Przejdź do zawartości

Włościanie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Włościanie
Pochodzenie Nowele, Obrazki i Fantazye
Wydawca S. Lewenthal
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Włościanie.


Stan dawny włościan w prowincyach rusko-litewskich wymownie odmalowany znajdziemy, gdy mowa o buntach ukraińskich, w Grądzkim, w Twardowskiego Wojnie Domowéj, a nawet w Beauplanie trochę. Autor dzieła o Reformacyi obyczajów polskich, także o uciemiężeniu wielkiém włościan na Rusi pisze[1]: „Z przodków naszych poczyniono było na sejmach statuta, aby poddani tak duchownych, jako i świeckich panów nie rabiali, jedno dzień w tydzień. I któryby pan uczynił gwałt poddanéj, albo wszystkie poddane o klątwę za swój uczynek przyprawił, tedy od tego pana wszystka wieś wystać mogła, a do inszego pana się przeprowadzić. Skąd się pokazuje, że to od Rzeczypospolitéj zależy, abyśmy nie jako niewolnikom poddanym naszym rozkazowali, ale jako pomocnikom robót naszych — przetoż wielka tego jest potrzeba, aby Rzeczpospolita w to wejrzała przykładem inszych narodów, aby panowie poddanych swoich, jak się im podoba, nie zabijali, nie łupili, z majętności ich, co mają, ani im gruntów, które sobie naprawią, nie odejmowali, ani ich téż gwałtownie robociznami obciążali, jako bydło nieme, ale się z niemi jako z ludźmi po ludzku obchodzili etc.“
Daléj nawet obcych krajów przykład stawiąc, ten mądry reformator radzi się, zamiast pańszczyzny, czynszami ograniczyć.
Niesłychany był bowiem ucisk na Rusi od panów, który po części sprowadził, a przynajmniéj wiele dopomógł Chmielnickiemu, do tego strasznego buntu, który tyle krwi kosztował. Coraz przybywająca ilość danin, czynszów, opłat różnych, wkrótce połączona z ciężarem stacyj żołnierskich, stała się prawie niepodobną do zniesienia. Od rodzących się dzieci, od żeniących się, wymagano po dydku — dziś jeszcze na Polesiu i Wołyniu utrzymał się zwyczaj noszenia darów do dworu, jako kury czarnéj, płótna, kaszy, wódki, placka, czerwonego pasa i t. d.
Lecz opłaty pieniężne i inne daniny, mimo zakazu synodów dyecezalnych, po większéj części wówczas arędowali żydzi i wyciskali je srogo z biednych włościan. Oni téż także ciężko rzezią Chmielnickiego ukarani zostali i kto wie czy ich nie więcéj niż chrześcijan zginęło. Historyk żyd, rzezi świadek, ileż to tysięcy liczy zabitych! Autor Reformacyi o tych arędach także wspomina[2]: „W Rusi zasię wszystkie arędy żydom w ręce podawszy uprzywilejowane wolności niektórym złamano, powołowszczyzny coroczne (które przedtém w dziesięć lat jeno, potém w siedm, zaś w pięć, we trzy znowu, aż nakoniec co rok wybierać poczęto) ustanowiono, na swoję potrzebę domową, nikomu piwa, gorzałki i miodu robić nie dozwolono, od łowienia lisów, ryb, ptastwa i zwierza dzikiego, dziesięciny powymyślano, grunty i folwarki odejmowano, i dobrze, że już ze skóry ubogich ludzi nie łupiono“.
Takie nadużycia i w Polesiu wołyńskiém trwały, a niektóre trwają jeszcze, oprócz bowiem zwykłéj trzydniowéj pańszczyzny, oprócz mnóstwa daremszczyzn do wyrobienia lnu, konopi, ogrodów, do bielenia i czyszczenia budowli etc., daniny grzybów, jagód, miodu, chmielu, orzechów nawet, osypy żyta i owsa (którym początek w Inflantach Hilzen dość nieprawdopodobny przypisuje) — pobiérają czynsze pieniężne.
