Przejdź do zawartości

W puszczy (Dygasiński)/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł W puszczy
Pochodzenie Wilk, psy i ludzie. W puszczy
Wydawca Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Data wyd. 1898
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.




Przygody dzików z ludźmi i ludzi z dzikami.


Cywilizacyą nazywa się taki stan społeczny człowieka, w którym wszystko, co dzikie, doznaje niemiłosiernego prześladowania, dopóki się nie ucywilizuje, to jest nie zmieni się na użyteczne dla ludzi. Litość mamy tylko dla stworzeń użytecznych i bezbronnych. Stopień też użyteczności bezsilnych istot nie naszego gatunku wyzwala uczucia miłosierdzia u człowieka. Tkwi w tem dążność do nieograniczonego zarządu ziemią i na tem się zasadza wysoka dyplomacya ludzka względem tygrysów, niedźwiedzi, wilków, lisów, zajęcy, cietrzewi, kuropatw, skowronków, słowików i t. d. Przewodnią myślą czynów pracowitego człowieka jest posiadanie raju na ziemi, płodzącej bogactwa tylko dla niego samego przydatne. W takim raju nawet komar nie powinien zakłócać spokoju monarsze świata,
Tymczasem podług wielce starożytnej organizacyi równouprawnienia wszystkich żyjących stworzeń, w różnych niedostępnych miejscowościach ukrywają się jeszcze niepodległe istoty, które śmiało i zacięcie bronią własnej swobody. Przez zgraję psów ścigany, wypada nieraz z głębi kniei rozjuszony niedźwiedź i, śmiało pierś nadstawiając na grad pocisków, stacza rozpaczliwą walkę. Coraz mniej już na ziemi tych bohaterów! A szczęśliwy człowiek zaciera ręce z radości, gdy ich tępi, cywilizuje...
Do rzędu tych nieugiętych w lasach naszych należy jeszcze dzik. Mężny, zuchwale człowiekowi stawia on swe twarde ciało. O potężnym łbie, z czubem między uszami, z wysuniętym ku przodowi ryjem, z zagiętemi jak szable kłami, z oczyma pełnemi rozwagi, a niekiedy wściekle połyskującemi, zwięzły, na krótkich nogach, z ogonem skręconym w obwarzanek, prowadzi ten olbrzym ciężkie życie w borach.
Jest w kniei mnóstwo tajemnic, nieprawdopodobieństw, których nie zdoła sobie wyjaśnić mieszkaniec miasta. Zdarzają się niekiedy zwierzęce geniusze. W puszczy Orłowej Woli był odyniec, wielka, czarna masa ciała, pokrytego szczeciną. Różni myśliwi dużo napsuli prochu, strzelając napróżno do tego zwierza.
— Już on cały nabity kulami — mawiał strzelec Kukułka. — Ja sam wsadziłem weń jakie dziesięć nabojów: po każdym strzale farbował i Bóg jeden raczy wiedzieć, w jaki sposób to zwierzę żyć jeszcze może...
A ilu psów dzik ten zgładził ze świata!
Strzelcy i leśnicy nazywali go austryakiem, gdyż twierdzono, iż bez pasportu wkroczył w knieję z monarchii austro-węgierskiej. Austryak nie wystrzegał się nawet zbytecznie ludzi, za dowód czego może służyć następujące zdarzenie: Kiedy wyrąbywano jakąś część boru Orłowej Woli, mnóstwo robotników z siekierami i piłami układało tu sągi. Zdawało się, iż wśród wielkiego gwaru i ruchu nawet mała jakaś ptaszyna nie zdoła dosiedzieć w ukryciu na kilkunastowłókowej przestrzeni, pokrytej porządnie ustawionemi sześcianami łupanego drzewa. Przyjechali dwaj bogaci kupcy, izraelici, i za sągi zapłacili panu Strojomirskiemu gotówką. Dopieroż poczęli się oni włóczyć po lesie, a obliczać, zapisywać i wszędzie zaglądać!...
