W kraju orangutanów i rajskich ptaków/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W kraju orangutanów i rajskich ptaków
Wydawca Spółka Nakładowa "Odrodzenie"
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

WYCIECZKA NA GÓRĘ OPHIR.

„Drogi i Szanowny Panie Profesorze!
Ogromnie żałuję, ale niestety nie mogłem przyjechać do Singapoore pomimo, że bardzo się na tę podróż i na współpracownictwo z Panem Profesorem cieszyłem i mimo, że dzięki dobroci mej rodziny udało mi się nawet zebrać potrzebne na podróż pieniądze. Wiem, że niezmiernie wiele przez to tracę, faktycznie jednak czasy są takie, że z kraju obecnie wyjeżdżać nie można. Na Bałkanie wciąż kipi, a po zamordowaniu następcy tronu w Serajewie, o czem Pan niewątpliwie czytał, wojna zdaje się być nieuniknioną. Kto wie, czy to nie ta właśnie wielka wojna o wolność ludów, o którą modlił się Mickiewicz i która ma dać wolność Polsce. Znając mnie, zrozumie Pan Profesor dobrze, iż w takiej chwili nie mogę opuszczać szeregów tych nielicznych żołnierzy, którzy powiedzieli sobie, iż w danym razie wystąpią z bronią w ręku. O ile burza przeminie, o ile stosunki polityczne się ułożą i o ile wojny nie będzie, wyjadę za Panem Profesorem i pewny jestem, że Go w dalekim świecie znajdę. Tymczasem przepraszam Pana za niedotrzymanie słowa, ściskam Pana serdecznie i polecam się Pańskiej pamięci.
Jan Zawadzki“.
— Wojenka, wojenka, szabelka, oto co się śni dzisiaj tym młodym uczonym, — mruczał niezadowolony pan profesor Ciliński. — Trzymają się w pogotowiu jakby istotnie wojna miała światu grozić, a tymczasem ludzie nie głupi, wiedzą co to masowy rozlew krwi, jakie to straszne klęski ekonomiczne by za sobą mogło pociągnąć. Grożą sobie wzajemnie armatami i karabinami, ale do wojny nie dopuszczą. Ani gadania o podobnej awanturze! Nie głupi! Nie głupi!
List Zawadzkiego dogonił Pana Cilińskiego już w Malacce, gdzie wraz z Tadziem mieszkał od tygodnia, przygotowując się do wyprawy w głąb kraju. Zorganizowanie takiej wyprawy nie było rzeczą łatwą. Tadzio nie miał wyobrażenia o wypychaniu ptaków lub też ściąganiu skór ze zwierząt, należało tedy odpowiedniego człowieka znaleźć. W Malacce nie było to rzeczą zbyt trudną, jednakże odpowiedni specjaliści byli zajęci przez drugie firmy i nie każdy z nich swobodnie sobą mógł rozporządzać. Zaś pan Ciliński potrzebował kogoś, któryby był zupełnie wolny i nie miał żadnych zobowiązań, ponieważ sam nie wiedział jak długo i gdzie wypadnie mu przebywać. Po długich staraniach, przy pomocy uczynnych władz miejscowych, udało się wreszcie znaleźć pewnego młodego Portugalczyka, który był bardzo wykształcony w swym zawodzie, a nawet posiadał duże wiadomości z zakresu nauk przyrodniczych. Znacznie łatwiej poszło z wynalezieniem kucharza, bez którego również nie można się było obejść, ponieważ kuchnia malajska Europejczykom nie odpowiada, zaś w tych niesłychanie gorących a także malarycznych stronach nieodpowiedni wikt powoduje ciężkie choroby a przedewszystkiem naraża na febrę.
Kiedy pan Ciliński załatwiał swe sprawy, Tadzio wałęsał się po mieście. Malakka jest miastem starem i malowniczem. Położona na wybrzeżach niewielkiej rzeczki, składa się właściwie z ciasnych uliczek, w których gęsto stoją kramy, a także domy mieszkalne, zamieszkałe przez kupców chińskich i mieszkańców portugalskich. Za miastem znajdują się białe bungalowy urzędników angielskich i licznych kupców portugalskich — piękne wilie, ze wszystkich stron osłonione palmami i drzewami owocowemi, których piękna zieleń mile bawi oko znużone widokiem kraju palonego gorącem słońcem. Stary fort, wielki gmach rządowy i ruiny katedry świadczyły o dawnem bogactwie i doniosłości handlowej tego miasta, które kiedyś było centrum całego handlu wschodniego.