Jest-że podobna, aby na małym kawałku pola siedząc, wydołał temu wszystkiemu wieśniak i pobogaciał? A dodajmy uwagę, że dziedzice sami, rządzący dobrami, wcale się jeszcze nie ograniczają starym zwyczajem, lecz bezkarnie nadużywają, wymagając darmo transportów i różnych usług. Zaiste sprawiedliwość być powinna wszędzie, i nie wiem jak pogodzić oświatę, o którą się staramy, ze zdzierstwem nieludzkiém, widném prawie wszędzie.
Mianowicie niepodobna się nie oburzać na tych, którzy, zawsze potrzebni pieniędzy przez nierząd, najmują swoich ludzi żydom do transportów wodą, lub dalekich robót, nic im za to nie strącając, rzadko nawet opłacając za to podatki.
Powtarzam, kto czyta po francusku, gra w wista, lubi literaturę i myśli, że na tém dosyć, aby zyskać imię ucywilizowanego człowieka, człowieka dobrze wychowanego, dobrego tonu i towarzystwa; ten nie rozumié, co to jest cywilizacya, co to jest ten progres, który ciągle mając na ustach, sądzi, że on przyjdzie sam bez żadnych ofiar.
Mimo tego chłop poleski nie jest w nędzy zupełnéj, raczéj z przywyknienia niż niedostatku życie jego mizerne, ubiór nie chędogi, chata brudna, jadło grube. Ku Wołyniowi już przynajmniéj nieco lepiéj jedzą, gdzieindziéj zaś lepiéj piją, a tam gdzie ten nałóg jest dziedzicznym, nędza idzie w ślad za nim. Któż temu winien jeśli nie panowie, na co trzymać żydów, co ich rozpajają?
Obyczaje ich pospolicie łagodne, po pijanemu się tylko czasem pobiją. Żyją skromnie, a zepsucie w kobietach, tu takie same symptomata okazuje, jakie postrzegał jeden nowy podróżny w Szwecyi — jest ono raczéj skutkiem obojętności, niż jakichkolwiek innych przyczyn z temperamentu lub głębokiego zwichnienia zasad pochodzących.
Przywiązanie macierzyńskie, małżeńskie, najlepiéj się wydaje w nieszczęściu. Posłuchaj, gdy kogo biorą w rekruty! Co za płacz, jaka rozpacz! jakie jęki! Najdziwniéj, że w tych uroczystych chwilach żałoby, kobiety zamiast mówić i płakać, ciągle płaczliwie śpiewają jakby mimowoli. Idąc za wozem biednego wygnańca, ocierają łzy, i jednostajnie, smutnym śpiewem prowadzą go aż do miasteczka. Wejrzawszy głębiéj w przyczyny łez i żalu, ujrzysz w nim zapewne powody materyalne; lecz czegóż więcéj żądać można od tak nieoświeconego, od tak biednego ludu? Oni, żeniąc się na nic nie patrzą, tylko żeby przyszła ich była dobrą gospodynią i z zamożnéj chaty; a czy flasza wódki związana będzie czerwoną wstążeczką, czy nie — to niewiele ich obchodzi. Ceremonie weselne tyle już razy opisane, są tu, z małemi odmianami, podobne innym prowincyj ruskich — swaty, zapoiny, postrzyżyny i t. d. Kobiety zamężne gdzieniegdzie noszą na codzień chustki białe tak samo jak dziewki, różnią ich tylko wiszące u dziewcząt z pod chustki, długie czarne warkocze. W niedzielę do cerkwi kładną uroczyste namiotki. Ubiór w większéj części Polesia składa się z białosiwéj sukmany z kieszeniami, butów lub łapci, koszuli zapiętéj guzikiem błyszczącym, pasa, fartucha i kawałka sukna kolorowego w pasy tkanego, wiszącego z przodu i zowiącego się nawiska.
