W kraju orangutanów i rajskich ptaków/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W kraju orangutanów i rajskich ptaków
Wydawca Spółka Nakładowa "Odrodzenie"
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

WŚRÓD ZJADACZY SAGA.

Wieś Muka położona na południowem wybrzeżu wyspy Waigiou składała się z wielkiej ilości ubogich chat, budowanych na palach częściowo nad wodą, częściowo na lądzie, a rozsypanych nieregularnie na przestrzeni około pół mili nad płytką zatoką. Dokoła wioski wiło się wśród zarośli kilka ścieżek, zaś w odległości około pół mili widać było dżunglę, przez którą kilka ścieżek i dróg wiodło ku nielicznym sadybom ciągnącym się jeszcze dalej w głąb lądu na jaką milę. Okolica była słabsza, ale miejscami bagnista. Zaś wieś opływały dwa strumienie wpadające do morza.
Spostrzegłszy, iż ani jeden dom nie nadawał się na mieszkanie i laboratorjum p. Ciliński, który i tak chciał mieszkać niedaleko dżungli, najął sześciu robotników, którzy pod jego kierunkiem mieli budować dom. W przeciągu paru dni zbudowano długą, dość niską szopę, pokrytą liśćmi palmowemi a której ściany tworzyło zdjęte z „prau“ płótno żaglowe. Po rozstawieniu skrzyń, przyrządów i różnych innych przedmiotów p. Ciliński czuł się w tej szopie tak wygodnie i dobrze, jak inny uczony czułby się w swem europejskiem i pięknie urządzonem laboratorjum.
Natychmiast po przybyciu i zagospodarowaniu się w Muce, p. Ciliński zaczął wypytywać krajowców o rajskie ptaki, które stały się obecnie nieledwie jego manją prześladowczą. Nieraz wieczorem lub rano słyszał ich donośne i wrzaskliwe głosy, a mimo to krajowcy twierdzili, że w tych stronach rajskich ptaków niema. Tadzio wybrawszy się na polowanie, po długich poszukiwaniach i błądzeniu w dżungli wyśledził wreszcie jakiegoś ptaka, który wbrew zwyczajowi dotychczas widzianych rajskich ptaków biegał po ziemi, łapiąc owady. Kiedy siadał na krzakach, z ogona jego zwisały dwa długie na kilkanaście cali pasma, właściwie cienkie pióra, cudownie zakręcone nazewnątrz nakształt liry. Raz miał go już na celu i nawet pociągnął za cyngiel, niestety jednak strzelba nie wypaliła. Drugi raz widział około ośm tych ptaków latających wysoko dokoła jakiegoś drzewa pokrytego mnóstwem małych, czerwonych owoców. Strzelał kilka razy, jednakże ptaki były widocznie za wysoko. Już myślał, że nie uda mu się, upolować, ani jednego z tych tak płochliwych i ostrożnych ptaków, gdy nagle pięknego poranka wychodząc z szopy na polowanie ujrzał na dalekiem drzewie figowem właśnie tak upragniony przez siebie okaz, skaczący z gałęzi na gałąź i rwący figi. Nie zważając na to, że p. Ciliński pogrążony był w głębokim śnie, dobrze zasłużonym bieganiną dnia poprzedniego, Tadzio zmierzył i strzelił z za progu przez pól otwarte drzwi. Pan Ciliński zerwał się na równe nogi, ale zato ptak zleciał jak kamień na ziemię i choć uczony narzekał na zbyt gwałtowne i hałaśliwe przebudzenie się, nie mógł się powstrzymać od słów zachwytu na widok przecudnego ptaka. Głowa, grzbiet, łopatki ptaka były barwy żółtej, gardło metalicznie zielone, zaś nad oczami i dzióbem pióra ułożone były w dwa czarne grzebienie. Po bokach miał ptak wielkie, obfite pęki piór, głębokiego czerwonego koloru, zaś dwa środkowe pióra ogona zakrzywiały się w elegancką i wytworną spiralę.
— To tak zwany czerwony rajski ptak! — mówił uczony, z lubością gładząc pieszczotliwie cudne, lśniące pióra ptaka.
Co było w Muce dziwne, to to, że wieczorami w miejscowości położonej tak niedaleko równika, a nawet na południe od niego, widać było coś w rodzaju zorzy północnej. Noce były jasne i pogodne. Zaś na północnej części nieba, widać było bezustannie migające jakieś błyskawice i lśnienia, zupełnie przypominające zorzę północną.