Jednego dnia w samo południe oficyalista leśny oprowadzał tych kupców po wyrąbanem terytoryum. Robotnicy obiadowali właśnie w ową porę i, odłożywszy na bok narzędzia pracy, siekiery, oraz piły, długim pokotem rozłożyli się w porębie, gwarząc pomiędzy sobą. Opodal kupcy robili przegląd drzewa, oglądali każdy sąg po szczególe, aż tu naraz porywa się przed nimi z barłogu swego odyniec i bynajmniej nie ucieka w przeciwną stronę, lecz wpada prosto na wylękłych żydów, przewraca jednego po drugim, a sam defiluje, pędząc truchtem przed gromadnie obiadującymi chłopami. Białe, świecące kły, dziko błyszczące oczy, kark najeżony szczeciną, a nadewszystko olbrzymia postać, imponują każdemu. To też chłopi prawie potruchleli z przerażenia, kiedy dzik około nich przebiegał i otoczony jakimś dziwnym majestatem grozy, znikł w gęstwinie. Rozmawiano potem, że książę lasu chciał poprostu kupcom dać naukę za plondrowanie jego stolicy. Przestraszeni izraelici nie kończyli już obliczeń, lecz czemprędzej opuścili bór, w którym się znajdowało tak niebezpieczne zwierzę; leśnicy wszyscy zapewniali uroczyście, że wypadek tego rodzaju nie może się żadną miarą drugi raz powtórzyć, że to jest jedyne, w najwyższym stopniu rzadkie zdarzenie.
Jest w naszej puszczy dębowy starodrzew; wśród niego mała polanka, gąszczem wokoło obrosła, z dębem na samym środku i to z dębem tak pięknym, że mógłby posłużyć za środkowy punkt dla tajemnic jakiejś starożytnej religii. Tu zgromadziła się rodzina dzików pod przewodnictwem matki swego rodu. Samica ta rozłożyła się pod dębem, obok niej zaś z dziewięć sztuk młodzieży przedstawiało ciekawy widok. Jeden warchlak, pomrukując, wycierał sobie grzbiet o drzewo; inny znów jak pies tyłem przysiadł na ziemi; w pobliżu zaś troje rodzeństwa legło ciałami prawie jedno na drugiem; troje innych jeszcze harcowało uciesznie, ścigając się i potrącając ryjkami, podczas gdy pozostałe w gromadce rozkopywały wielkie mrowisko. Słońce poranne grzało i oświetlało te sceny leśnego życia mieszkańców puszczy. Było to w pierwszej połowie jesieni. Po zeschłych liściach tułały się jeszcze słowiki; po drzewach między gałęziami przelatywały zwinne sikorki; dzięcioł opukiwał korę; górą leciały stada rozgwarzonych ptaków, które tu i owdzie zapadały, zrywały się znów, leciały dalej.
O kilkadziesiąt kroków od owego ustronia jest wklęsła nizinka z gaikami brzeziny, zarosła czerwieniącą się zdala wrzosiną; tę zaciszną dolinkę przerzyna strumień zewsząd otoczony kołtunami jakichś wypłowiałych porostów, połamanych trzcin, u spodu których puszczają się młode zielone trawy. Strumyk się sączy, pluszcze, a wkoło szumi bór ponury. Z niziny owej można rzucić okiem w las na wszystkie strony i wszędy widzieć pnie drzew sędziwych; można przejrzeć po za te pnie i jeszcze dalsze pnie zobaczyć. Tu to obrał sobie jednego razu legowisko sławny dzik, zwany austryakiem.