— Dziś Malakka już podupadła — tłumaczył pan Ciliński Tadziowi. Zniszczyła ją konkurencja Singapoore. Dawniej było to miasto niezmiernie bogate, rynek Indji, Chin, Molukków, wszystkich wysp dokoła, nawet tak dalekiej jak Banda, Jawa, Sumatra, Kormandel, dalej Siam, Pegu i Bengalo.

Ze wszystkich tych krajów i wysp przybywały tu liczne statki wiozące najrozmaitsze towary. Mieszkały tu tysiące ludzi, mimo, że klimat jest bardzo niezdrowy. Ryzykowano zdrowie za bogactwa. Dziś oczywiście ani śladu już niema tej dawnej wspaniałości. Ale ludność tego miasta jest ciekawa. Masz tu wszędobylskiego Chińczyka, w szerokich, białych szarawarach, białym kaftanie jedwabnym i z długim czarnym warkoczem, masz zawsze uprzejmie uśmiechniętych, spokojnych i dobrze wychowanych Malajczyków, masz też mieszańców Malajczyków z Portugalczykami, rasę zdegenerowaną, napół niby europejską, ale w rzeczywistości niczem się od krajowców nie różniącą, masz wreszcie Anglików, Holendrów. Dziwnie nierozumnie biali się ubierają. Przyjrzyj się im i zapamiętaj to sobie. Jak można w takim klimacie chodzić w ciężkiem ubraniu europejskiem w kołnierzu i krawatce, która przecie dusi. To już znacznie lepiej ubierają się Portugalczycy, a najmądrzej, mojem zdaniem ubrani są Chińczycy.
Nareszcie nadszedł dzień, w którym wszystko było gotowe. A w parę dni później Tadzio wraz ze swym przewodnikiem i kliku ludźmi najętymi do różnych posług znalazł się w głębi nieznanego sobie kraju. Pan Ciliński nie podróżował pośpiesznie. Wybrał się był wprawdzie na górę Ophir, ale jakoś z dwa tygodnie spędził w miejscowości Gading, gdzie udzielili mu gościny uprzejmi jezuiccy misjonarze. Dom wyznaczony gościom na mieszkanie, przypominał raczej szopę, ale był czysty. Zaś pan Ciliński niewiele do życia potrzebował. Parę stołów i stołków, tapczan, na którym w braku siennika słał sobie poprostu liśćmi, derka, dalej rozstawione skrzynie i wielkie butle ze spirytusem, oto było wszystko, co pan Ciliński nazywał umeblowaniem. Gotowano oczywiście za domem w specjalnie zbudowanej prymitywnej kuchni.
Okolica nie była bardzo zajmująca. Plantacje pieprzu, kawy, dalej las, gęsty zwłaszcza u dołu. Pan Ciliński narzekał, że mało jest owadów, zato jednakże było w dżungli wiele pięknych ptaków i oto dlaczego uczony w tych okolicach się zatrzymał.
Tu przyszedł czas próby na Tadzia. Ze swym znakomitym sztucerem belgijskim w ręku, cały dzień musiał się wałęsać po lesie strzelając rozmaite ptaki. Wychodził na polowanie wczesnym rankiem, nieraz już przed świtem, jako że była to pora najodpowiedniejsza. Kiedy się robiło gorąco ptaki chowały się i dżungla milkła. Dziwnem było chłopcu, że z bronią w ręku może się włóczyć po tych ogromnych bezpańskich a obcych lasach, sam jeden w dziczy i głuszy, dziwnem mu też było, że pan Ciliński lekkomyślnie — jakby się mogło zdawać — wysyła go w głąb tej puszczy, w której w przecież jako w kraju dzikim mogłoby grozić jakieś niebezpieczeństwo. W pierwszych dniach Tadzio nawet bał się trochę. Nieswojo mu było samemu wśród tych ogromnych przestrzeni leśnych, wśród wysokiego krzewia, w którem trudno się było orjentować, a w którem nie widziało się nieraz dalej przed siebie jak na dwa, trzy kroki. Ale pan Ciliński rozprószył wszelkie jego obawy, tłumacząc mu, że nic mu grozić nie może. — Dzikich zwierząt już tutaj niema, widzisz one nigdy nie trzymają się miejsc, w których pracują ludzie, szukają raczej, mateczników. Buty masz wysokie, więc nawet wąż nic ci nie zrobi. Zaś ludzie? Ludzi bać się nie potrzeba dlatego, bo różnią się od nas tylko barwą skóry. Bronzowi czy żółci są oni tacy sami jak i my. A możesz być pewnym, że mieszkańcy tych stron pod wielu względami są właśnie nawet lepsi i gościnniejsi, niż mieszkańcy najbardziej kulturalnych stron Europy.
