Przejdź do zawartości

Unia/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Unia
Podtytuł Powieść litewska
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Zaledwie rozdniało, bracia Zasławscy pierwsi ruszyli do lasu, gdzie podjęli się urządzić polowanie z gończymi na lisy. Za nimi mieli podążyć inni myśliwi, mniej lub wcale nie obeznani z puszczą i z litewskim sposobem Polowania, które jest pobieżnie tylko naszkicowaną przygodą. O jakimś geometrycznym planie, o zajęciu takich a takich ostępów, o wyznaczaniu stanowisk nikt z góry nie przesądza. Jedzie się na umówiony punkt zborny, a stamtąd, gdy psy zagrają, »Bóg ich wie«, gdzie się zapędzą, gdzie urwą, gdzie złowią się, znowu poprawią, z oka wezmą, gdzie pociągną za sobą myśliwych. Zależy od przesmyków, od kierunku wiatru, od dnia, od szczęścia.
Na drabiniastym wozie parokonnym miejscowego wzoru trzęśli się Miś i Beno w licznem towarzystwie. Na obu siedzeniach, szeroko sianem wypchanych, tkwili w różnych pozyeyach, zwróceni od koni i do koni, »ochotnicy«. Było ich pięciu oprócz książąt i powożącego parobka, a kto im się przyjrzał, zrozumiał odrazu, że nazwać ich inaczej nie można, jak tylko »ochotnikami«. Ludzie ci, choć rozmaici, mieli wszyscy oczy pogodnie przebiegłe, oczy leśne, w czujnych i zdrowych twarzach. Hultajstwo, zamieszkałe w chatkach pod lasem dla stałego zajęcia kłusownictwem; dwaj nominalni leśnicy dworscy, jeden niby smolarz, jeden niby kołodziej; wszyscy przy strzelbach własnych, wszyscy zawołani »ochotnicy«.
Między dwoma siedzeniami sześć ciał psich czarno-rudych kotłowało się, jak w garnku, walcząc o miejsce z nogami myśliwych, i sześć łbów drżących i skomlących to się kładło na kolanach strzelców, to, zdławione sforką, wyglądało na boki poza drabiny wozu, chwytając chciwie w nozdrza wiatr obiecujący.
A między psami — zdawało się, że na ich grzbietach — siedziała boczkiem postać ludzka wysuszona, zgięta w pałąk, nogi, obute w chodaki, trzymając przerzucone przez drabkę. Głowa zupełnie lisia z rudemi bokobrodami osadzona była na ciele wątłem i lekkiem, jak próżny worek. Niełatwoby zgadnąć, po co wieziono na polowanie ten numizmat strzelecki, zbrojny w zardzewiałą jednorurkę typu »napoleońskich« karabinów, cmokczący obwisłą wargą porcelanową fajkę o giętkim cybuszku. Był to jednak sam wódz ochotników i obieżyświatów okolicznych, strzelec dotąd niezrównany, odwieczny sługa Zasławskich, przyboczny jeszcze dziada młodych książąt, którzy go wozili z sobą nieodstępnie — Jurko Lejtan. Znał on nietylko puszcze książęce, ale i lasy połowy Litwy. W kniei, do której jechano, chociaż cudzej, niktby lepiej nie potrafił się pokierować. Wyhodował też i zaprawił wszystkie psy, między którymi siedział i z którymi razem przyjechał do Rarogów.
— Jakże, Jurku, dobrze będzie?
Stary wyga puścił fajkę z zębów i rozejrzał się siwemi oczyma po niebie:
— Sama ta pogoda.
Chmury barwy zabrudzonego mleka rozdzierały się tu i owdzie, odkrywając szmaty błękitu; poranek tchnął dreszczem i dobrą wróżbą. Cała kompania, ludzie i psy, pokrewną owionięta radością oczekiwania łowów, wędrowała w kraj, zamykający się coraz bardziej po bokach klamrami lasów, ku zwartej, ciemnej ich masie. W tych klamrach murawa jeszcze zieleńsza i soczystsza, zboże jeszcze jaskrawiej rude i złote.
