Przejdź do zawartości

W puszczy (Ejsmond)/Przerwana pieśń

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Julian Ejsmond
Tytuł Przerwana pieśń
Pochodzenie W puszczy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1928
Druk J. Rajski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



PRZERWANA PIEŚŃ
(OPOWIEŚĆ POLESKA)



Gdy słońce lutowe uśmiechnęło się jednym z tych czarodziejskich uśmiechów, jakiemi obdarza tylko swoją dziewiczą kochankę-Puszczę, Stary Kogut szumnym lotem przybył na mszarne tokowisko i zasiadł z rozgłośnym grzmotem skrzydeł na wyniosłej sośnie, na tej samej gałęzi, gdzie śpiewał minionych wiosen...
Wszystko było dokoła — po dawnemu... Śnieg tylko pokrywał jeszcze leśne bagno, które dopiero słońce powoli budziło do nowego życia swoją czarodziejską pieszczotą...
W jaskrawym blasku skrzyła się śniegowa biel tysiącem żywych ogni... Modre cienie tuliły się u podnóża sosen... Każde wgłębienie gruntu pełne było błękitu, każda ośnieżona kępa płonęła złotem... Omszałe, osiwiałe od śniegu kłody i pnie obalonych drzew wmarznięte były w mleczno-żółte zwierciadło lodu.
Zima jeszcze gościła na uroczysku. Ale już mroźnem powietrzem przeciągały od czasu do czasu cieplejsze prądy, jak pierwsze, nieśmiałe jeszcze przeczucie nadchodzącej wiosny... Wówczas na leśnem bagnie tajać poczynał śnieg, i cicho śród lodu szemrał strumyczek płynącej wody...
Stary Kogut spłynął na ziemię, rozpuścił wachlarz i chodził po śniegu majestatycznie, dumnie, godnie, „kreśląc“ na nim bruzdy opuszczonemi skrzydłami... Puszył się przytem, jak indor, błyskał złoto-zielonym pancerzem lśniącej piersi, wzdymał szyję i dreptał gniewnie, jakgdyby szukając rywala... Ale rywala nie było.
Uśmiechało się dobrotliwie lutowe słońce... Radowała się przyjaźnie Puszcza. A Wiosna szła po śniegu, który tajał pod jej promiennemi stopami...

*
Po paru dniach za starym tokowikiem podążyły młode. Zawrzały uparte, nieustępliwe walki o miejsca godowe.

Głuszce zlatywały teraz na tokowisko po zachodzie słońca, gdy puszcza ciemniała i tylko smukłe pnie brzóz znaczyły się jaskrawą bielą w mroku. Z głośnym łopotem zapadały w sosnowym borze na uroczysku. Pierwszy przybywał zawsze Stary Kogut... Zapadłszy, głośno krechtał... A kiedy mrok ogarniał las, gdy w księżycowym, zimnym blasku jaśniało bagno, jak srebrne zwierciadło z bajki, Stary Kogut usypiał na swej odwiecznej gałęzi. Cisza była dokoła niczem niezamącona, tylko czasem gdzieś w głębi boru rozlegał się okrzyk bojowy polującego puhacza...

*

Skoro śniegi stajały i melodyjna pieśń drozda rozległa się o świcie, gdy leśne mokradła zajaśniały pierwszem kwieciem, o poranku kwietniowym w sercu puszczy zabrzmiała po raz pierwszy tajemnicza pieśń. I tak jak przedświt wiosenny był czemś na granicy nocy i dnia, tak pieśń ta dziwna rodziła się na granicy dźwięku i ciszy...
Polały się tony czyste, srebrzyste, do kapania kropel perlistych podobne, przechodzące w drewniany stukot, zakończone skrzypiącym szmermelem.
Zasłuchała się puszcza w pieśń czarowną. Wstrzymały szumny oddech drzewa stuletnie. Wspomniały minione wiosny i minione radości...
Mrok sosnowego boru coraz bardziej przesiąkał świetlanem przeczuciem zbliżającego się świtu...
A głuszec grał... Lecz baczył pilnie, by go wróg żaden nie zdybał w miłosnej ekstazie. Skoro tylko gałązka trzasnęła, gdy sucha szyszka padła na ziemię, słonka zachrapała, zabrzmiał hejnał żórawi, lub kozioł gniewnie zaszczekał — wówczas przerywał pieśń... Kłapał... I znów przerywał, nie dochodząc do „głuchego“ akordu — jakgdyby świadomy swej niemocy.
Z namiętnem kwoktaniem nadlatywać poczęły na tokowisko rdzawe głuszyce, złote miłośnice leśne...
Kogut rozpoczął wówczas przerwany śpiew. Chwalił wolne miłowanie w leśnej kniei o wiosennym poranku, a one mu wtórowały:
„Tak... Tak... Tak...“