Życie istot prześladowanych nigdy nie jest przyjemne, nawet wtedy, jeśli prześladowanie przybrało postać obmyślanego systematu o formach łagodnych; cóż dopiero jeśli się jest brutalnie osaczonym na wszystkie strony. Na polance pod dębem naraz zrobiło się zamieszanie; samica powstała, wytężyła przed siebie potężny łeb, wciągała w nozdrza powietrze — węszyła; potem dziko furknęła raz, drugi, trzeci. Wydała widać głos trwogi i ostrzeżenia, gdyż warchlaki czemprędzej pospieszyły na tyły matki; rozpoczęło się rechtanie, jakby rodzinna narada; stara ryjem robiła porządek między młodzieżą, dotykała grzbietów swego potomstwa; może się w ten sposób umawiano, gdzie ma być miejsce schadzki na wszelki wypadek w razie rozsypki, podczas niebezpiecznej napaści.
Niebezpieczeństwo było istotnie duże. Któż wie, w jaki sposób Kukułka wytropił tu dziki i sprowadził im na kark myśliwych, oraz psiarnię? Kilkunastu strzelców zajęło stanowiska, a wszyscy pamiętali, że w ostępie jest nietylko matka z warchlakami, ale i sławny pojedynek austryak.
Marek prowadził olbrzymiego, burego psa bez uszu, z wściekłemi, krwawemi ślepiami, zachęcając go nieustannie cichem podżeganiem. „Huź go, huź go!.. Szukaj, Bysiu, szukaj!..“ Byś zwietrzył coś, wpadł na trop, rzucił się jak wściekły; po chwili znów stanął, wzniósł w górę ogon, patrzył, słuchał, wąchał; nagle podskoczył, popędził, aż ziemia jęknęła, a w puszczy rozległ się głos jego: „Hau! hau!...“
Puszczono trzy inne psy. Wiernego, Srokę i Wisłę, które w mgnieniu oka zniknęły w kniei. I znów zagrzmiał ponury głos Bysia: „Hau! hau!,..“ Potem jeszcze przez chwilę panowało milczenie.
Dziki nie opuściły polanki; armia ich, oparta tyłami o potężny pień dębu, widocznie oczekiwała napadu, samica stała w uroczystej ciszy, ciskając błyszczącemi oczyma ku gąszczom; niektóre warchlaki poczęły się roić niespokojnie.
Teraz z gęstwiny wypadł Byś, rozjuszony, żądny boju; jak wprawny strategik, rzucił się na tyły dzików. Atoli napadnięta armia wykonała w jednej chwili taki manewr, że Byś ujrzał front przed sobą, a na czele matkę, srogie spojrzenia miotającą... Pies odskoczył kilka kroków, narobił wrzawy. Aliści niebawem z ogromnym rozpędem wybiegła na polankę reszta psiarni i z zaciekłością wkroczyła między warchlaki, niby jazda, rozbijająca zwartą kolumnę nieprzyjaciela... Zrobił się huk, trzask, łomot, którym towarzyszyło wściekłe szczekanie psów i kwik szarpanych warchlaków. Sroka przysiadł jednego z młodych dzików, wpił mu w kark kły wściekłe i zadawał srogie rany. Prosię kwiczało w niebogłosy. Na ten krzyk rozpaczy przypadła jednym susem matka; wściekłą była jej zemsta za cierpienia dziecka: Sroka został wyrzucony w powietrze, a kiedy spadł na ziemię, skomlił żałośnie; nie podźwignął się już nigdy, broczył cały we krwi; trzewa z rozprutego brzucha wypadły i pies konał na polu bitwy. Ale w tej samej chwili z gąszczu błysnęła dwururna strzelba i jeden za drugim huknęły dwa strzały... Samica rzuciła się gwałtownie w kierunku, zkąd dym wyszedł, lecz wnet padła na przednie kolana, a psy rwać ją poczęły niebawem za uszy i szynki. Gromada warchlaków rozbiegła się w popłochu po lesie; strzały słyszano ze wszech stron, wszędzie zabijano lub dobijano lancami uciekające zwierzęta.