Istotnie okazało się, że pan Ciliński miał słuszność. Zdarzało się Tadziowi czasem spotkać w lesie Malajczyka, lub robotników chińskich, nie spotkała go jednak z ich strony żadna przykrość, przeciwnie ilekroć pytał o drogę nietylko, że mu ją wskazywano, ale nawet nie żałowano czasu, aby go na nią wyprowadzić. Oswoiwszy się z lasem Tadzio, już spokojnie i zainteresowany swym nowym zawodem całe dnie spędzał na polowaniu, wsłuchując się w odgłosy puszczy, to znów drzemiąc w ciszy południa. Ptaków było istotnie mnóstwo i miło było wejść rano w gąszcz i słyszeć ich dziwne a dysharmonijne głosy. Nie śpiewały one bynajmniej tak, jak nasze ptaki leśne, ale krzyczały, wrzeszczały lub piszczały tak dziwnymi tonami, że Tadzio z początku nie wierzył, aby to mogły być ptaki. Zato upierzenie ich było nadzwyczaj piękne. I mieniło się jaskrawemi barwami. Na piórach ich świecił czysty błękitny kobalt, obramowany złocistą pomarańczową obwódką, to znowu widziało się pióra szmaragdowo-zielone, cudownie ubarwione skrzydła i szkarłatne lub karmazynowe piersi, przedziwne i różnobarwne czuby. Tadzio, który strzelał istotnie dobrze, przynosił wieczorem dziesiątki tych różnych ptaków panu Cilińskiemu, który go nieraz z radości serdecznie ściskał, dziękując mu za nieznane, rzadkie okazy, jak gdyby Tadzio istotnie wiedział do czego strzela. Chłopcu wystarczyło, że łup miał obfity, czy okazy przyniesione były rzadkie czy nie, o tem przeważnie nie miał najmniejszego pojęcia.
Najmilsza była w tej dżungli chwila przedwieczorna, kiedy młody myśliwy objuczony zdobyczą i nóg nieraz nie czując pod sobą, siadał zmęczony na skraju lasu i odpoczywał przed powrotem do domu. Dżungla oświetlona ostatniemi promieniami zachodzącego słońca rozpalała się złocistym brzaskiem, który szybko gęstniał w ciemno-złoty zmrok. Jak gdyby czując, że wkrótce noc zapadnie zaczynały nerwowo, niespokojnie krzyczeć wszystkie ptaki, zaś równocześnie gęstym, tęgim, metalicznym szumem zrywały się niezliczone różnokształtne owady krajów podzwrotnikowych. Dziwne chrząszcze, jakby ze śpiżu ulane, połyskujące w powietrzu a ciągnące za sobą ogromnie długie rogi, nieraz cztery razy dłuższe od samego owadu. To znowu widziało się chrząszcze opancerzone grubą skórą a wywijające przed sobą ostremi nożycami, niby małe raki chodzące po drzewach i krzakach. Na jednym jedynym liściu można było ujrzeć pięć do sześciu przedziwnych potworów, to z wąsami, bardzo długiemi i nastroszonemi, to znowu kształtów potwornych i groźnych, jakich żadna wyobraźnia wymyśleć by nie zdołała. W tym krzyku ptasim, w tem brzęczeniu owadów było jakby podniecenie, jakby strach przed tem, że życie za chwilę zgaśnie a może jutro już się nie zbudzi. Aż zwolna, zwolna ten wieczorny gwar dżungli zcichał, las zmieniał się w czarny, nieprzenikniony gąszcz i po krótkim zmierzchu zapadała noc. Wtedy Tadzio zarzucał strzelbę na ramię i obładowany zawieszonemi ptakami szedł zwolna do wsi, gdzie zdala już widać było światło lampy, płonącej na stole niezmordowanego i wiecznie czynnego pana Cilińskiego.
