigdy mi się nie zaciął, nigdy nie sfałszował!... Wyczyściłem go tegoż jeszcze dnia, naoliwiłem, chodził cicho, gładko jak flet... Zapasowe ładownice przyszykowałem... Jużem nigdzie tego wieczoru nie chodził... Nam „bekom“ nie wolno było przed sprawą nosa nigdzie pokazywać, a szczególniej, Boże broń, do kawiarni, albo na piwo!... Wyspałem się. Nazajutrz rano jestem w naznaczonym punkcie, jak zegarek. Tam wydano nam rozkazy, podzielono na dwójki, na planie Warszawy wytknięto drogę pochodu i wyznaczono nam miejsca... Ruszamy.... „Srogi“ prócz „bronka“ wziął mauzera, a mnie na piersiach pod kamizelką powieszono jedwabny worek z „nią“... Ostrożnie! ostrzegał towarzysz Samuraj, żeby nie potrącili cię, albo żebyś nie upadł... Mokre miejsce tylko po tobie zostanie, schylać się nie będzie poco!... Z tłumem nie mieszać się... Pójdziecie od tej strony, od Marszałkowskiej! Rozumiesz, towarzyszu! Choćby was kuszono i wołano, nie chodzić nigdzie!... Nie wolno! Dopiero jak kozacy kupą ruszą, albo piechota pójdzie do ataku, przepuścić pierwszą małą kupkę i w samą gąszcz sołdacką walić, pod nogi pierwszego szeregu, nie górą... Pamiętajcie... Słucham, towarzyszu!... Już kapuję, żeby ich draniów uśmiercić jak najwięcej, to wtedy i ci, co naprzód poszli — uciekną, albo zgłupieją... Właśnie!... Powiedziane... Z Bogiem!
— A potem zbiórka na Smolnej!... Rozkaz!...
I wszystko poszło jak z płatka...
Zajęliśmy posterunki, a tylko... pochodu niema...
Co się zejdzie trochę ludzi, to tyle tego jest, że jeden policjant rozpędzi... Już myśleliśmy, że nic nie będzie, wtem od placu Witkowskiego pokazał się tłum większy i zaraz wśród policji ruch... Sunie rewirowy w stronę cyrkułu na Twardą, a naród za nim woła: uhu-uhu!... Zaczęli się gromadzić, towarzysz Ogrodniczek wlazł na jakieś pudło i mowę do nich ognistą rżnie... Japończyk dał nam znak.
Poszliśmy Złotą wedle umowy... Puściuchno.
W bramach tylko trochę ciekawych i z okien gdzie niegdzie głowa wygląda, ale na ulicy nikoguśko... Cicho tak, aż straszno... Jeno od Żelaznej huczy, ale nic nie widać za rogiem... W drugiej stronie od Marszałkowskiej jeszcze puściej, a w głębi błękitnieje linja równa... Moskale!... mówi Srogi.
Pośpieszaj, bo jeszcze nam bramę zamkną... O mało co się tak nie stało. Przychodzimy pod dwudziesty trzeci, a tam stróż już kluczem kręci, naród z bramy wypędza, chce furtkę zamykać. „Srogi“ go za mordę!... Co ty, taki a taki synu, myślisz sobie, rozporządzasz się jak komisarz!... — Bo mi kazano! A wy co tu chcecie?!... — No, no, nie za bardzo!... Pofolguj, drabie jakiś! Naród też stanął po stronie Srogiego... Stróż spojrzał na niego zpodełba i umilkł, poznał widać, z kim ma do czynienia. Wtedy Srogi wyjrzał na ulicę i mówi: idą! Ja nic nie widzę, do bramy nie wchodzę, bo tam tłum, furtki otwartej pilnuje Srogi, a ja stoję we wnęku bez ruchu jak szklany, boję się, żeby mnie kto nie dotknął... Ale słyszę coraz wyraźniej, że huczy, jakby szła chmura gradowa, że śpiewają... Nie mogłem wytrzymać, wysunąłem głowę. Widzę, czarne mrowie wyległo z za rogu Żelaznej i czerwony sztandar nad niem goreje jak płomień... Spojrzałem w drugą stronę, a tam też ruch: z boku z Zielnej wyjechały poprzed piechotę kozunie... Stoję... Ha, co będzie? Jeżeli oni tam na tłum zaczekają, to trzeba będzie podejść bliżej, a wtedy mogą zabrać, bo widzę, że policja od bramy do bramy już