— To z pewnością następstwa suchego monsunu! — twierdził p. Ciliński.
— Niema się czemu dziwić — odpowiedział Tadzio — takie same lśnienia i błyskawice widać przecie w Zakopanem podczas halnego wiatru w najgorętszych tygodniach lata.
Mieszkańcy Muki żyli w niesłychanej nędzy — jak zwykle w krajach obfitujących w palmy sagowe. Z powodu łatwości uzyskania najniezbędniejszych środków żywności, ani im się śniło nawet o zajmowaniu się hodowlą jarzyn lub owoców. Żyli przeważnie sagiem i rybami, których część sprzedawali, aby móc zato zaopatrzyć się w odrobinę niezbędnej odzieży, ewentualnie tytoniu lub rumu.
Tu miał Tadzio sposobność przyjrzeć się dokładnie uprawie saga i sposobowi przyrządzania go. W przeciągu jednego tygodnia poznał wszystkie możliwe tajemnice.
Palm sagowych było tu mnóstwo. Na każdym kroku widziało się te ogromne drzewa, nie tak wysokie, jak palmy kokosowe, ale zato znacznie większe, a wogóle potężne, od stóp do głów pokryte kosmatemi, olbrzymiemi liśćmi. Ścinano palmy sagowe tuż przed ich zakwitnięciem. Ścięte pnie oczyszczano z liści, poczem zdejmowano z nich pas kory i w ten sposób odkrywano rdzeń barwy, jakby rdzy u dołu pnia, ale białej ku górze i z dość silnemi włóknami, które go przerastały. Rdzeń ten był twardości nieugotowanego jabłka. Przy pomocy pałki, na której końcu osadzony był ostro zakończony kamień ubijano ten miąższ na grubą kaszę. Tę kaszę wrzucano do koryt sporządzonych z liści palmy sagowej i przepłukiwano ją wodą dopóki nie nabrała białego, zlekka tylko zaróżowionego koloru. Tę kaszę ładowano do specjalnych naczyń, mniej więcej w ilości 30 funtów, przykrywano ją liśćmi palmy sagowej i w ten sposób sprzedawano jako tak zwane sago surowe.
Kasza ta ugotowana w wodzie przedstawiała się jako galaretowata masa, o smaku trochę cierpkim. Jedzono zaś na zimno z solą i cytryną. W wielkich ilościach wypiekano też placki sagowe, w niewielkich glinianych piecykach, zawierających sześć do ośmiu przedziałek na placki. Te przedziałki napełniano kaszą sagową dobrze zmieloną i wysuszoną na słońcu. Pod piecykami rozpalano ogień z chrustu, przedziałki przykrywano lekką pokrywą z kory palmy sagowej i w przeciągu pięciu minut placki były już dostatecznie wypieczone. Gorące placki bardzo były smaczne z masłem, a już upieczone z domieszką cukru i tłuszczu kokosowego smakowały wybornie. Zresztą placki te suszono na słońcu i robiono z nich suchary, które sprzedawano w paczkach po 20 sztuk. Suchary takie mogą wytrzymać całe lata. Naturalnie są ogromnie twarde, ale mieszkańcy tych stron przywykli do tego. Nieraz Tadzio widział małe dzieci zajadające te kamienne placki z takim samym smakiem, z jakim gdzie indziej dzieci jedzą chleb z masłem.
— Bardzo to ciekawy widok — mówił p. Ciliński przyglądając się, jak krajowcy obrabiali ścięty pień sagowej palmy. — Policz z mój bracie, przeciętnie wielki pień palmy sagowej może dać do tysiąca ośmiuset sucharów, ważących sześćset funtów. Twierdzą, iż dwa takie placki wystarczają człowiekowi na obiad, śniadanie lub wieczerzę. Pięć na cały dzień. To znaczy tysiąc ośmset placków sagowych tworzy zapas żywności wystarczający na rok. A teraz weź pod uwagę drugą ewentualność. Dwóch mężczyzn obrobi drzewo w przeciągu trzech do pięciu dni. W następnych pięciu dniach dwie kobiety mogą cały zdobyty zapas kaszy sagowej wypiec w suchary. To znaczy, że w przeciągu dziesięciu dni jeden jedyny człowiek, zawziąwszy się może sobie przygotować żywność na cały rok. Mimo tej łatwości zdobywania chleba, ludność tu żyje niesłychanie nędznie. Czemu? Bo nikomu nie chce się pracować. Wyobraź sobie, co by było, gdyby na całym świecie tak łatwo było o chleb, jak tutaj. Żylibyśmy prawdopodobnie w zupełnej ciemnocie i barbarzyństwie.