Młodym szaławiłom książęcym było wybornie w towarzystwie tych szaławiłów ludowych, z którymi dzielili jeden posiłek, zabrany w torby myśliwskie, jednakie trudy i wzruszenia. Zasławscy odznaczali się wprawdzie lepszem ubraniem, lepszą bronią, delikatniejszym typem, ale byli tylko, chociaż n a jmłodsi na wozie, niejako pierwsi pośród równych. Zresztą najściślejsze pokrewieństwo instynktów i pragnień łączyło tę ochoczą czeredę, sunącą, jak pocisk zbiorowy, do jednego celu.
— Macie wszyscy trąbki? — zapytał Beno, oglądając kolejno strzelców.
Trąbkę, oprócz książąt, miał tylko leśnik Matyszkiewicz (właściwie Matieszunas). Tu Jurko Lejtan wygłosił jedną ze swych maksym łowieckich:
— Zwierz trąbki się boi, panieńku ty mój. Póki psy ruszą, tylko głosem ich nawołuj; a jak pójdzie gon, to i dech zaprzyj. Trąbka tylko do odwołania psów, albo kiedy już samym zwołać się.
Odezwał się Sidorkiewicz, leśnik, chłop setny o szerokiej piersi:
— A cóż, panie Jerzy, głosu wam jeszcze starczy?
Sidorkiewicz mówił napół z uszanowaniem, napół ironicznie do starego, który wyglądał na chyrlaka.
Jurko odjął fajkę od ust, splunął cienko i, nadym ając podgardle, jak indyk, wrzasnął:
— Hola tola tola, hola tola tola tiuuu!
Aż w mózgach zaświdrowało towarzystwu, aż echo powróciło od dalekiego lasu. Psiarnia z dzikim skowytem jęła się wyrywać w pole; z trudnością ją pohamowano.
— Patrzaj jaki! — kołysali młodzi strzelcy głowami.
Jnrko, rozweselony, spojrzał w oczy Bernarda Zasławskiego, któremu przygniatał nogi swą lekką osobą:
— Czy wiesz, panienka ty mój, jak szerokie jezioro w Jużyntach pode dworem?
— Chyba wiorsta będzie.
— I z połową jeszcze. To my, bywało, z nieboszczykiem księciem Mikołajem chodząc na kaczki, on jednym brzegiem, ja drugim, godzinki śpiewali naprzemiany przez jezioro. Ot jak a sztuka!
— To i mój dziad miał taki głos? — pytał Beno z wesołem zaciekawieniem.
— Sławny głos, panieńku ty mój! Spotkał raz złodzieja w zamku już koło skarbca. Jak huknął, tak i złodzieja zabił.
— Musiał go przytem dobrze pomacać — Powątpiewał starszy Zasławski.
— Ani palcem. Samym głosem zabił, dalibóg prawda.
Lejtan uśmiechał się staruszkowato i serdecznie, łżąc na potęgę, byle w stylu, pożądanym przez młodych książąt. Według jego opowieści, bywało dawniej na Litwie tyle zwierzyny, że z ubitej robiono pasztety dla kundlów dworskich, a łosie i niedźwiedzie pasły się z bydłem na leśnych polanach. Ludzie przed laty pięćdziesięciu byli wielcy i szlachetni, zwłaszcza książęta Zasławscy. A za każdą usługę dawali jemu, Lejtanowi, dukata. Był też gotów na rozkazy młodych swych panów, jednak tylko w zakresie myśliwstwa. Popłatnem rzemiosłem stręczenia dziewczyn nie zajmował się Jurko nigdy. Zresztą Miś i Beno mieli do tego użytku innych, z wyższego towarzystwa.
Las zacieśniał się coraz około drogi, zwężały się polany i pólka; smolny zapach jodeł zapanował w powietrzu. Forpoczty polowania dotarły wreszcie do ściany puszczy, gdzie stała chata leśnika. Tu był punkt zborny.
Stary Jurko wysypał się pierwszy z wozu i klapnął chodakami o ziemię, jak kot, spadający na nogi. Za nim wysypały się psy, mocno trzymane na sforach, potem myśliwi.
Michał Zasławski, który nabrał już pedanteryi w myśliwstwie, cechującej młode pokolenie, obciągnął na sobie zgrabną angielską kurtę i rzekł, przybierając postać dowódcy:
— Zdaje się, że można palić? Wiatr od lasu.
— Możno, możno — potwierdził Jurko, nakładając nową fajkę — zaczniemy stąd daleko.