chodzi... Wtem Srogi woła: Czas!... Do bramy!... Chodźcie, towarzyszu!... Więc zbliżam się... Srogi z bronkiem w ręku stróża za kołnierz trzyma. Dawaj klucze! A wy, ludzie, stąd odejdźcie na podwórze, na piętra, bo tu może być źle! Naród zaraz wtył, chcieli krzyczeć, ale ich Srogi uspokoił i grzecznie poprosił, żeby spokojnie sobie poszli. Furtkę zaraz za mną zamknął i w samą porę, bo chwilę potem już policja była przy bramie. Kazali se otwierać, lecz nikt im nie odpowiadał, bo stróża Srogi do mieszkania wepchnął i tam zamknął, a reszta znikła z bramy, jak wymiótł. Pokołatali, pokołatali i poszli. Poczekawszy chwilę, Srogi furtkę otworzył, uchylił trochę. Już śpiew było wyraźnie słychać, a z drugiej strony stuk kopyt końskich. Wyjmuj! — woła na mnie. Byłem przedtem już w tylu sprawach, ale zawsze z bronkiem, tu pierwszy raz z „babką“. Rzucać nią to nas uczono ale zawsze... co innego rzucać tak, co innego w ludzi. — Pamiętam, ręce mi drżały, że ledwiem sznurek od tej jedwabnej torby rozplątał. I nie ze strachu przecie, ale bez ten pośpiech, czy aby zdążę... Bo już słyszę, ruszyli z kopyta, dudni po bruku, jakby beczkę toczył... Czas! — krzyczy Srogi, furtkę naoścież otworzył. Wypadłem... Leci na mnie chmura koni, szczęk, łoskot, krzyk!... Rzuciłem... Błysk, dym, huk straszny... Potem już nic nie widziałem, gdyż uderzyło mię w piersi jak młotem, zamroczyło i potoczyłem się pod mur. Gdym się ocknął, byłem znowu w bramie. Srogi tarmosił mię za ramię... — Piorun! Piorun! Towarzyszu! Ocknij się!... Uciekamy!... Oni tu będą za chwilę!... Słyszysz! Piechota!... Drugiej nie mamy!... Wezmą nas... Chodź, towarzyszu!... Chodź!... Zaraz tu będą...
Ręką oczy przetarłem, bo mi coś wzrok przysłaniało, patrzę — krew!... Nie było czasu na wycieranie się. Srogi mię pchał przed sobą siłą... Do bramy już się dobijali żołnierze, klęli i walili kolbami karabinów w furtkę... Na szczęście klucz od niej miał Srogi w kieszeni!... Podwórko tego domu było od sąsiedniego oddzielone przybudówką i murem. Srogi drabinkę znalazł, nie wiem już gdzie, bo siedziałem jak ogłuszony z mgłą w głowie i oczach. Dostaliśmy się na dach, a z dachu, przeciągnąwszy tę samą drabinę, na drugą stronę... Robiłem, co mi Srogi kazał, ale nic nie rozumiałem i dopiero potem, jak mi opowiedział wszystko, skapowałem, jak to było... Nikt nas nie widział, bo wszystkie lokatory w strachu wielkim pochowały się po dziurach... Ledwieśmy zeszli na drugą stronę, usłyszeliśmy krzyki i tupot nóg żołnierskich na opuszczonem przez nas podwórku. Srogi drabinę pośpiesznie od muru odstawił i rzuciliśmy się do bramy... Ale brama okazała się również zamknięta, a przez nią przez szpary dostrzegliśmy żołnierzy... Ani stróża, ani stróżowej nie widać nigdzie! Nie było rady. Po schodach puściliśmy się na górę, pukamy na pierwszem piętrze, na drugiem, chcieliśmy prosić, żeby nas ukryli — nikt nie otwierał. Dom jak wymarły. Dopiero na trzeciem piętrze znaleźliśmy lokal otwarty, puściutki. Stoją szafliki z farbami, pendzle leżą, stoją drabinki, ale żywego ducha nie widać... Okno otwarte... Srogi wyjrzał na ulicę... Narodu jak wymiótł, ani żywej duszy, same sołdaty i policaje... Ha, będziemy się bronić! — mówi. Połóż się trochę i wypocznij, a ja tymczasem pomyślę... Położyłem się na podłodze, wyciągnąłem wygodnie i oczy przymknąłem, a on tymczasem furt po pokojach chodzi.