Istotnie trudno było żyć w okolicy, gdzie nawet za dobrą zapłatą nikt niczego nie mógł sprzedać. Z początku pomagał nowoprzybyłym pewien kupiec z Ceramu, który tu mieszkał już od paru miesięcy i miał niewielki ogród warzywny. Od niego czasem udało mu się coś dostać. Czasami znowu Tadzio złapał parę ryb. Naogół jednak żyło się bardzo nędznie, a drób, owoce i jarzyny były zbytkiem rzadko kiedy dostępnym. Nawet orzechów kokosowych tak niezbędnych w kuchni wschodniej, nie można było znikąd dostać, mimo, że we wsi rosło dobrych kilkaset pięknych palm kokosowych. Jednakże ludność Muki zjadała swe orzechy zanim dojrzały, zastępując niemi jarzyny, których im się nie chciało uprawiać. Bez jaj, bez orzechów kokosowych i jarzyn żyło się naszym podróżnym nieledwie w niedostatku, zwłaszcza, że morze przeważnie burzliwe utrudniało połów ryb.
Ponieważ w tych stronach mało było odmian rajskich ptaków, tak pożądanych przez pana profesora, uczony postanowił opuścić Mukę i po miesiącu bezowocnego uganiania się po dżungli przeprowadził się do innej miejscowości zwanej Bessir. Po krótkiej podróży morzem, podróżni dotarli do tej miejscowości położonej po drugiej stronie wąskiego kanału, oddzielającego ją od Muki. Wieś ta zbudowana była na wybrzeżu Attolów, czyli stwardniałych korali, podmytych przez fale morskie u dołu tak, że górna część brzegu wystawała daleko ponad morze lub też zwisała nad niem w postaci jakby jakichś fantastycznych zasłon. W tych wybrzeżach tu i ówdzie były przerwy, wymyte i wypłukane przez małe strumienie. W jeden taki strumień wjechała niewielka łódź uczonego i wylądowała na białem, piaszczystem wybrzeżu.
Naczelnik wsi przyjął białych gościnnie i uprzejmie i bez żadnych trudności wyznaczył im dom na mieszkanie.
— Jakto? ja mam mieszkać w tej psiej budzie? — wykrzyknął pan profesor na widok wyznaczonego sobie „domu“ — przecież to niepodobieństwo. Gdzież ja się tutaj zmieszczę.
Istotnie budynek, który naczelnik gminy z taką gościnnością oddał mu do rozporządzenia był poprostu domem karła. Pale, na których go zbudowano wystawały zaledwie na cztery i pół stopy nad ziemią, a wznosząca się nad podłogą izba wysoka była zaledwie na pięć stóp.
— Na miłość boską! — rozpaczał p. Ciliński. Ja bosy wysoki jestem na sześć stóp i jeden cal! Nie będą mógł stanąć prosto w tej izbie!
Napróżno jednak szukali lepszego domu. Wszystkie inne chałupy były strasznie brudne i przepełnione mieszkańcami. Nie było wyboru. Trzeba było zadowolić się tem, co im ofiarowano. Wobec tego p. Ciliński wniósł swe skrzynie do izby, która miała mu służyć zarazem za sypialnię, sam zaś osłoniwszy żaglowemi płótnami miejsce, wśród pali pod chałupą zamienił je na coś w rodzaju pracowni i pokoju stołowego, gdzie pracował i jadł przy maleńkim stoliku wiecznie skulony, uderzając głową o sufit, ile razy żywiej się poruszył. Nabiwszy sobie kilka guzów stał się już ostrożniejszym i stracił nieco na właściwej sobie żywości temperamentu.