I zw rócił się do psów pieszczotliwie:
— Cicho, ciućki, cicho... Pośpieją ciućki nagonić panom lisa złodzieja, pośpieją... A nie niuchaj ty, Organ, kiełbasy w torbie, bo wiatr stracisz... Dostaną ciućki jeść, ale po harapie.
Psy ugłaskane przyległy, a myśliwi siedli rzędem na kłodzie przy drodze, gwarząc cicho wobec majestatu i tajemnicy puszczy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dobrą godzinę czekali na dwie bryczki, które przywiozły obu Budziszów, Assernhofa i Bokszyckiego. Razem z Zasławskimi sześciu myśliwych i co najmniej tyluż »ochotników«, bo z chatek podleśnych przyłączyło się jeszcze Paru, poszło teraz leśną drożyną, opuściwszy podwody. Lejtan i Matyszkiewicz prowadzili jeszcze psy na sforach.
Hieronim Budzisz szedł pierwszy za miejscowym przewodnikiem. W krótkim kubraku, przepasanym ładownicą, ze strzelbą, która przy jego postaci wydawała się ptaszyną, wyprostowany bardziej, niż zazwyczaj, stąpał wielkimi krokami w milczącem podnieceniu. Twarz mu promieniała grozą i radością leśną. Był w swoim żywiole.
Obok, o ile wązkość drogi pozwalała, postępowali pan Apolinary i Gotard. Wypłowiały Wąs Apolinarego stykał się prawie z białym promieniem zarostu Gotarda. Czuli do siebie skłonność i gadali bez ustanku. Chociaż milczenie było wymagane przy obchodzeniu ostępu, nikt nie śmiał im zwrócić uwagi. Zżymali się na nich cicho Zasławscy, towarzyszący mniej więcej nieodstępnie Rokszyckiemu.
— Spłoszą nam lisa stare gaduły; zaraz psy puszczamy — mówił szeptem Miś.
— Czy jeden tu jest? — łagodził Kazimierz. — Bawimy się. Sama przechadzka coś warta.
Wskazywał na przetrzebiony od brzegu, ale coraz wspanialszy las. Zdarzały się już jodły olbrzymie i kłody omszałego powału.
— A nie chciałbyś zabić lisa? — zapytał Miś.
— I owszem. Nawet nie zabiłem nigdy lisa przed psami. Z psami polowałem tylko na dziki.
— Trzeba było pocałować przed wyjazdem jakieś damskie kolano na szczęście — dodał Beno.
— Nie przyszło mi to na myśl. A i w piekarni nie byłem.
— Po co w piekarni? w pałacu.
— Jeszcze trudniej.
— Oj je! i mamaby pozwoliła.
Bokszycki spojrzał z ukosa na młodego księcia i zamilkł, ten zaś, może dla zgłuszenia podejrzanego dowcipu, gwiznął przenikliwie.
Jurko, przebiegając raźnym krokiem wzdłuż szeregu myśliwych, napominał szeptem:
— Pany! pany! do lisich jam podchodzim. Cicho trzeba. W raz i psy puszczam.
Jakoż wstrzymał pochód i rozwiązał sfory. Ze stłumionym piskiem rzuciły się w las młodsze psy: Lutnia, Śpiewka, Zagraj i Szumlas, harcując niby na popis kręgami około myśliwych. Starsze, Piskla i Organ, ruszyły odrazu w celowych podskokach, z nosami przy ziemi, zatrzymując się co chwila, obwąchując z rozwagą rosiste kępy. Poważny łeb Organa wznosił się często i zwracał zasute do połowy oko na Jurka, jakby dla porozumienia z wodzem wyprawy, i zniżał znowu ku murawie swe obwisłe fafle i rozkołysane klapy.
— Kiedy Organ zagra, bie—da! panieńku ty mój — ubolewał Jurko ironicznie nad losem zwierza, na którego trop wpadnie stary i pewny pogromca.
Teraz zaś, puszczając się za psami w las, Wołał dla zachęty:
— Poszukaj, szukaj, szukaj! Poszukaj... Hola, tola, tola!..