Wraca, niesie jakiś fartuch, zawalany farbami i takąż czapczynę... Wstawaj! — mówi. — Wytrzyj oblicze swoje, będę cię malował... Wstałem. patrzę, zwarjował, czy co? A on czapkę mi na głowę włożył, we fartuch ubrał, potem bierze pendzel, macza w farbie i furt mię ztyłu i boków zaczyna kropić... Wtedy mi w mózgownicy jasność powstała, skapowałem wlot, o co chodzi, szczególniej kiedy siebie też pokropić kazał.
Wzięliśmy szafliki, pendzle, drabinkę, schodzimy na dół; w bramie żołnierzy, salcesonów moc i trochę wystraszonych, spędzonych lokatorów... Stróż stoi pośrodku, rewirowy trzyma go za halc! My się w tłum wmieszali, drabinkę oparli o ścianę, patrzymy, słuchamy, czekamy, co z tego będzie...
— Tu są! — woła rewirowy. — Nigdzie indziej uciec nie mogl!... Gadaj, gdzie się schowali?!...
Stróż płacze, przysięga, że nikt nie przechodził, że brama była zamknięta.
— Więc muszą tu być!...
Rewizja. Sypnęli się od lokalu do lokalu; w bramie zostawili tylko sołdata i stójasa. My dalej buntować kobiety, żeby prosiły o wyposzczenie, a sami znów bierzemy nasze szafliki i drabinki.
— Puścić — powiadamy — robota pilna, majster kazał zaraz wracać, wytrąci nam!...
Żołnierz, owszem, głową kiwa, że puści, ale stójas każe rewirowego czekać...
— Bracia, toć to potrwa dzień cały, a mamy robotę terminową, wojenną u jenerała w mieszkamiu na Marszałkowskiej numer 125...
Stróż patrzy na nas zbaraniałemi oczyma, widocznie mu coś po głowie chodzi, ale milczy, bo mu Srogi palcem nieznacznie pogroził...
Posłał stójas do rewirowego z zapytaniem drugiego salcesona, a gdy ten długo nie wracał, a myśmy mu złotówkę wsunęli w łapę... puścił nas... Idziemy spokojnie mimo wart, mimo żołnierzy; poglądają na nasze szafliki, na drabinkę i puszczają gamonie...
Tak doszliśmy do Marszałkowskiej, gdzie nas znowu oficer zatrzymał, obejrzał, wypytał i wreszcie ostatecznie zwolnił.
Daliśmy nura w tłum gapiów i wypłynęli z przechodniami aż koło Wiedeńskiego Dworca... Za Dworcem w Jerozolimskich oparliśmy drabinkę zacnie o mur, szafliczki postawili obok i zostawili na wieki wieczne, a sami skręcili przez Nowo-Wielką wbok, stamtąd na Żórawią, gdzie wzięliśmy dryndę i machnęli do domu... Srogi odwiózł mnie i kazał się natychmiast położyć do łóżka i nie wychodzić!... Ale gdzie zaś tam można było w te czasy w domu usiedzieć, albo w betach leżeć?
Przespałem się tylko i wieczorem byłem na wiecu, gdzie opowiadano cuda o zamachu, o tem, jak cały oddział kozuniów, poszarpany przez bombę, wyleciał w powietrze, niby garść rozwianego pierza.
Opowiadano, że nogi i ręce to aż poznajdowano na balkonach i dachach Marszałkowskiej i Chmielnej ulicy...
Śmiałem się z tego i zabawnie mi było słuchać, jakto rozmaici i rozmaicie mówią, kto to zrobił!... A głównie chwalili się es=decy... Dopiero nazajutrz pojawiła się proklamacja od Partji i całą rzecz dokumentnie opisała jako „zemstę ludu za Teatralny Plac...“ Tak to było, kochany towarzyszu... A teraz co?... Nic z tego wszystkiego... Proletarjusz w pogardzie!... Robotnika uciskają!