Naturalnie natychmiast zawezwał do siebie krajowców i rozpoczął z nimi długie narady co do rajskich ptaków — czy są w tej okolicy, jakie i czyby nie chcieli zająć się ich dostawą dla niego. Krajowcy niezbyt byli skłonni do zawierania umów z człowiekiem wyglądającym dziwacznie i o którym nie wiedzieli czego właściwie chce i czy umowy dotrzyma. Każdą umowę zawarliby z zawodowym kupcem, zgóry wiedząc, że ten ich wykorzysta i oszuka, postępowanie p. Cilińskiego, co do którego na pierwszy rzut oka można było powiedzieć, iż kupcem nie jest nie wydawało im się godne zaufania. Według przyjętego w tych stronach zwyczaju trzeba było zapłacić zgóry i p. Ciliński wiedząc o tem zaofiarował krajowcom przywiezione przez siebie noże, siekiery i inne towary. Taka jednak była wśród tych ludzi nieufność, że tylko jeden dzikus zgodził się wziąć zadatek na dwa ptaki. — Inni chcieli zobaczyć jak się ta cała sprawa skończy. Po trzech dniach Papuas przyniósł p. Cilińskiemu kilka pięknych okazów rajskich ptaków złapanych żywcem, ale tak zmęczonych i storturowanych i tak powiązanych, że ich piękne ogony i pióra zupełnie się połamały i okazy niewielką przedstawiały wartość. Uczony tłumaczył swym ludziom aby uważali na ptaki i przynosili mu je w jak najlepszym stanie, ucząc ich wiązać je tak, jak u nas wiąże się koguty. Krajowcy widząc, że interes jest możliwy i że się niczego nadzwyczajnego od nich nie wymaga, wzięli teraz zadatek: jeden na jednego ptaka, drugi na trzy, trzeci na sześć. Zaznaczyli tylko, że muszą iść daleko po te ptaki i że wrócą wtenczas kiedy będą mogli. Tylko jeden wrócił po tygodniu, przynosząc p. Cilińskiemu kilka ptaków. Niestety, ponieważ łapano te ptaki daleko w głębi lasu, żaden z myśliwych nie chciał wracać z jednym lecz czekał aż ich złapie więcej, skutkiem czego krępował ptaki złapane tak, że im puchły nogi, a ponieważ ptaki wyrywały się i starały się wszelkiemi siłami z więzów wyzwolić, więc też były ogromnie zmordowane i w złym stanie. Niektóre z nich trzymane w chałupie, w której wieczorem zapalano zamiast lamp łuczywa, miały pióra zupełnie zbrudzone sadzą.
— Ci barbarzyńcy zupełnie nie umieją się z temi ptakami obchodzić i psują najpiękniejsze okazy, — narzekał wielki uczony. — Ale pióra tych ptaków są tak mocne, że można je Bogu dzięki swobodnie wyprać, bez szkody dla ich pięknych barw. W ten sposób uda nam się przecież coś niecoś uratować.
Kilka ptaków, w bardzo nawet pięknym stanie złapano żywcem i przyniesiono p. Cilińskiemu, który kazał dla nich zbudować wielką klatkę bambusową i tam je umieścił, karmiąc obficie owocami tego drzewa, na jakiem je złapano. Ptaki piły dużo wody i były w nieustannym ruchu, przeskakując z grzędy na grzędę, tak, iż zdawało się, że czują się zupełnie dobrze. Można było podziwiać ich żwawość i żywość, która przez cały dzień kazała im skakać z miejsca na miejsce. Na drugi dzień traciły humor i stawały się trochę osowiałe, jadły też mniej, a trzeciego dnia rano, zwykle nie żyły. Napróżno p. Ciliński karmił je gotowanym ryżem, a także owocarni, których sam sobie odmawiał, lub też owadami. Nie zdarzyło mu się nigdy, aby rajski ptak w klatce mógł wytrzymać dłużej niż trzy dni.
Korzystając ze sposobności Tadzio wybrał się z kilku krajowcami zobaczyć, w jaki sposób oni łapią te tak płochliwe i dzikie ptaki. Krajowcy szli na polowanie bez najmniejszej broni, niosąc tylko pętle przywiązane do rozwidlonych kijków. Ptaków nie szukali bynajmniej na wierzchołkach drzew, lecz tropili je na ziemi, szukając pod drzewami ich pomiotu. Odkrywszy w ten sposób, gdzie i na których drzewach ptaki siadają wdrapywali się na nie i tam wśród małych, czerwonych owoców zręcznie zakładali pętlę, poczem oddalali się i czekali w ukryciu. Czasami kiedy drzewa pokryte były gęsto owocem, trzeba było czekać dzień, dwa a nawet i trzy dni zanim wreszcie ptak dotknął pętli, która wciągnęła mu nogi, podczas gdy widełkowaty patyk chwytał go za szyję. Jeśli myśliwy miał szczęśliwą rękę, niejednokrotnie w przeciągu paru godzin mógł doczekać się widoku ptaka, padającego na ziemię jak wielki, cudnie lśniący kamień.