Lecz tak mało mają względu na wytworność ubioru, że gdy im białego sukna nie wystarcza, kobiety i mężczyzni dokładają sztuki brunatne do odzienia, nie patrząc, gdzie przypadną, i często najśmieszniéj wyglądają, w świcie do pół czarnéj, pół siwéj. Na szyi kobiet wisi medalik lub krzyż mosiężny i kilka sznurów paciórek. Daléj na Wołyniu, Ukrainie, noszą kobiety plisowane korale i medale złote, ale tam téż lud ma się daleko lepiéj.
Rzadko na Polesiu widziałem golone głowy, często zato długie brody. Czapka ich bywa z sukna, nakształt dawnéj tak zwanéj konfederatki, obszyta kolorowemi sznurkami, czasem barankowa na zimę. Mało kapeluszów słomianych. Nieodzowną część stroju poleszuka składa pas skórzany nabity guzami mosiężnemi. Od niego wisi kalitka, a w niéj zawsze znajdziesz hubkę, krzesiwo, krzemień i kilka groszy (jeśli są) starannie w węzełku zwiniętych. Tuż na rzemyku, w pochewce skórzanéj wisi spory nóż i zaraz blizko kawał żelaznego drutu do przetykania fajki. Bez tych esencyonalnych przyborów, nie ruszy się za próg chaty poleszuk. Bez ognia i fajki żyć on nie może. Wszędzie gdziekolwiek co robi w polu, zapala ogień niedaleko, a fajki króciuchnéj, zielonéj, polewanéj lub drewnianéj, z ust nie wypuszcza. Tytuń mu ciągle w niéj gaśnie, a on go bez końca zapala. Kobiety nawet stare widziałem nieraz pod piecem z fajkami w ustach. Zapach tego narkotyku z niczém się nie da porównać i bardzo jest przykry niezwykłym. Nosi go poleszuk w papuży i w potrzebie tylko, nożem tyle ile potrzeba do fajki nakrawa.
Chłop poleski najczęściéj starym zwyczajem przed panem na twarz upada, wita go Sława Bohu, albo Pomahaj Bih (Pomagaj Boże!). Milczący jest, ale uprzejmy dla obcych, zaczepiony chętnie gawędzi, gdy tylko o panach i biédzie mowa. O biédzie swojéj dzień i noc-by gadał.
Prosty rozum tych ludzi wcale nie jest do pogardzenia, niekiedy pozorném głupstwem ukrywa się przebiegłość niepospolita. Rzadko tańcują, częściéj śpiewają, taniec ich pospolity jest rodzajem walca, w którym jedną tylko ręką obejmując tancerkę, para za parą w kółko krąży. Śpiewy ich częściéj smutne, czasem są aż nadto wesołe i bezwstydne. Ale jakaż w nich poezya! Jakie proste a mocne wyrażenia z głębi duszy! znać, że je z serca wyrwały wesele lub smutek, że je śpiewali, nie pisali, rodzili, nie komponowali. Te śpiewy, dzieci tutejszych lasów, malują stan włościan wymownie, lecz ktoby z nich o zepsuciu chciał wnosić i rozpuście, dalekoby ich gorszemi mniemał, niż są w istocie. Oni w tym rodzaju śpiewają więcéj, niż robią. Większa część śpiewów, ma tylko cztery wiersze składające wesoły ucinek, lub smutne westchnienie. Często mołodyce żalą się, że je zaprzedano, że im lepiéj było w chacie u rodziców. Takich żalów nieskończone są waryanty. O! i oni czuć umieją wdzięk młodości, którą prędko potém ciężka praca zabija. Któżby téż nie żałował tego złotego wieku, w którym nawet nadziei do szczęścia nie potrzeba, tak człowiek w sobie samym ma dosyć szczęścia, tak rad jest ze wszystkiego!