Marek Kukułka był niezmiernie czynny; dziwiło go to tylko, że wśród tego strasznego zgiełku nie pomknął dotąd austryak. Już strzelec przyzwał do siebie Bysia, uganiającego się po kniei za warchlakami, i chciał go wysłać na zwiady w zaciszną nizinkę, kiedy oto w dole huknął strzał i rozległ się okrzyk: „Pilnuj dzika!“
To austryak właśnie opuścił legowisko; ale nie szedł prosto na rozstawionych strzelców, jeno z boku widziany, sadził pod górę w ogromnych susach ku polance z dębem, gdzie przed chwilą wrzała straszliwa walka.
Słysząc myśliwskie hasło, Kukułka miał się na baczności. Jakoż niezadługo ujrzał ogromnego odyńca; zmierzył i dał ognia z obu luf odrazu. Tym razem austryak snadź celnie został ugodzony, bo się zachwiał w biegu i padł na ziemię. Marek rzucił strzelbę, dobył ogromnego noża i tak uzbrojony podszedł ostrożnie do olbrzymiego potwora.
Radość strzelca była niezmierna, powalił on dzika, który w tych stronach był równie sławny, jak niegdyś w starożytnej Grecyi Kalidoński odyniec, cała różnica, iż nasz leśnik nie pozyskał wszechświatowej reputacyi Meleagra.
Kukułka usiadł teraz na swej zdobyczy, przyłożył nóż do gardła pokonanemu zwierzęciu, aby z niego wystraszyć resztki życia. Ale, o dziwo, odyniec zerwał się z ziemi tak nagłym ruchem, że Markowi nóż wypadł z ręki i przerażony strzelec ujrzał się na grzbiecie austryaka jak na koniu. Zwierz miał widać dużo sił jeszcze, bo w lansadach poskoczył między krzaki, unosząc Kukułkę w stronę przeciwną kierunkowi, zkąd dochodziła wrzawa psiarni i krzyki ludzi, ucierających się z warchlakami. Marek wrzasnął kilkakrotnie przeraźliwym głosem; jednakże był to rzeczywiście głos wołającego na puszczy. Dzik pędził coraz prędzej, jak gdyby nie czuł na grzbiecie żadnego ciężaru; przebiegał gąszcze, ocierał się ze strzelcem o drzewa, biegł z góry na łeb i wybiegał na wzgórza, zawsze z nadzwyczajną łatwością. Kukułka musiał w tej wędrówce dokładać starań, ażeby utrzymać równowagę, nie spaść i nie dostać się pod kły austryaka. Szalona jazda trwała z kwadrans czasu; Marek wrzeszczał rozpaczliwie, dzik nie ustawał w biegu. Teraz przed oczyma swemi ujrzał strzelec pagórek, najeżony ciernistym głogiem, i pomyślał w duszy, iż, jeśli dzikowi przyjdzie ochota przedzierać się tamtędy, to najniezawodniej życie położyć tu wypadnie. Był to atoli dzień, pełen nadzwyczajnych myśliwskich wypadków. Z gęstwiny leśnej wyszedł jakiś człowiek z torbą myśliwską na ramieniu, ze strzelbą w ręku, z psem przy nodze; zmierzył i wypalił... Austryak rzucił się ku przodowi i zarył tak jakoś gwałtownie po ziemi, że Kukułka spadł z niego przez łeb i, wywróciwszy kozła, znalazł się o parę kroków od powalonego dzika. Teraz nie było najmniejszej wątpliwości, że odyniec wyzionął ducha.
Kiedy przestraszony Marek powstał z ziemi, zdawało mu się, iż we śnie marzył. Nieznajomy strzelec znikł natychmiast; na zabitym dziku niebawem poczęły osiadać jakieś wielkie, szafirowe muchy. Kukułka przeżegnał się bogobojnie, szepnął kilka słów na podziękowanie Panu Bogu za ocalenie i pospieszył w las, aby odnaleźć nóż, strzelbę i towarzyszów. Co mu się przydarzyło owego pamiętnego dnia, tego przez długi czas nie śmiał nikomu opowiadać. Gdy atoli przywieziono zabitego odyńca, strzelec pilnie oglądał jego rany i mruczał:
— To był dopiero strzał wymierzony!... Kula rozbiła odrazu całe serce.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.