I sunąc posuwiście po mchu cichymi chodakami, wyprzedzając długim, wietrzącym nosem resztę swej zgarbionej, lekkiej postaci, rudy cały i płowy, wyglądał sam, jak zaciekły ogar dwunogi, jak licho leśne, zrodzone na zgubę mniej przebiegłej zwierzyny. Maluczko, a zginął w barwach i powikłaniu puszczy; ogłaszał się tylko swą gardlaną trąbką, coraz dalej.
Matyszkiewicz rozstawiał myśliwych po lesie łamaną linią wśród gąszczu, uprzedzając każdego, aby się zlekka okrzyknął do sąsiadów, dla oznaczenia swego miejsca i uniknięcia możliwego postrzału. Sam Matyszkiewicz poszedł za Lejtanem wycierać knieję, a inni jego towarzysze znikli gdzieś, przyczaili się, wsiąkli w puszczę.
Rokszycki dostał bardzo obiecujące stanowisko na samych lisich norach. Niewielki garb gruntu, porośnięty, jak cała okolica, odznaczał się tylko kilku plamami świeżo poruszonej ziemi i rozdartego mchu, z którego wyzierało pięć czarnych otworów. Kazimierz, myśliwy już wprawny, wybrał sobie miejsce nie przy samych norach, lecz o kilka kroków dalej, mając przed oczyma nory i gdzieniegdzie jaśniejsze pasma gąszczu. Dla pogłębienia widoku tu i owdzie obrąbał kordelasem gałęzie, rozświetlając sobie »wizówki«. Pochłonięty cały przez namiętność łowiecką, którą podniecał wspaniały, wysokopienny, odwieczny las, baczył pilnie, okiem i uchem, ile mu las dotrzyma obietnic, ile nastręczy niespodzianek. Ale tymczasem było cicho.
Cisza leśna nie ma nic wspólnego z morską lub stepową, gdzie nic się nie dzieje oprócz zmiany oświetleń. Cisza litewskiego lasu jest nieprzejrzanem widowiskiem żywych szczegółów, nieprzesłuchaną orkiestrą szmerów. Wysoki wiatr, kiedy i nie zrywa wierzchołków do śpiewnych pokłonów, mieszka tam zawsze, choćby w drżących koronach brzóz i w strzelistych kitach jodeł. A także ta, która w oczach pędzi od ziemi przemożną bujnością odrośli, na szczytach lekko umiera puszcza: coraz to gałązka, siwym mchem przeżarta, spływa ku ziemi konająca i zawiśnie na niższych konarach; to znów gruchnie o ziemię szyszka, krąży po powietrzu liść wcześnie zwiędły.
Nieustanne sprawiają szmery mniejsi mieszkance rozwieszonej pod błękitami zieleni: plondrują po kuszczach szare ptaszyny, kują dzięcioły na wysokich jodłach, jaskrawe sójki i siwowronki tryskają nagłemi racami w niebie i nikną wśród liści. Płomieniem pociągnie czasem ku sobie oczy śmigająca po mchu wiewiórka, niewinna karykatura lisa.
Ruchome cienie migają przez wierzchołki od płynących cicho wielkich skrzydeł: samotny kruk przelatuje. To znowu ogłasza się w górze przyśpieszone furkanie lotu dużego ptaka. Kazimierz chwycił za strzelbę, przyłożył się... nie strzelił.
— Cietrzew... Nie warto płoszyć lisa.
Wkrótce od rozglądania się w zacieśnionym promieniu Kazimierz nabrał poczucia własności tego miejsca. Poznał już twarze i profile fantastyczne gąszczów naokoło; znał wyraz pagórka, wyszczerzonego ku niemu otworami nor lisich; zbadał przyzwyczajenia szarej ptaszyny, powracającej ciągle na jedną gałązkę, aby ćwierknąć i zajrzeć ma w oczy; miał swe wygodne oparcie o gruby pień i miejsce dla stóp, wysłane bogatym, wysoko strzyżonym kobiercem mszystym; wiedział, o jakie krawędzie opiera się władza jego broni i wzroku; poznawał w przewiewie zapach żywicy od jodeł i łaziebny zapach brzeziny i różne, określone już w mózgu wonie krzewin i jagód; żył mnóstwem poczuć świeżych, dzikich, odmładzających, które składały się na jedno rozkoszne uczucie posiadania na własność tego nie tkniętego przez siekierę kąta puszczy. Na tem stanowisku oczekiwał obiecanych mu przez ludzi, zapowiedzianych przez drżenie serdeczne zdarzeń.
