W płomieniach/Kto był wtedy szczęśliwy?

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W płomieniach
Wydawca Jerzy Bandrowski
Data wyd. 1917
Miejsce wyd. Kijów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KTO BYŁ WTEDY SZCZĘŚLIWY?

Bez pewnej ilości ludzi szczęśliwych żadne społeczeństwo życby nie mogło. Dlatego niema czasów ani tak strasznych ani tak groźnych, aby pewien rodzaj ludzi nie wyciągnął z nich całej rozkoszy, całej słodyczy i radości życia. W ten sposób los, unieszczęśliwiając jednych, uszczęśliwia za to drugich i tak, według praw konieczności rozdzieliwszy radość i smutek, daje społeczeństwu siłę do łatwego zniesienia najokropniejszych nawet ciosów. Ci zaś, którzy najwięcej ucierpieli i których serca najboleśniej krwawią, wyrzekłszy się swego egoistycznego przywileju bólu, powinni, zapomniawszy o sobie, szukać szczęśliwych, ich szczęściem łagodzić swoje cierpienia i z ich radości czerpać pociechę i nowe siły, aby w ten sposób społeczeństwo stawszy się bardziej dziarskiem, uzyskało pogodę i optymizm, żagiel i ster życia w każdej chwili. Nie wolno czuć się nieszczęśliwym, nie wolno zawodzić nad własnem cierpieniem w dzisiejszych czasach, jak nie wolno na łodzi miotanej burzą płoszyć krzykami i jękami wioślarzy, walczących z żywiołem. Trzeba mieć mocne serce.
Ale gdzież w tych czasach, o jakich piszę, trzeba było szukać tych szczęśliwych, wśród których ogrzaćby się można i pocieszyć? Gdzież te salamandry, szczęśliwe dopiero w atmosferze ognia, w płomieniach?
Są, zaiste, takie ogniowe dusze, które dopiero żarem oddychając, czują się w swoim żywiole. Ale nie trzeba było aż tak daleko i wysoko sięgać, aby w tych czasach znaleźć szczęśliwych. Byli oni dokoła nas prawie na każdym kroku, ludzie codzienni, prości, bynajmniej nie zagadkowi.
Swego czasu jeszcze stary Jokai, zapytany, czemby chciał być, gdyby się drugi raz narodził, odpowiedział, iż najszczęśliwszym czułby się jako młody porucznik huzarski z całą jego psychologją. Nie trzeba sądzić, że prawo do szczęścia mają wyłącznie huzarzy, aczkolwiek istotnie mundury ich są znacznie gęściej złotem naszywane szamerowane niż mundury innych rodzajów broni. I nietylko w charakterze oficera od jazdy, koniecznie na koniu, można się dostać w krainę szczęśliwości, mimo iż przyznaję, że czerwone spodnie, ostrogi i piękny koń to już nie małe zadatki szczęścia. Kiedy jednak Europa stanęła pod bronią, szczęśliwym czuł się każdy młody oficer, każdy młody żołnierz, jeśli tylko prawdziwie żołnierskie serce biło w jego piersi, albowiem wszyscy oni przeczuwali, iż te wielkie wojny każdemu rodzajowi broni dadzą szerokie pole do popisu. Wojna jest żywiołem żołnierza, jest mu niezbędnie potrzebna do życia — do szczęścia.
O nas kiedyś mówiono w Europie, że kochamy wojnę dla wojny. Może nie da się tego powiedzieć o całym narodzie polskim, który był zwykle najmniej wojowniczy, kiedy powinien być nim najwięcej. Ale żołnierze polscy kochali wojnę, jak artyści kochają swą sztukę. Jest to istotnie sztuka, zaś żołnierze nasi byli w niej pierwszorzędnymi artystami. Wiadomo, że sztuka daje szczęście. Cóż tedy dziwnego, że i wojna może uszczęśliwiać żołnierzy, a że dziś armje liczą się na miljony, szczęśliwych można liczyć na setki tysięcy.
Dla ludzi młodych, mocnych i zdrowych wojna — to życie!
