Przejdź do zawartości

Unia/XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Unia
Podtytuł Powieść litewska
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXX.

Oczekiwano Kazimierza w Ponikszcie od strony północnej, znowu bowiem pojechał do Petersburga. Brakło nawet listów z dni ostatnich, tylko depesze utrzymywały między narzeczonymi nie gasnącą iskrę. Od czasu przejazdu Marczaka przez Poniksztę, który pro forma tylko skierował się tędy do kolei, aby oświadczyć, że skończył czynność, że »nie jest tak źle«, ale żadnych cyfr i wniosków nie powierzył Krystynie, od dwóch tygodni nie działo się nic na zewnątrz serc, bijących oczekiwaniem.
Był już ostatni dzień na przyjazd możliwy; pojutrze zaczynały się tam, w Warszawie, święta nowego stylu, nowej rodziny, do której Krystyna miała podążyć z Kazimierzem w towarzystwie panny Zubowskiej. Obie panie były do podróży przygotowane, niecierpliwe, każda po swojemu. Tylko ksiądz Antoni filozofował smutnie, że, gdyby Kazimierz nie zjawił się, to zapewne nie mógł, to może i lepiej?...
— Ale gdzież tam, księże profesorze! Musi przyjechać! przyjedzie!
Ostatnim możliwym pociągiem, o ósmej rano, wpadł Kazimierz razem ze świtem do dworku, gdzie panie, już ubrane, i ksiądz Antoni, powołany z altaryi o niezwykłej godzinie dla nadzwyczajności tego dnia, powitali go razem. Dzień był najkrótszy w roku, najpilniejszy, dzień przesilenia.
Kazimierz, choć strudzony i niewyspany, wyglądał zwycięsko. Po pierwszych zaraz słowach powitania, wśród nienasyconych spojrzeń, rwących się rąk do uścisków, ogłosił poprostu:
— Odkupiłem kontrakt Jeremiejewa. Mam go w kieszeni, tu.
Obudził radość, jednak nieproporcyonalną do swojej, więc zawołał:
— Nie wiecie, co to jest! To jest Auszra uratowana, to wyzwolenie! moja... pani jedyna!
Krystyna zrozumiała tylko... że on jest zbawcą. Wyciągnęła do niego ramiona i szyję, a on ją chwycił w niecierpliwe objęcia, przytulił głowę jej do wezbranej miłością piersi i całował bez pamięci jej włosy i oczy.
— Ach! — krzyknęła panna Znbowska.
Ksiądz Antoni patrzał na szczęście ziemskie burzliwe, i dobre łzy niezazdrosne stanęły mu w oczach.
— Chwalcie Boga, m oje dzieci! — rzekł, wznosząc ręce.
Chwila była zbyt przesycona wzruszeniami, aż oniemiła wszystkich, zakłopotała. Usiedli naokoło stołu.
— Więc jakże to zrobiłeś? — pytała Krystyna, gwiaździstemi oczyma wpatrując się w Kazimierza.
— Zrobiłem. Na szczęście Jeremiejew nie doceniał wartości tego, co kupił przed pięciu laty. Eustachy Chmara stawiał mu pewne trudności formalne co do wyrąbania, chciał zamienić kontrakt na odpowiedni dług, płacił procenty...
— Widzisz, Krysiu — przerwał ksiądz Wyrwicz — pan Eustachy zajmował się jednak twojemi sprawami; nie można go tak ostro sądzić.
— Niech ksiądz profesor posłucha do końca — ciągnął dalej Kazimierz. — Ledwie, ledwie, żem się nie spóźnił do Petersburga i nie dał się ubiedz komuś, który już uprzednio chciał ten kontrakt nabyć. Proszę zgadnąć, kto taki?
— Sam Chmara?! — zawołała Krystyna.
— Niezupełnie on, ale — księżna Zasławska.
— Ach! ta propozycya Chmary w Wiszunach!
Tutaj schwytana została przeze mnie na gorącym uczynku — dodał Kazimierz. — Plenipotent księżnej, mający też i pełnomocnictwo Chmary, traktował poprostu z Jeremiejewem o nabycie kontraktu za podwójną cenę kupna. Na szczęście jednak Jeremiejew nie zgodził się, żądał więcej. Ja tymczasem przyjechałem, znając już ocenę Marczaka — i dobiłem targu.
— Ileż to wyniosło? przecież mi powiesz? — spytała Krystyna.
— Sto tysięcy rubli, jeszcze trzy razy mniej, niż to warte!
Błogie zdumienie ogarnęło słuchaczów. Ksiądz Wyrwicz zdawał się niedowierzać.
— Ależ, panie Kazimierzu, taka suma! Czy pan zupełnie pewien tej oceny?
— Cenił Marczak, księże profesorze. Ten człowiek nie myli się wogóle, a tutaj cenił z największą ostrożnością.
