Przejdź do zawartości

W puszczy (Dygasiński)/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł W puszczy
Pochodzenie Wilk, psy i ludzie. W puszczy
Wydawca Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Data wyd. 1898
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.




Mitologiczne i życiowe prawdy.


Szybko upłynęło piętnaście lat od owej nocnej rozmowy pod borem. Wszyscy ludzie w Orłowej Woli i w okolicy wiedzieli, iż po puszczy tuła się jakiś niszczyciel zwierzyny, pół-człowiek, pół-czart. Opowiadania o nim wyglądały na mit; albowiem zdawało się, że go nikt nigdy nie widział. Jedni nazywali go kłusownikiem, inni dali mu imię Kostuch, a jeszcze inni zwali go poprostu — On, mrugając tajemniczo oczyma. Opowiadano, że Kostuch jest to chłop barczysty i ogromnie silny. Barwa jego postaci miała odpowiadać ciemnym barwom boru.
Kiedy stanął pod drzewem, trudno go było odróżnić od jakiej krzewiny lub pniaka. Miał też podobno przytem jakąś tajemniczą umiejętność przysiadania, przystawania i zaczajania się tak wytrwałego, iż potrafił wybornie oszukiwać bystre i czujne zmysły zwierząt. Opowiadano, że prawe oko miał na wierzch wysadzone, a dolna część oprawy tego oka była zupełnie odwrócona i krwawo świecąc, opuszczała się ku dołowi. Lewe znów oko miało posiadać barwę siwą, czarną i zielonkowatą. Wszystko to nadawało fizyognomii wyraz nadzwyczaj szpetny. Chytrość lisa, dzikość wilka, drapieżność jastrzębia i pożądliwość piekielnika stanowiły moralne cechy Kostucha podług wyobraźni ludowej. Niby krzaki siwego mchu na dębowej korze, unosiły się gęstym opłotkiem brwi pod wązkiem czołem, pomarszczonem w głębokie bruzdy i mającem barwę suchych liści. Twierdzono, że Kostuch nie wydaje dźwięków ludzkiej mowy, że jest zawsze ponury, milczący, zły. Zwierzęta miał prześladować z nadzwyczajną namiętnością, ponieważ nietylko był żarłocznym i chciwym na ich mięso, lecz doznawał rozkoszy na widok krwi przelanej.
Pomocnikiem w dziennych, oraz nocnych rozbojach Kostucha, jak utrzymywano, był pies, któremu także nadano imię — Żmijka; stworzenie to, podobno małe, niezmiernie zwinne, posiadało taki sam charakter, jakim się pan jego odznaczał. I Żmijka, według podania, nigdy nie szczekał, co najwyżej wydawał z siebie warczenie mrukliwe, jakby z pod ziemi wychodzące. Byli to więc dwaj pełzający tropiciele, milczący rozbójnicy, najstraszniejsi kłusownicy. Kostuch nie zawsze miał na wyprawę brać ze sobą Żmijkę; bardzo często chadzał po lesie sam jeden. Jeżeli jednak szli samowtór, to szli tak cicho, jakby się wąż przesuwał pomiędzy krzakami. W okolicach Orłowej Woli powszechnie rozmawiano o Kostuchu i psie jego, przeto nic dziwnego, że mit nieustannie nabierał objętości. Ten i ów strzelec lasów rządowych, czy prywatnych, miał czatować na Kostucha, opowiadano też, że się z nim spotkał twarz w twarz jakiś wysoki dygnitarz leśny. Słyszano nieraz po kniei grzmiące strzały i umiano słuchem rozróżniać ich nadprzyrodzoność. Nigdy jednakże nie schwytano kłusownika na gorącym uczynku. Bo w danej chwili, mawiano, umiał on tak zręcznie utaić zabitą zwierzynę, broń i przybory myśliwskie, że byłoby daremnym trudem narażać się na poszukiwanie. Tylko on zresztą znał różne dyabelskie dziury i wertepy w kniei, tylko on wiedział, gdzie i jak co ukryć, przechować. A jeśliby się przypadkiem ów czarodziej sam stropił, jeśliby mu nie dopisały nadludzkie umysłowe i zmysłowe władze, od czegóż był Żmijka, jeżeli nie dyabeł w psiej skórze, to niezawodnie pies z piekła rodem? Ten potworek miał posiadać zdolności genialnego wyżła, znakomitego ogara i wybornego jamnika. Na rozkaz swego pana szedł w bór podczas dnia lub nocy i dopóty nie powracał, dopóki nie odnalazł ukrytego łupu lub schowanej broni. Ci dwaj wspólnicy porozumiewali się krótko: Kostuch pomyślał sobie, czego chciał, i wyciągał palec serdeczny w którąś stronę, Żmijka to rozumiał, szedł i znajdował przedmiot żądany; potem wracał i wtedy nie potrzebował wcale mówić, jeno był przewodnikiem.
Opisywano także sposób odżywiania się Kostucha i jego psa. Pierwszy jadał surowe mięso zwierząt, pijał ich krew i robił sobie wódkę z soku brzozowego, oraz z rozmaitych jagód leśnych; pies zjadał jelita zamordowanych zwierząt, a był chciwy niezmiernie na serce i żółć, co mu dawało odwagę, jako też złość ogromną. Rewir ich myśliwski sięgał daleko, jednakże nikt nie wątpił na chwilę, iż knieja w Orłowej Woli stanowiła rezydencyę zezwierzęconego człowieka i prawie uczłowieczonego psa. Nie było przecież takiej pory roku, w którejby te dwa kłusowniki nie miały na co polować. Gdy ludzie chodzili po lesie, Kostuch prawdopodobnie szydził sobie z nich, siedząc gdzie w krzaku, na drzewie, albo i w dziupli, czy w moczarach, w ten sposób sprawiał, że niejedną babę, zbierającą grzyby lub jagody, przechodziły w lesie ciarki.