Przyroda, ziemia, szerokie pola, lasy zdradliwe, rzeki podstępne — wszystko może być wrogiem lub przyjacielem, wszystko żyje i każe walczyć! Walka o życie, ta straszna walka, którą w czasie pokoju niemniej nieubłaganie lecz tylu subtelnemi środkami prowadzić musimy, w czasie wojny jest ogromnie uproszczoną. Ludzie mocni a mniej złożeni psychologicznie, doznają w takich razach uczucia ulgi, ale tosamo jest też i z ludźmi o duszach bardziej skomplikowanych. Cel jasno wytknięty, prosty i w danym razie nie trudny do osiągnięcia. Zwycięstwo! W płomienistej rozwianej szacie, z mieczem w dłoni, w wawrzynowym wieńcu na skroniach wiedzie ta uskrzydlona, cudna Nike młodych, dzielnych ludzi ku sławie i bohaterstwu. Psoci po swojemu ponura śmierć, ale któżby na to zważał w tryumfującym biegu, w tym wielkim pędzie tysięcy z nadstawionemi szablami, podczas tego kucia w ostrza, darcia się o armaty i nieprzyjacielskie sztandary! To też prawdziwy żołnierz modli się do wojny, która jest straszna, ale też i bosko piękna i daje chwile wielkich, wzniosłych wzruszeń i daje chwilę — szczęścia.
Krótkotrwała jest ta radość i duma żołnierska i wkrótce wojna gubi złote epolety i naszywki i staje przed oczami żołnierza w przygnębionej postaci umęczonego, pokrwawionego, obdartego robotnika śmierci. Ale krótkim jest też czas pieśni słowiczych i rozkwitu bzów i młodej, promieniejącej wiosny — a któż powie, że rzeczy te nie są piękne i że w dusze nasze nie pada ich miły, ciepły odblask? Po lecie jesień przychodzi, po niej zima — wiadomo, niemniej wiosna była piękna... Cóżby życie było warte bez tych uśmiechów i bez tych złotych iluzji?
Niesłychanie szczęśliwe były też tego lata i dzieci. Był to czas dla nich wymarzony. Lato prześliczne, dni ciepłe, mnóstw o różnych „admirałów“, „paziów królowej“, „perłówek“, „cytrynek“ i „fuksów“, dozór domowy nie tak ścisły jak przedtem — i wojna! Codzień to coś nowego. Goni taki malec za jakimś bardzo zresztą podejrzanym „paziem królowej“ a tu naraz aeroplan zjawia się w błękitach i leci sobie ten wielki ptak swobodnie, pięknie. Malec zapomniał o „paziu królowej“, z zadartą wysoko głową stoi, patrzy w niebo, ścigając młodym wzrokiem statek powietrzny, zapatrzony, zachwycony, aż po pięciu minutach jak się nie udrze z całej piersi: — Aeroplan! Hurraaaa! — A potem — ile to dziwnych rzeczy, ile cudów na świecie! Listy roznoszą uczniowie gimnazjalni, wujcio Fonsio, słuchacz techniki, jest motorowym tramwajowym, stryj Stefan, z siódmej klasy gimnazjalnej — sprzedaje bilety w tramwaju, ciocia Jadzia chodzi po ulicy z puszką i zbiera na Czerwony Krzyż, wuj Henryk, taki gruby, bogaty pan, co ma dwie kamienice i taki złoty zegarek i tyle pierścieni, jest prostym żołnierzem, musi salutować każdemu „frajtrowi“ i powiedzieli mu, że pojedzie do Koszyc konie froterować a Jaś, ten Jaś, co się zawsze z wujciem kłócił, co to mu wuj zawsze mówił, że jest nicpoń, darmozjad i lampart, bo techniki skończyć nie może, chodzi teraz w mundurze porucznika od artylerji, grozi wujowi Henrykowi, że go weźmie do raportu, że mu każe dać „szpangi“ albo obiecuje mu, że go w drodze łaski zrobi swoim „forysiem“, oczywiście, jeśli mu wuj pożyczy dwieście koron. Nie są-że to śliczne historyjki?