Że i w Polesiu, mianowicie ku Wołyniowi, mają pieśni ludu wielki wdzięk w saméj muzyce, temu nikt, kto je słyszał, nie zaprzeczy, kto je słyszał wieczorem cichym, nucone i odbijające się w lesie, rozchodzące się po rosie. Często pastuszek za bydłem, gdy czystym głosem śpiéwał je zdaleka, zatrzymywałem się, aby go dłużéj posłuchać, bo było coś tak urocznego w tym śpiewie, że ucho, gdy się już rozbił, jeszcze go długo żądało, a żaden instrument nie mógł go powtórzyć. Trzeba było na to ust pastuszka, gaju, trzody i wieczora, a może i usposobienia w słuchaczu.
Mnóstwo podań krąży tu między ludem, mają one jedno źródło i jeden po większéj części wątek z innemi słowiańskiemi — odmiany tylko do miejsc się stosują. Często w nich występują jakieś dziwne zwierzęta, którym za schronienie służyć mają lasy i błota poleskie. Różne rodzaje wężów grają w nich niepospolitą rolę, a ich własności są niezmiernie w tych bajkach pospólstwa przesadzone. Zimą, gdy węża w chacie znajdą, zabić go według nich się nie godzi, pod karą wielkiego nieszczęścia, a najwięcéj tylko można go wyrzucić. Jest to znak gościnności — gdyż poleszuk jest niezmiernie gościnny. Do tego stopnia posuwa on przesąd gościnności naprzykład:
Byłem świadkiem pożaru na wsi. Rozgniewany, przelękniony, błagałem i zmuszałem do ratunku, którego wszyscy chowając się odmawiali. Nie chcieli nawet dawać wiader i haków. Cóż to było? — Oto nie chcieli się ogniowi sprzeciwiać, i przyjmowali go jak gościa, a to tak dalece, że baby powystawiały dzieże chlebne, na stołach okrytych obrusami przed chaty — i sól, same zaś z założonemi rękoma patrzały na ogień stojąc za stołem, jakby mu chciały pokazać, że go chlebem i solą przyjmują. Gdy jednak i to, i ratunek wymuszony z dzieci, niewiele pomagał, stara baba czarownica podjęła się zamknąć pożarowi dalszą drogę, rozebrawszy się do naga i zostawiwszy tylko spodnicę na sobie, z rozpuszczonemi włosami, wyszła mrucząc jakieś zaklęcia, i trzy razy pożar wkoło obiegła. Takim to środkom przypisywali ocalenie, winne przytomnemu ratunkowi naszemu. Chleb i sól, w ich oczach, przebłagał ogień, dowiódłszy mu gościnne przyjęcie.
Częste pożary w Polesiu z bardzo nieostrożnego obchodzenia się z ogniem pochodzą. Dość powiedziéć, że młócąc w swoich stodołach, nie lękają się zapalać o zmroku łuczywa i nie wypuszczają z ust fajki. A za najpierwszym słuchem o pomorku lub zarazie, przed każdą niemal chatą kurzysko się pali. Oswojeni z ogniem, wcale na to nie zważają.
Wielkie to dla wieśniaka nieszczęście, gdy przyjdzie pomorek na bydło, bo od niego zależy byt chłopa. Jednakże chłop nie dość się wywdzięcza bydlęciu; w wielu jeszcze miejscach utrzymał się dotąd barbarzyński zwyczaj popędzania wołów roboczych kijem zaostrzonym, zwanym osno. Jednakże poczciwe te stworzenia znają dobrze głos i sposób wołania, różny w różnych stronach. W Polesiu wołyńskiém kierują, wołając — wei, wei — lub pru, pru. Gdzieindziéj, jak w Litwie, sposób kierowania zależy od maści.
1839.








  1. Edy. 2-ga, str. 140, 141.
  2. Ed. 2-ga str. 100.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.