Umilkł, głowę zwiesił, na twarzy znowu wybiła mu męka...
— To może wy, towarzyszu, oswobodziliście też tych z Pawiaka?... — zapytał pośpiesznie Józef.
— Nie, to nie ja!... — odpowiedział ze szczęśliwym uśmiechem. — Ale wiem dokumentnie, jak było, bo tam byli moi przyjaciele... A to ci kawał! Sam Skałłon go pochwalił...
I znów zaczął opowiadać zdarzenie pośpiesznie i wielosłownie, jakby chciał utopić w potoku wyrazów nurtującą go myśl okropną. Józef wciąż mu podsuwał coraz nowe tematy, a miał ich w swych wspomnieniach Piorun skarby nieprzebrane. Najchętniej mówił o czynach śmiałych, bohaterskich, o napadach bojówek na oddziały wojsk, opisywał o zatrzymaniu pociągów w Rogowie, pod Łapami i... w wielu innych miejscach. Bojowcy i pepeesi w tych wspomnieniach, ubrani tęczowemi barwami legendy, promieniejący blaskiem czynów rycerskich, romantycznych, obdzieleni męstwem niezwykłem, rozumem niezrównanym, wzruszającem poświęceniem — urastali do wielkości nadludzkiej...
Od czasu do czasu Piorun zatrzymywał się żałośnie w ciągu opowiadania i pytał Józefa:
— I cóż, towarzyszu? Rozumiecie teraz, że jedną mam ochotę: kiedy stanę o świcie na Czerwonem Polu, krzyknąć: niech żyje pepees!... Cóż, kiedy mi nie wolno — bandytą jestem! Notowanym w gazetach bandytą! — powtarzał.
Pocieszał go Józef, jak umiał, tłumiąc wzbierający płacz w piersiach; upewniał, że z czystem sumieniem może się uważać za pepeesowca, gdyż zrozumiał przecież swoją omyłkę...
Wtedy rozweselił się trochę skazaniec i rzekł uroczyście:
— A więc, towarzyszu, pamiętajcie, powiedzcie im, żem ja się nawrócił i że proszę ich o przebaczenie, że serce moje zawsze ku nim ciągnęło, a tylko ten prowok przeklęty...
Józef poglądał ukradkiem na twardą, chłopską twarz skazańca, ożywiającą się jedynie w chwili uśmiechu szeregiem białych zębów i czuł, że mu serce w piersiach coraz boleśniej zamiera.
Tak czas im zszedł do świtu. Nastał dzień niepostrzeżenie i zajrzał bladem obliczem do ciemnej celi, tłumiąc brudne światło kopcącej naftowej lampki! W korytarzu zrobił się ruch, rozległ stuk kroków. Piorun podniósł oczy ku oknu i dostrzegł świtanie.
— Już niedługo!... — rzekł, wstając. — Powiedz... powiedz towarzyszom!...
Drzwi otwarły się, ukazały mundury i czarne cywilne ubiory, a z pośród nich wynurzyła się postać księdza.
— Pan musi odejść stąd! — zwrócił się naczclnik więzienia do Józefa.
Ten przystąpił drżący do Pioruna i objął go ręką za szyję i zaczął w usta całować. Skazaniec drżał, jak i on, drobnem, niedostrzegalnem drżeniem.
— Powiedz, że umrę mężnie!... Nie zobaczą, że się boję, nie zobaczą... te psiekrwie!... Ale nie będę krzyczał: niech żyje pepees, żeby nie powiedzieli, że pepeesi to bandyci. Umrę w cichości... Pozdrów wszystkich!... — szeptał gorączkowo, nie odrywając pałającej twarzy od policzków Józefa.
— Dosyć, już dosyć! — nalegali żandarmi.
Rozłączono ich. Nawpół przytomny, popychany przez wachmistrza, oddalił się Józef ze strasznej celi.
Gdy znalazł się u siebie, padł twarzą na pościel i długo nieutulenie płakał.
W parę tygodni potem wywieziono go do Moskwy, aby stamtąd wysłać etapem na daleką północ Syberji.

Warszawa, 26 czerwca 1917 r.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.