Po skwerach publicznych łażą wojskowe konie i pasą się, jak na błoniu. Nie szkodzi — dziś wszystko wolno. Tu i owdzie na ulicach dymią kuchnie wojskowe. Biedniejsi chłopcy cisną się do kucharzów, skomląc o resztki ziemniaków i jarzyn. Niektórzy głodni — biedactwa uliczne! — inni z ciekawości, dla zakosztowania, jak też smakuje żołnierskie jedzenie. Oczywiście — jest świetne, dziwnego, zupełnie jakiegoś odrębnego smaku. Kotły są głębokie, gotuje się w nich obficie, więc zawsze trochę tego jedzenia zostanie, a kucharze — dobrzy ludzie, wiedzą, co to dzieci, zwłaszcza głodne. Wielkiemi „kochlami“ czerpią z kotłów jarzyny i rozdając je między dzieci, napełniają podstawiane garnuszki i rondelki. — Do kapelusza się nie daje! — woła przestrzegający porządku kucharz, widząc straszliwe wnętrze nadstawionego sobie kapelusza — przynieś se papir! — poucza chłopca a spostrzegłszy jakąś straszliwie zbiedzoną, wychudzoną twarz wyrostka, oświadcza mu szorstko: — Czekaj! Dostaniesz drugą porcję, dam ci jeszcze!
Na placach szeregi fur chłopskich, ustawione w rzędy, duże, okrągłe namioty, dymiące kuchnie, piece, kuźnie polowe, ludzi mrowie, gwar! Rzekłbyś — odpust, rozbite naprędce kramy, namioty fotografów jarmarcznych, strzelnice, może jaki cyrk prowincjonalny... Aha, ładny odpust! Woźnice z czarno-żółtemi przepaskami na rękawach, żołnierzy z karabinkami mnóstwo — tabor! Dla dziecka — raj! Malec prześlizguje się między szeregami wozów, przyjaźni się z żołnierzami, dotyka karabinów, szabel, wyszachrowuje „komiśniak“, suchary, jedyne jeśli idzie o gruntowne wyłamywanie mlecznych zębów, ćwierka i podskakuje wśród tej gęstwy ludzkiej, niezmordowany i szczęśliwy właśnie jak ten wróbel, uwijający się koło wozów i koni. Ileż tu rzeczy nieznanych, niewidzianych a cudownie pięknych! Na przykład wielki namiot zręcznie z płócien spięty a w nim kuźnia, na przykład kuchnie polowe, na przykład gilza wystrzelonego naboju świecąca jak klejnot a choćby tylko nieodgadniony czesko-polsko-niemiecko-włoski dyalekt, jakim oficer przemawia do żołnierzy, język, którego godzinami można słuchać nie wychodząc z zachwytu, tyle ma niespodziewanych zwrotów i określeń. Grodzony w małem miasteczku na prowincji, gdzie za moich lat dziecinnych wojsko austrjackie donaszało jeszcze zapomniane dziś białe „waffenrocki“, z doświadczenia wiem, iż żołnierze i dzieci bardzo się lubią. Iluż to przyjaciół zdobywa sobie mały chłopiec wśród tego mnóstwa, przyjaciół, o których w domu nikt nie wie, ale którzy dla chłopca przechowują kawałki podków, gilzy, stare portepee, błyszczące guziki, kawałek wosku do czyszczenia „kupli“ i inne skarby, podczas gdy chłopiec „gwizda“ dla nich w dobroci serca ciastka, cukierki, owoce i — papierosy. Jak niewiadomo skąd ci przyjaciele przychodzą, tak dnia jednego nie wiadomo dokąd odchodzą i chłopak naraz widzi tylko pusty plac słomą i sianem zaśmiecony; w parę dni później zapomnie twarze swych przyjaciół, ale nie zapomnie nigdy, że byli to dobrzy ludzie, którzy umieli opowiadać strasznie śliczne historyjki i strugali z drzewa przepiękne pałasze i „gwery“.
Nie jesteśmy dziećmi, abyśmy mogli oszałamiać się takiemi rzeczami, to prawda. Wojna, przemarsze wojsk, widok rannych, pochód „szpiegów“ prowadzonych przez żandarmów lub jeńców kordonem wojskowym otoczonych — to dla tych malutkich tylko wspaniałe sensacje, bajeczne widowiska, którym się przypatrują płonącym wzrokiem i z zarumienionemi policzkami. Wszakże na pograniczu alzackiem dzieci na widok pękających w powietrzu granatowi szrapneli wybuchały okrzykami radości, myśląc, że to takie piękne ognie sztuczne i rakiety. Lekkomyślność tego rodzaju zbrodniczą byłaby u ludzi dojrzałych; ale uczmy się od dzieci beztroskiej wiary, ich ufności w życie i w ludzi i ich słonecznej a pokornej nadziei. W takich czasach, jak dzisiejsze, nie jesteśmy niczem silniejsi ani mądrzejsi od tych maluczkich.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.