Ale psy nie ruszały zwierza, ucichły i nawoływania strzelców, bór tylko prowadził swe szerokie gwary, roziskrzony w barwach, gdyż zaległa na niebie słoneczna pogoda. Godzinę już chyba stał tak Kazimierz, gdy usłyszał zbliżający się szelest... zwierza? nie — to ludzkie kroki. Schodzono, widać, ze stanowisk, aby przenieść się na inne, szczęśliwsze.
Migały przez liście dwie postacie, na przedzie zwyczajna, leśna, a za nią druga ciemna, wysmukła... Zdaje się, że kobieta? Kibić, duży kapelusz z położonem piórem...
— Pani Krystyna!
Kazimierz odepchnął się łopatkam i od pnia, o który opierał się niedbale. Wszystkiego się spodziewał w tem czarownem ustroniu, tylko nie jej.
Zbliżała się uśmiechnięta prosto ku niemu. Drobna, sucha jej noga stąpała lekko i elastycznie po mchu, jak czarna łapka ładnego ptaka, idącego na piechotę.
Osadziła się tuż przed Kazimierzem i wyciągnęła do niego małą, nadspodziewanie silną dłoń.
— Rokszycki — przedstawił się z głębokim ukłonem.
Ja tu pozostanę z panem — rzekła Krystyna, dając znak przewodnikowi, aby się oddalił.
Przewodnik, jeden z »ochotników«, natychmiast gdzieś przepadł.
— Pani na polowanie? — zagadnął Kazimierz z niezwykłą nieśmiałością, jakby nie dowierzając oczom.
— Przyszłam choć zobaczyć — — Tak lubię mój las!
Mówiła szczerym, ujm ującym głosem.
Kazimierz nie znalazł narazie dalszego ciągu rozmowy. Oparł strzelbę o pień i skrzyżował ręce na piersiach.
— To naprawdę mój las; już nie jesteście panowie w Rarogach, ale w puszczy Auszrańskiej, która do mnie należy. Jest pan moim gościem.
— Dziwy tu spotykam po dziwach — zaczął Kazimierz. — Wczoraj taka muzyka, a z nią zjawienie się pani; dzisiaj taki las — i znowu pani...
Zauważył jednak zaraz, że pani Krystyna słuchała zdawkowego entuzyazmu ze zdawkową też uprzejmością; przerwała mu nawet:
— Panowie tu przyjechali dla ważnej narady?
— Mój wuj, Apolinary Budzisz. Ja się zajmuję studyowaniem lnu.
— Ach, tak? Myślałam, że, przeciwnie, pan ma większe zamiary społeczne.
— Nie wypieram się ich wcale. Owszem, od czasu, jak tu jestem, ciągle mi ich przybywa.
— Pan to mówi... naprawdę?
Oczy utkwiła w niego tak badawcze, że Kazimierz wyprostował kark, odpowiadając:
— Nie pozwoliłbym sobie w tej materyi na żarty.
— Tak mi się też zdawało, gdyśmy wczoraj rozmawiali — przez muzykę. Ale to nie wystarcza.
— Mnie tem bardziej.
Oczy jej nabrały dobrego blasku, i odżyła w nich jakby ufniejsza znajomość. Wczorajsza muza, niezależnie od ubioru i oświetleń, stała przy Kazimierzu ta sama, niezawodnie piękna i harmonijna.
— Skoro pana zajęła Litwa, mogłabym wiele o naszych stosunkach powiedzieć.
— Byłbym bardzo wdzięczny.
— Więc powiem panu; rzecz jest taka...
Zamilkła jednak po tym kategorycznym wstępie; twarz jej mieniła się uśmiechem i namysłem, a lekko drżące nad nią liście głaskały ją po twarzy cieniami.
— Rzecz jest... jaka? — nalegał Kazimierz przychylnie.
Jeszcze milczała. A tymczasem zagadał las.
Jakiś daleki, ledwie dosłyszalny zgiełk pokłócił się z harmonią szmerów. Niepokój rodził się w głębi puszczy, niby zlot krzykliwego ptactwa gdzieś nad jeziorem wewnętrznem, niby zbiegowisko ludzkie, oddalone o całe mile. Zgiełk przychodził z powiewem wiatru, zamierał, powracał wyraźniejszy: zbliżał się.