— To Kostuch! — pomyślała sobie wtedy i czemprędzej zmykała z lasu.
Na przypołudniu każdy zwyczajny człowiek w Orłowej Woli je obiad, albo drzemie; na polach i po lasach panuje wówczas taka sama cisza, jak o północy. Któż tam może wiedzieć, co o tej porze robi Kostuch i pies jego? Wtenczas mógł on wleźć nawet do sadu, stodoły, czy obory!... Dzięki temu zapewne identyfikowano też niekiedy Kostucha ze zmorą, która dusi chłopów w południe, gdy sobie dobrze podjedzą na obiad i śpią w cieniu po sadach, stodołach, chlewach.
Kostuch nie potrzebował nigdy dwa razy strzelać do zwierzyny, nawet do dzika nie poprawiał; strzelał zawsze napewno, a po strzale Żmijka znów puszczał się niebawem za śmiertelnie zranionem zwierzęciem, szedł jak woda, dopóki nie dotarł do trupa; poczem wracał do pana, ukrytego gdzieś za pniem lub w krzaku, kiwał ogonem, śmiał się czarnemi jak smoła wargami, wyskakiwał radośnie do góry i ku zdobyczy prowadził.
Jużci ludzie nie wyssali sobie z palca żadnego mitu. Wszystko ma swoje przyczyny, miał je i mit o Kostuchu. Przy pewnych warunkach mity powstają w nas samych, podobnie jak się wytwarzają myśli. Jak nie być poetą, twórcą mitów, będąc mieszkańcem Orłowej Woli, mając pod bokiem puszczę?...
Słychać poważny szum, uroczystą muzykę. Czy może skargą jest wzniosły jęk borów, ten huk jednostajny, jak nieśmiertelne prawa przyrody? Tylko jeden jeszcze ocean ma taką pieśń wielką, która od wieków uczy człowieka czuć i myśleć, tworzyć. Miliony potoków tak grzmią, pędząc we wszystkich kierunkach po świecie; nie jesteśmy w stanie ująć uchem tego tętna życia całej ziemi. Nasz własny los, ciężka ludzka niedola zanadto gniecie i tłoczy do jednego punktu, więc ginie dla nas harmonia dźwięków wszechświata.
Wchodzisz do boru i ogarnia cię taki uroczysty nastrój, że nieśmiało kroczysz naprzód, jakaś dziwna siła cię powstrzymuje; prędzej może zgiąłbyś kolano i pozostał już tak niewzruszony, jak przykute do ziemi stoją dzieci puszczy, odwieczne dęby, jodły, buki, sosny.
Dziwne jest prawo naszego życia! Jestestwem swojem wrosnąć w kawałek ziemi; na lada marnym odłamie skały, wśród mchów, kamieni i piasków ugrzęznąć myślą i uczuciem, żyć i odradzać się, umierać!... Czemże jest życie? Czerpaniem sił z ziemi i z nieba. A czem jest śmierć? Ona jest zwrotem, oddaniem wszystkiego, cośmy ze świata czerpali. Wiecznie w to jedno koło wpleceni, wiecznie spełniamy ten obowiązek my, wszyscy potomkowie przyrody. Smutni, czy szczęśliwi, ulegamy tylko prawu konieczności. Nad nami zawsze jedna tarcza jasnego słońca i niezliczone gwiazd miliony. Sąż one iskrami życia?
I po co życie wśród tych olbrzymów światła, ruchu? Aby czuć i myśleć? Aby przecierpieć wszystkie boleści, przebłądzić otchłań ciemności, poznać jedną prawdę, wyssać niekiedy kropelkę szczęścia? To dla człowieka za dużo, dla ciebie przyrodo — za mało.
Dlaczego w człowieku iskrzy się brylant życia, piękny w szczęściu, a może piękniejszy jeszcze w cierpieniu? Potężne siły wszechświata potrzebują tej marnej czaszki i bijącego serca, ażeby ziemi przelać dzielną moc swoją. A tak, zwikłani milionami węzłów z życiem całego świata, wpatrzeni w ciemne błękitu tonie i łańcuchem pracy przykuci do ziemi, spełniamy maleńką cząstkę dzieł niezmierzonej przyrody. Może być dumnym, kto wszechświat uczuwa w sobie! I uważa człowiek przyrodę za wielką, jeżeli sam jest wielki; on ją czcić musi, jeżeli czci — sam jest godny.
Ale człowiek na ziemi jest jeszcze dzieckiem, które nie dorosło swego przeznaczenia, nie dorosło uczuciem i myślą. On drży niespokojnie w puszczy, wśród wspaniałych kolumn, nakrytych zielonem sklepieniem, pod którem tak swobodnie gołębie gruchają i szczygły wyśpiewują pieśń godową. On w zamyśleniu lękliwie stąpa po kobiercu miękkich trawników, gdzie się do niego uśmiechają kwiaty sasanek, pierwiosnków i konwalij.
Puszcza jest dzikim stanem przyrody. Zwierzęta wykonywają tu ruchy nagłe i zwinne; ich spojrzenia są bystre, lękliwe; głosy pełne trwogi; barwy połyskują świeżością. W puszczy człowiek przestaje rozumować, opadają go dziwne uczucia, a wyobraźnia jego tworzy, przerabia rzeczywistość na mity.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.