— A ileż warta mniej więcej cała puszcza?
— Bez wycofania tego kontraktu — mało. Teraz staje się bogatym i ogromnym warsztatem dla kogoś, który to kocha, który chce...
— Dla nas — dokończyła Krystyna.
— Tak, dla nas, moja ty... W każdym razie niema już mowy o grożącej ruinie. A potężny pan Chmara mógł ją tak łatwo usunąć!
Kazimierz otwarcie i radośnie ogłaszał to wszystko. Gdy jednak wspomniał o Chmarze i o księżnej Zasławskiej, nie mógł powściągnąć ironii:
— Pan Chmara, oczywiście, zajęty wielką polityką, nie zdawał sobie dokładnie sprawy ze stanu rzeczy. Lepiej już oceniła go księżna Zasławska; pragnęła przyjść z pomocą przyjacielowi i... zrujnowanej krewnej.
Cisza zaległa; nawet ksiądz Antoni nie znalazł słów na obronę kombinacyi Chmary z księżną Zasławską.
Nowa, pogodniejsza zagadka zajęła Krystynę.
— Skądże to mój pan narzeczony nabrał tyle pieniędzy, aby wszystkiemu podołać?
— Mówiłem ci, jakiego mam ojca — odrzekł Kazimierz. — Ojciec zaraz po naszych zaręczynach podał się o najwyższą pożyczkę Towarzystwa Kredytowego, aby nam przyjść z pomocą; a teraz, gdym mu całą sprawę i nagłość jej przedstawił, pojechał ze mną do Warszawy, użył całego swego kredytu, nosił mi pieniądze garściami. Płaciłem gotówką, przekazami, wekslami, ale zapłaciłem.
— Jutro go zobaczę w Warszawie, prawda? — zawołała Krystyna ze łzą nagłą w oczach.
— Będą rodzice oboje; już wiedzą — odpowiedział Kazimierz.
Jakby przygnębienie padło na wszystkich od nawału tych radosnych nowin. Siedzieli, milcząc, w niewielkim pokoju, oświetlonym jeszcze dwiema świecami, czerwieniejącemi coraz bardziej od blasku dnia, który na niebo wstępował promienny. Krystyna wzrok utkwiła w górne szyby okna, wzrok jakby rozmodlony do wschodzącego światła. I rzekła gorącym szeptem:
— Auszra...
Ksiądz zrozumiał i, potakując głową, wzniósł ją także w górę, gonił oczyma złotoróżowe blaski na niebie. Ale, spostrzegłszy, że Kazimierz szuka wytłómaczenia, objaśnił:
— »Auszra« znaczy po litewsku: jutrznia.
— Ach tak?! Więc jutrznia nasza!

∗             ∗

Religijny półmrok, pomimo wielu świateł zapalonych, panował w kaplicy świętego Kazimierza przy katedrze wileńskiej. Z czarnego marmuru ścian ośmiu srebrnych Jagiellonów spoglądało uroczyście na obrzęd, odbywający się przed ołtarzem, gdzie trumna świętego z ich familii, zawieszona wysoko, pływała w niebie jasnem, lekko w kunsztownej rzeźbie wyobrażonem. Z bardzo daleka, z sąsiedniej wielkiej nawy katedralnej, dopływał dźwięk organów tyle tylko, aby rozmarzyć modlitwy, płynące rytualnym szeptem w tej pięknej komnacie Bożej i narodowej, siostrze kaplicy Zygmuntowskiej na Wawelu. Mszę świętą odprawiał ksiądz Antoni Wyrwicz.
Bez ujmy dla królewskich wspomnień klęczała para nowożeńców przed stopniami ołtarza na dwóch karmazynowych klęcznikach. Przejmujący był ich piękny spokój; ich młoda powaga biła blaskiem otuchy i nadziei na twarze zgromadzonych towarzyszów i seniorów.
— Kto tak pewny jutra i siebie nawzajem, jak oni? — myśleli młodzi.
— Myśmy dążyli, oni dojdą — dumali starsi.
W pulpitowych ławach, na krzesłach i fotelach, na klęczkach i stojący, ludzie, którzy dzisiaj asystowali ślubom Kazimierza i Krystyny, przyjezdni z różnych stron, czuli się tu u siebie, równouprawnieni w dostojeństwie, spływającem na nich ze wspólnego ołtarza. Janowie Rokszyccy i Kmitowie, Budziszowie koronni i litewscy odnajdywali tu swe pierwsze wzruszenia młodości, nie zamącone przez nic obcego; Jan Miłaknis stał pod posągiem króla, który wyrósł z jego rasy; Franciszek Marczak czytał na marmurze: tu spoczywa serce Władysław a IV-go, króla polskiego. Na chwilę uroczystą, między sercami wzniesionemi była unia wspomnień i unia życzeń dla dobrej młodzi, łączącej się przed ołtarzem nowym związkiem między Koroną i Litwą.