Pan Ciliński widząc, że miejscowość, w której osiadł, jest istotnie dogodna i ma kontakt ze stronami, obfitującemi w różne gatunki rajskich ptaków postanowił siedzieć na miejscu tak długo, jak będzie można, mimo iż żył w niesłychanych niewygodach a nawet nędzy. Kupiec z Ceramu odjechał i p. Ciliński wraz z Tadziem musiał jeść to, co mieli krajowcy. Rzadko kiedy udało się złapać jakąś rybę. Zamiast drobiu musieli strzelać gołębie i kakadu, które jedli z ryżem lub z sagiem, gdy ryż się skończył. Po tylu miesiącach podróży wyczerpał się zapas korzeni, masła i cukru, tak, że jedzenie z każdym dniem stawało się prymitywniejsze. Pan Ciliński chudł z każdym dniem. A i Tadziowi policzki zaczęły się zapadać. Równocześnie obaj chorowali też na febrę.
— No i cóż będzie panie profesorze? — pytał Tadzio, któremu znudziła się ta głodna poniewierka. — Czy pan profesor zamierza znowu próbować zginąć tu, jak w tym przeklętym Dorey swego czasu?
Pan Ciliński bezradnie rozłożył ręce.
— Chłopcze! mój bracie! — mówił tonem żałosnym, prawie błagalnym. — Cóż ja na to poradzę! Sam się zastanów! Przyjechałem tu po to, aby wreszcie wyeksploatować co się tylko da i obowiązkiem moim jest zebrać okazów jak najwięcej. Rozumiesz dobrze, iż nie jest bardzo prawdopodobne, abym kiedyś jeszcze w te strony wrócił. Tem bardziej iż tyle lat włóczęgi po tych morzach i dżunglach niewątpliwie zdrowie moje podkopały. Ale jakże ja się mogę oderwać od tych niesłychanych skarbów. Jakże mogę od nich odejść, gdy jeszcze trzymam się na nogach i mam nadzieję, że się na nich przecie jakiś czas utrzymam!
— Nic nie mówię. Pan profesor istotnie spełnia swój obowiązek, ale niech mi wolno będzie zauważyć, że pan jednak więcej myśli o rajskich ptakach niż o mnie, mimo że tak wiernie panu profesorowi służyłem.
Poczciwy uczony aż się złapał za głowę.
— Masz zupełną słuszność mój chłopcze! Jednakże służba u uczonego — to służba u czarnoksiężnika, a może nawet i u czarta! Mnie mój bracie nawet myśleć o tobie nie wolno, skoro mam jeszcze tyle rajskich ptaków do zabicia. Pomyśl sobie czem jest życie jednego chłopca wobec pięknie i bogato zaopatrzonego muzeum, z za którego szklanych gablotek patrzą na chciwą wiedzy młodzież różnobarwne oczy rzadkich ptaków z dalekie stron.
— Panie profesorze, co to może obchodzie mnie, który nigdy w żadnym muzeum nie byłem.
Pan profesor znowu rozłożył ręce. To trudno! Na to ja już nie poradzę. Nie chcesz ginąć razem ze mną — dam ci tylko co mogę, podzielę się z tobą całym moim majątkiem, jedź dokąd chcesz.
— Z całą przyjemnością! — wykrzyknął Tadzio.
— Jakto? — Spojrzał na niego przerażony uczony — więc istotnie chciałbyś mię opuścić?
— Powtarzam jeszcze raz, z całą przyjemnością!
— I dokądże zamierzasz się udać?
— Wie pan profesor dokąd? Na te rozmaite inne wyspy, gdzie są nieznane nam i niedostępne w tej chwili gatunki rajskich ptaków! jeżeli chcemy prędzej tę robotę skończyć, musimy się na jakiś czas rozejść! Pan profesor będzie siedział tu na miejscu, a ja pojadę. — I kto wie, czy w ten sposób nie uzyskamy większej liczby okazów, w znacznie krótszym czasie.
— Perła, a nie chłopiec! — rozrzewnił się uczony przyciskając chłopca do swego zapadłego łona i z właściwą sobie żywością zapytał:
— Kiedyż myślisz jechać? bo to niema z czem zwlekać. Jak robić to robić! Jeżeli ty nie chcesz, to zostań tu i siedź na miejscu, a ja pojadę.
Ale Tadzio machnął ręką.
— Daleko by pan profesor zajechał. Lepiej niech pan już zostanie w tym kurniku, a ja jadę, jeśli można — jutro.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.