Po dwóch tygodniach pobytu w Gadingu naraz zdecydował się pan Ciliński wyruszyć na górę Ophir, znajdującą się mniej więcej w środku półwyspu, około 50 mil angielskich na wschód od Malakki. W tym celu najął sześciu kulisów malajskich, którzy mieli służyć za przewodników a zarazem nieść bagaże.
— Ponieważ spędzimy na górze najmniej tydzień — mówił pan Ciliński do Tadzia — musimy wziąć ze sobą spory zapas ryżu, trochę sucharów, masła, kawy, ryby suszonej i odrobinę koniaku. Prócz tego oczywiście koce, bieliznę, puszki na owady, sieci, strzelby i amunicję. Ty uważaj, aby wszystko było w porządku.
W krótkim czasie wyprawa stanęła w miejscowości Ayer-panas, skąd do Ophiru było już wszystkiego około 30 mil angielskich. Po krótkim odpoczynku profesor Ciliński wydał rozkaz do marszu.
Pierwszego dnia droga prowadziła przez karczowiska leśne, gdzie było też dużo wsi malajskich. Wieczorem wyprawa dotarła do jakiejś wioski, której gościnny wójt przyjął białych uprzejmie i odstąpił im na noc swoją werandę. Nie koniec na tem, darował nawet uczonemu kaczkę i kilkanaście jaj. Noc była ciepła i po skromnej kolacji obaj biali z przyjemnością wyciągnęli się na gładkich, lśniących matach, na werandzie, gdzie też znakomicie noc spędzili.
Następnego dnia wyruszono już o świcie. Okolica stawała się coraz bardziej górzysta i dzika. Szło się ogromnymi lasami wzdłuż ścieżek tak bagnistych, że błoto sięgało kolan. Prócz tego trzeba się było mieć na ostrożności przed pijawkami, z których strony te słyną. Pijawki te leżą zwykle na liściach na wysokości człowieka. Słysząc kroki lub głosy jak tygrysy czają się i gotują do skoku. Kiedy człowiek lub zwierzę przechodzi blisko nich wyciągają się na całą swą długość i jeśli dotkną jego ubrania lub ciała, natychmiast odrywają się od liścia i wpijają się w ciało. Są to stworzonka niewielkie, a ukłucie ich w pierwszej chwili zupełnie nie boli, tak że człowiek nie czuje nawet, iż pijawka ssie mu krew. Nasyciwszy się krwią pijawka odpada. Ustrzec się tych napastników absolutnie niepodobna. I Tadzio sam ujrzał na karku swego opiekuna pijawkę prawie zupełnie napełnioną krwią.
— Panie profesorze, panie profesorze! — zawołał przerażony — pijawka panu na karku siedzi!
Profesor ostrożnie sięgnął ręką na kark i znalazłszy pijawkę powoli odczepił ją od ranki, poczem położywszy sobie ją na dłoni przyglądał się jej ciekawie.
— Fuj, jakież to obrzydliwe! — krzyknął z obrzydzeniem Tadzio.
— Obrzydliwe? — Zdziwił się profesor. — Wcale nie widzę w tem nic obrzydliwego. Patrz, to czarne stworzonko wcale ładnie wygląda z temi szerokiemi żółtemi pręgami. A to, że ssie krew... cóż zrobić skoro Pan Bóg ją tak stworzył. Inaczej nie byłaby pijawką. To mówiąc pan Ciliński dotknął ręką małej ranki.
— Chwała Bogu, że mi arterji nie przegryzła — rzekł łagodnie.
Wcześnie po południu wyprawa stanęła u stóp góry i rozłożyła się obozem nad czystym strumieniem, którego skaliste brzegi gęsto były zarosłe suchemi ostami. Noc minęła spokojnie, poczem mały orszak znowu ruszył wczesnym rankiem. Minąwszy niewielki lecz gęsto zarosły park dżungli i błotniste gąszcza, przez które trzeba było sobie wyrąbywać ścieżkę, po kilkudniowym ciężkim marszu wyprawa stanęła u pola kamiennego.
— „Padang-batu“ — rzekł stary Malajczyk do pana Cilińskiego, wyciągnąwszy rękę w kierunku pola.
— A! Padang-batu — ucieszył się pan Ciliński, wiele o tem słyszałem, ale jeszcze nigdy nie widziałem.