Zauważono ich głosy stanowcze i nietrwożne, ich mocną i nieprzymuszoną wolę zaprzysiężenia sobie miłości i wiary.
Po dokonaniu obrzędu ksiądz Wyrwicz stanął przy pulpicie od mszału i, zwrócony do obecnych, tak przemawiał od ołtarza, od trumny świętego Jagiellończyka:
— Cieszcie się w Panu, zebrani tu synowie rozległej ziemi! Oto przybywa nam mocna ostoja przyszłości w związku tych dwojga, którzy dozgonnie łączą się dzisiaj przed ołtarzem. Rycerze to są, nie z tytułów tylko odziedziczonych, które, jak wiara, bez uczynków są martwe, rycerze to nowego autoramentu. W miłowaniu i w pracy zakładają cel swój i chlubę swoją; miłośnikami będą obu plemion bratnich, ziemię naszą zdawna osiadających. Wstępując w koło nasze społeczne, nie na wodzów i dyktatorów nam przybywają, lecz aby węzłem swych młodych dłoni pomnożyć i utwierdzić łańcuch ogólny rąk, pilno tu wspólnej ojczyźnie potrzebny.
Mocno mówił ksiądz Antoni, przypomniał młodość swą kaznodziejską i duszę odmłodzoną kładł w słowa, dźwięczące miłością i przekonaniem. Nikt z obecnych nie myślał o tem po chwili, jak mówi, lub jak wygląda każący kapłan, poczuli zaś wszyscy jedną gorącą wolę, która, topiąc kruszce serc, pociągała je ku sobie wzajemnie i pociągała razem do pragnień zgodnych i wysokich. Wyszły jakoby z ciał dusze potomków i uskrzydlone niosły się hufcem ku wielkim ojcom zapomnianym.
Bo ksiądz nie mówił już o parze nowożeńców, lecz rozszerzał kręgi myśli, budził święte wizye spólnych przez wieki losów, sojuszów, miłością i krwią spieczętowanych, poczętych w zgodzie i w chwale, wypróbowanych w niedoli, wiernych jeszcze do wczoraj.
Aż mówca głos zniżył i jakby go rozsypał w pokłonie przed głosem większym, którego był tylko heroldem. Wziął z ołtarza kartę, położoną na mszale, i odtąd czytał, nawołując zgromadzonych pamiętnemi słowami testamentu ostatniego z Jagiellonów, Zygmunta Augusta:
— »Przeto prosimy i upominamy, dla Pana Boga i dla dusznego zbawienia, aby wszyscy obywatele tak koronni, jako Wielkiego Księstwa Litewskiego, byli i żyli w jednej wierze chrześcijańskiej jednostajnie, jako Bóg Ojciec z Synem w jednostwie Ducha św. jeden jest. Potem też wszystkich stanów przez Boga żywego zaklinamy, aby będąc obywatelami tak Korony, jako W. Ks. Lit., byli jedną nierozdzielną Rzecząpospolitą wedle postanowienia sejmu lubelskiego, teraz dwuletniego, i poprzysiężenia, miłując się braterską miłością, szczerze, prawdziwie, jako jednego ciała członki i jednej nierozdzielnej Rptej ludzie nic jedni nad drugimi zacnością i dostojeństwem sobie nie przywłaszczając, chcąli aby Pan Bóg, który będąc jednym, w jedności się kocha, długo te Państwa zjednoczone pomnażał i wspomagał. Przeto tym naszym testamentem obiemu Państwu, Koronie Polskiej i W. Ks. Lit., dajemy i odkazujemy i zostawujemy miłość, zgodę, jedność, którą przodkowie nasi po łacinie Unią zwali i mocnymi spiski obywatelów obojego Państwa na wieczność ukrzepili«.
»A który tych dwóch narodów, tę Unię od nas wdzięcznie przyjąwszy, mocno trzymać będzie, tym to błogosławieństwo dajemy, aby Pan Bóg w łasce swej, w szerokiem i wspólnem panowaniu, we czci i sławie postronnej i we wszystkiem dobrem i potrzebnem przed inne narody wysławił i wywyższył. A który zasię naród niewdzięczen będzie i dróg do rozdwojenia będzie szukał, niechaj się boi gniewu Bożego, który ma w nienawiści, przeklinając siejące niezgodę między bracią. Za którem przeklęctwem i gniewem Bożym niczegoby się inszego nie bać, jedno doczesnego tu, a potem wiecznego zginienia, od którego racz, Panie Boże, zachować, a racz to w tem obojgu Państwie utwierdzić, coś w niem przez Nas sprawił«.
Szedł dreszcz na obecnych od posągów królewskich.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.