— Ruszyły psy! — zawołał stłumionym głosem Kazimierz, chwytając za strzelbę.
— Tak, tak, ruszyły! Ja to znam — potwierdziła Krystyna.
W oczy jej wstąpiła nagła, promienna radość. Kazimierz rozejrzał się szybko w topografii swego stanowiska, o której na chwilę był zapomniał, obliczył możność strzału, tu na wizówce, tam przez gąszcz rozrzedzony. Oboje skamienieli w oczekiwaniu.
Gon, wyraźnie z oka, zbliżał się. W przypływającym chórze rozróżnić było już można rozkwilone dyszkanty młodych suczek, kontralty starszych, gniewny baryton Zagraja i urywany, grobowy bas Organa, dającego głos tylko na pewnika.
— Może ja się schowam za drzewo?
— To pani nie zobaczy.
— Stanę przed drzewem?
— Jak pani chce.
— Za panem stanę.
Umieściła się rzeczywiście tak, że Kazimierz czuł w krzyżu pacierzowym magnetyczny niepokój, bijący od jej postaci, a około uszu jakby powiew jej oddechu. Sam zaczął się kręcić i zapominać o lisie. Ale nakazał sobie przytomność umysłu i baczność strzelecką, umocnił obie nogi we mchu i wmawiał w siebie, że jej tam za nim niema.
A granie psów było już pieśnią ciągłą, ułożoną w akord na zasadzie dzikiej jakiejś, ale melodyjnie przejmującej harmonii, jak szum wichru, lub oddech wzburzonego morza. Były w tej pieśni takty i oktawy, były sola i zbiorowe crescenda, a wszystko razem waryanty zasadniczego frazesu: gończej zaciekłości za pożądanym łupem. Niezwykłe z psich gardzieli dobywały się głosy: zanosiły się serdecznym płaczem Śpiewka i Lutnia, jęczały spazmem łaknącym, męskim Zagraj i Szumlas.
Gon stawał się już wrzawą i tak blizką, że łada chwila spodziewać się było można wychynięcia chytrego pyska lisa, zdążającego rozpaczliwie do nor, przy których stali Kazimierz z Krystyną.
— Idzie, idzie! — ozwała się nagle Krystyna gorącym szeptem.
— Widzę. Cicho-że, na miłość Boską!
— Panie! ja!..
Kazimierz pierwszym nerwowym odruchem odskoczył od Krystyny, widząc, że ręka jej Posuwa się skurczona i prosi o broń. Ale spojrzał na nią, zmienił błyskawicznie zdanie i podał jej strzelbę:
— Proszę.
Tylko że lis już spostrzegł, co się dzieje Przy jego norach, i dał kominka pod ostrym kątem w gąszcz. Migał jeszcze rudawą plamą na prawo, coraz dalej.
— Nie strzelać! — rzekł Kazimierz głośniej — to już na nic.
Dopadały tymczasem psy z szalonym harmidrem. Szumlas i Śpiewka obok, złączone jakby w jedno ciało dwugłowe, śmigały wyciągnięte, prowadzące gon i chór, rozpędzone po linii prostej. Wyłamały się z gąszczu inne łby zaciekłe, tropiące po ziemi, dzikie w ślepiach. Ale w pobliżu nor lisich wszczęło się w pościgu zamieszanie. Lutnia dopadła aż do nóg Krystyny, stanęła i spojrzała jej w oczy, żałośnie skomląc, niby z zapytaniem, gdzie lis. Ujadanie przycichło, psy kręciły się rozpaczliwie w różnych kierunkach, żaląc się, odrywając łby od ziemi, zdumione, że trop straciły. Aż na miejscu, gdzie uprzednio zobaczyła Krystyna lisa, rozległ się lament nieutulony:
— Aj, jaj, jaj, jaj, jaj, jaj, jaj...
I czarną błyskawicą przemknęło na prawo ścigłe ciało wytrawnej suki. Poprawiła Piskla.
— Tu, tu! — potwierdził rozkazującym basem Organ, rzucając się w ślad na prawo.
W mgnieniu oka zawrócone, ściągnięte w jeden kłąb, rozegrane ponownie, puściły się wszystkie psy poprawionym śladem. I buchnęła pieśń pościgu pełna, zgodna z wtórującym lasem.