Było to istotnie skośnie, ku górze idące kilkumilowe pole jakby z jednego głazu skalnego, teraz oślepiające blaskiem odbitych promieni słonecznych i zdaleka zionące nieznośnym żarem. Wrażenie było tak przykre, że podróżni, którzy wiedzieli, iż czeka ich kilkugodzinny marsz przez te rozpalone kamienie, jakby zniechęceni tą niemiłą perspektywą usiedli na skraju dżungli.
Pole było zupełnie gładkie i prawie pozbawione roślinności. Tylko tam, gdzie skała popękała, gdzie skutkiem tego w rozpadlinach zbierało się trochę wody rosły jakieś dziwne krzaki.
Nie było rady. Po krótkim odpoczynku profesor Ciliński wstał, śmiało ruszył na rozpaloną przestrzeń kamienną i pociągnął za sobą swoich ludzi. Szli po dość stromem zboczu kamiennem, zalewając się potem i ledwo dysząc. Powiedziano im, że na polu kamiennem jest gdzieś woda. Nadaremnie jej jednak szukali. Z wysiłku i z żaru jakiem całe pole dyszało dostali pragnienia, którego niczem zaspokoić nie można było. Wreszcie po trzech godzinach uciążliwego marszu dostali się znowu do lasu, który jednak był bardziej karłowaty i zarosły krzakami. Droga była ciężka, zato nie było tu już tak gorąco.
Kiedy wyprawa stanęła na wierzchołku góry, Malajczycy oświadczyli, że dalej już nieść bagażów nie mogą. Mianowicie garb, na którym stali, oddzielony był od szczytu góry tak stromą rozpadliną, iż człowiek objuczony ani zejść w nią nie mógł, ani z niej wyjść. Przytem właściwy szczyt góry znacznie był wyżej od garbu położony. Wobec tego pan profesor postanowił iść na górę tylko w towarzystwie Tadzia i starego Malajczyka, który tu już kiedyś był. Wzięli ze sobą trochę niezbędnych zapasów żywności, koce i pozostawiwszy swych tragarzów na niższym garbie ruszyli naprzód.
Wszedłszy w siodło znajdujące się między obu szczytami zaczęli wdrapywać się na górę. Zbocze góry było jednakże tak strome, iż w wielu miejscach musieli wyjść na czworakach. Wreszcie tuż pod szczytem znaleźli coś w rodzaju groty, utworzonej przez wystającą skałą. Pod skałą tą było niewielkie źródełko, czyściutkiej, zimnej jak lód wody, którą znużeni podróżni natychmiast raczyć się zaczęli. Stąd już niedaleko było do szczytu, to też pozostawiwszy pod skałą toboły, sami czem prędzej ruszyli dalej i w przeciągu paru minut stanęli na wierzchołku góry Ophir na wysokości 4.000 stóp nad morzem, na małej skalistej platformie, zarosłej jakiemiś krzakami.
— Co to za krzaki rosną na tej górze? — zapytał Tadzio, widząc zamiast kosodrzewiny lub jałowców krzaki przypominające mu żywcem kwiaty mieszczańskich salonów.
— To rododendrony i inne zielska — odpowiedział wszystko wiedzący profesor.
Tadzio niemal z uszanowaniem zdjął przed tą dziwną górą kapelusz. Rododendrony i inne zielska — pomyślał, przypominając sobie z jaką pieczołowitością matka jego hodowała jedyny rododendron, jaki miała, dumę i ozdobę skromnego saloniku.
Widok z góry był piękny. W różnych kierunkach białe grzbiety górskie zarosłe lasami a także leśne doliny.
— Ale, wie pan co? — odezwał się trochę rozczarowanym głosem Tadzio — niema najmniejszego porównania z widokami w naszych górach. Choćby tylko z takiej Babiej Góry u nas jest widok znacznie piękniejszy.
— O Szwajcarji już nie mówiąc — rzekł profesor.
Po kawie profesor zajął się pomiarami, podczas gdy Tadzio krzątał się koło kolacji. Zjadłszy co mieli pod ręką wyciągnęli się na łożach, zgotowanych z chrustu, który przykryli kocami. Noc była ciepła, widok bądź co bądź majestatyczny i piękny. Wysoko na niebie świeciły gwiazdy, a wśród nich jasny sierp księżyca.
Rozmawiając o wrażeniach wycieczki i układając plany na przyszłość zasnęli spokojnie.
Wczesnym rankiem zbudził Tadzia jakiś krzyk. Zerwał się w mgnieniu oka, chwycił za swój sztucer, przypuszczając, że jakiś wróg. Nie był to jednakże żaden wróg, ale szanowny przyrodnik, który pełen zapału z zieloną siatką uganiał za motylami.