*

Gdy słońce wieczorne pochyliło się na niebie i purpurowy zachód rozgorzał za czarnemi czubami sosen, skupioną, dostojną ciszę boru zamącił głośny pochód jakichś istot po leśnem uroczysku... Zdaleka już nietrudno było zgadnąć, iż tak niezdarnie iść może jedynie „król stworzenia“ — człowiek, i to człowiek „z miasta“, którego każdy krok w puszczy jest dysonansem, każde słowo — zgrzytem, a każdy czyn — świętokradztwem... Leśni bowiem ludzie, gajowi i urodzeni łowcy, ukochawszy dziką przyrodę — stają się zczasem jej przyrodzoną cząstką...
Dwie ludzkie istoty przedzierały się bagnistą trybą ku głuszcowej ostoi... Myśliwy „z miasta“ zapadał się przytem po kolana w bagnie, klął straszliwie, ślizgał się po „kładkach“... Gajowy — człowiek leśny — szedł cicho, lecz zato głośno kaszlał, co wprawiało we wściekłość „miastowego myśliwca“.
Gdzieś w gęstwinie począł gniewnie szczekać spłoszony kozioł...
Ludzie dotarli do starego sosnowego wywrotu. Gajowy wskazał ręką w kierunku gałęzi, na której co wieczór zapadał Stary Kogut, najdostojniejszy śpiewak puszczy...
Poczem począł kaszlać — osłaniając rozpaczliwie usta dłonią... Myśliwiec dał mu znak, by odszedł. Przeklętym kaszlem spłoszy głuszca. Gdy się ściemni, niech tu przyjdzie, wrócą razem do ogniska. Gajowy oddalił się, jak cień, i rozpłynął niemal bezszelestnie w ciemniejącej już puszczy... Myśliwiec z miasta uczuł lęk i żałować począł, poniewczasie, iż tak lekkomyślnie odprawił towarzysza...
Księżyc wypłynął tymczasem na niebo, jak złota łódź... Leśne mokradła zajaśniały widmowym blaskiem... I nagle w ciszy, niezamąconej żadnym głosem leśnym, rozległ się grzmiący łopot Starego Koguta, który z dziennego żerowiska przybywał na miejsce noclegu i godów porannych... Siadł z ogłuszającym łomotem skrzydeł na starej sośnie i zakrektał wyzywająco. Przesiadł się na swoją odwieczną gałąź i zakrektał znowu.
Po chwili z łopotem i trzaskiem skrzydeł przybywać poczęły na tokowisko inne głuszce i sadowić się, i krektać, i przesiadać z gałęzi na gałąź. Nie śpiewał jednak żaden...
Cicha noc rozpostarła nad niemi swoje gwiaździste skrzydła i ukołysała je powoli do snu.
Z zapartym oddechem wsłuchiwał się myśliwiec w odgłosy puszczy. Strach go przytem ogarniał coraz większy. Wspomniał wszystkie opowieści o bandytach, wszystkie baśni o upiorach... Las stawał się groźny — i pełen nienawiści do intruza, który śmiał wedrzeć się do „jądra gęstwiny“. A leśnik nie nadchodził.
Tymczasem ściemniło się zupełnie. Bagno w księżycowej poświacie jaśnieć poczęło blaskiem niesamowitym... Myśliwemu włosy na głowie powstały z przerażenia: posłyszał czyjś ciężki chód i chlupot wody... To nie były bezszelestne kroki leśnika...
„Kto idzie?“ — spytał zamierającym głosem.
Ale odpowiedzi nie było.
Człowiek uczuł przerażenie...
Ciężkie kroki zbliżały się ku niemu... W przesłoniętej mrokiem gęstwinie nie można było dojrzeć, kto nadchodzi...
— Bandyta — pomyślał myśliwiec, poczem zawołał:
„Stój! bo strzelę!“
Odpowiedzi nie było i tym razem, więc strzelił. Coś ciężkiego z łomotem zwaliło się na ziemię. Załopotały w sosnowych czubach skrzydła głuszcowe... Stary Kogut na odgłos strzału zbudził się ze snu i, łomocąc skrzydłami, odleciał ku spokojniejszym ostojom... Porwały się i inne głuszce, ulatując w mrok czarnej puszczy...
Myśliwiec zaś bez ruchu, tamując oddech, czekał, aż na odgłos strzału przyjdzie po niego leśnik, który zapewne zbłądził... Ale czekał daremnie. Leśnik nie nadszedł. Czekał całą noc, całą długą noc... Aż powoli świtać mu w głowie poczęła okropna myśl, którą odpędzał od siebie, jak jadowitą żmiję: „Zabiłem człowieka!...“ Myśl ta stawała się pewnością. Leśnik nie nadchodził — a zatem leśnik zginął. Został zabity. Przez niego! Jest więc mordercą! Zbrodniarzem! Włosy zjeżyły mu się na głowie, i oblał go zimny pot ze zgrozy.

*

Nocą w lesie działy się straszne rzeczy. Jakieś krzyki, jakieś jęki, jakieś śmiechy. Nasz myśliwiec osiwiał z przerażenia...
O bladym świcie ruszył w kierunku strzału. Na ziemi leżała — krowa. Swojska, zabłąkana w lesie krowa...

*
Zaś na uroczysku dalekiem, gdy przebrzmiała melodyjna wrzawa żórawi, trębaczy poranku, gdy cietrzewie bełkoty popłynęły z mszarów, a słonki chrapać i poświstywać zaczęły nad olchowym smugiem — Stary Kogut, nasz Stary Kogut, na nowem tokowisku rozpoczął swój śpiew niepożyty, jak sama Puszcza, głoszący pochwałę życia, lasu i wolnej miłości.

Zaś głuszyce, wiecznie spragnione pieszczot, rdzawe miłośnice, wtórowały mu zgodnie:
„Tak... Tak... Tak...“
A Wiosna nic nie mówiła, ale myślała to samo.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Julian Ejsmond.