Tadzio zbudziwszy się i umywszy się u źródełka pod wiszącą skałą, energicznie dopomniał się o śniadanie. Krzywił się na to profesor, ponieważ właśnie gonił był za jakimś rzadkim, choć wcale nieefektownym motylem. Tadzio jednak zaatakował go tak energicznie, że uczony musiał się poddać i przystąpić do zorganizowania śniadania. Ugotowano kawę, przysmarzono na ogniu wędzonkę, która z sucharami smakowała na świeżem powietrzu doskonale. Dopiero po tym posiłku wędrowcy zabrali się do powrotu na dół.
— Jeżeli ty sądzisz, że ja się stąd tak prędko wyniosę, to się grubo mylisz — oświadczył pan Ciliński swemu wychowankowi. — Zbyt wiele jest tu ciekawych rzeczy do widzenia.
— Niestety chyba z lupą trzeba za niemi chodzić — odpowiedział Tadzio.
— Można i z lupą! — wykrzyknął profesor, który był widocznie w doskonałym humorze — mój drogi, lupa to jedna z największych armat wiedzy!
Oczywiście stało się, jak sobie uczony pan profesor życzył. Wyszukał sobie cudowny teren na mieszkanie — mianowicie bagnisko jakieś położone niedaleko strumienia, a ze wszystkich stron ogarnięte lasem w którym wycięto parę linij. Tu Malajczycy zbudowali dla niego dwie chaty bez ścian, właściwie szopy, czy też stodoły, wystarczające jedynie jako schroniska przed deszczem i w tych pałacach profesor mieszkał wraz ze swymi ludźmi, polując uporczywie na ptaki i uganiając za motylami i owadami.
— Słuchajno Tadziu — rzekł pewnego wieczoru profesor. Słyszysz ty ten dziwny krzyk, który się bezustanku w lesie rozlega?
— Rozumie się, że słyszę. I niejednokrotnie chciałem wiedzieć, co to tak wrzeszczy, ale nigdy tego stworzenia nie mogłem znaleźć — odpowiedział młody myśliwiec.
— A wiesz ty co to jest? — spytał znowu profesor.
— Jakże mogę wiedzieć, kiedy nigdy nie widziałem — odpowiedział z właściwą sobie ciętością Tadzio.
— To jest, mój bracie, słodki bażant, który się nazywa argus. Argus — rozumiesz, to jest ten, wiesz, ptak, co to w ogonie miał tysiąc oczu. I dlatego nikt nigdy znienacka podejść go nie mógł.
— E, bo pan profesor myśli, że ja to jeszcze zupełnie głupi. Prawda, że niebardzo mi się chciało, ale wkońcu w naszych szkołach, to choćby człowiek nie chciał, musi się czegoś nauczyć.
— No widzisz — rzekł pan Ciliński głaszcząc chłopca po jasnej głowie. Nie są te szkoły znów tak złe, jakby się zdawało! Otóż bardzo bym pragnął mieć bodaj parę okazów tego gatunku bażantów. Ten ptak jest ogromnie płochliwy i ostrożny i spotkać go można tylko w najgęstszej dżungli, gdzie porusza się tak szybko, iż trudno go zauważyć. Przytem barwa jego upierzenia najzupełniej odpowiada barwie liści leżących na ziemi. I istotnie bardzo dobre oczy trzeba mieć, aby go zobaczyć. Dałbym ci osobne wynagrodzenie zato, gdybyś mi choć takiego ptaka upolował.
Zaciął się Tadzio i od tego czasu całymi dniami chodził po lesie szukając argusa, jednakże mimo, iż nieustannie słyszał jego krzyk, nigdy go nie widział. Wszelkie usiłowania pozostały bezowocne.
Kiedyś w okolicznej wsi żyły tygrysy i nosorożce, o których chińscy kulisi nieustannie wieczorami opowiadali. Obecnie te drapieżne zwierzęta prawie że zupełnie wyginęły lub też przeniosły się w inne strony. Mimo to podróżni wieczorem zawsze rozpalali ogniska, aby się zabezpieczyć przed ewentualnym nocnym napadem.
Tak minął jakiś czas, poczem profesor Ciliński rozpuścił swe sługi i wrócił do Malakki, gdzie porządkował swe zbiory i robił plany na przyszłość.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.