Pośród pieśni nagle, głucho stęknął bór. Gon wzmógł się jeszcze, trwał przez minutę, ale powoli zapadał się przepastnie w ciszę. I pochłonęła go cisza.
— Zabity — rzekł ponuro Kazimierz do Krystyny, łamiąc strzelbę i wyjmując ładunki.
— Ale nie przez nas! — odpowiedziała żałośnie.
Spojrzeli na siebie. Hyli oboje bardzo bladzi, wyczerpani przez silne wzruszenie, zawiedzeni w swych łowieckich ambicyach. Patrzyli tak sobie w oczy, biadając, że stało się źle. Ale wkrótce on zaczął myśleć, że Krystyna jest przecie cudowna z temi tragicznemi oczyma, a ona, że Kazimierz patrzy jasno, nic nie udaje i martwi się, jak dzieciak. I z wzajemnych spostrzeżeń wynikła nagła pogoda ich twarzy, a z pogody trysnął śmiech. Zaśmieli się serdecznie ze swych krwiożerczych instynktów, a uradowali się, że są tu razem, że świat jest dziko piękny.
— Przepraszam pana. Widzę, że pan jest dobry, bo umie nawet wyrzec się czegoś dla kogoś — rzekła Krystyna, roziskrzając spojrzenie niekłamaną wdzięcznością.
— Ależ pani! taki drobiazg... — odpowiedział Kazimierz.
Przypomniał jednak, że przed chwilą całej natężonej woli musiał użyć, aby nie zniecierpliwić się. Za to teraz winszował sobie, że tak postąpił.
Od strony, gdzie padł strzał, dochodziły zmieszane głosy, nie tłumione już przez podstępne oczekiwanie, tryumfalne.
— Pójdźmy zobaczyć lisa — rzekła pani Krystyna.
— Pójdźmy. Oczywiście, co się stało na norach, opowiadać nie będziemy.
— Dobrze — skłoniła głowę Krystyna, na nowo ujęta przez delikatność Kazimierza.
Na niewielkiej łysinie gruntu pod cieniem wspaniałych jodeł stała już kompania strzelców, zebrana bez hasła trąbki, na odgłos śmiertelnego strzału. Myśliwi wyższego chóru byli w komplecie, strzelcy miejscowi ściągali się z różnych miejsc puszczy. Jurko Lejtan, jakby przyjechał na grzbiecie ogara, stał tu już snadź od pewnego czasu, gdyż zdążył zapalić fajkę. Pośród koła myśliwych leżał rozciągnięty na mchu trup starego lisa, mierzący zapewne dwa łokcie od zgryźliwego pyska aż do końca puszystej kity.
Dość było rozejrzeć się po obecnych, aby zgadnąć, kto go zabił. Pan Gotard Assernhof raczył właśnie obecnych opowiadaniem:
— Ja tu myślę, że jestem w loży dla słuchania opery, bo gon idzie wyraźnie na nory, aż słucham — coś się zahaczyło; patrzę — aż wyrywa idyota rzadkim lasem — o tam pod dębem, a Piskla prawie że za kitę go trzyma! Dałem się złodziejowi odsądzić jeszcze o parę susów, żeby zacnego psa nie postrzelić — no i jest.
— Pięknie pan baron strzela! — rozrzewniał się Jurko Lejtan, jakby uważał zabicie śrutem lisa na rzadkim lesie za niepospolitą sztukę strzelecką.
— Co? — rzekł pan Gotard — niczem nieboszczyk książę Mikołaj? A fajka nowa będzie, będzie, Jurku.
Wyjął z kieszeni papierek trzyrublowy, po którego otrzymaniu Jurko jeszcze bardziej się rozrzewnił.
Dopiero teraz zacietrzewieni myśliwi spostrzegli, że przybywa do ich grona niespodziewana tutaj pani Krystyna w towarzystwie Rokszyckiego. Odkryły się wszystkie głowy, a pan Gotard zwrócił się do przybywającej:
— A to mamy i wyjaśnienie zagadki! Stanęła pani na norach, obok Rokszyckiego?
— Stanęłam.
— Zaszczytne wyróżnienie! Za to mi pani przysłała lisa. Ścielę pod stopki zdobyty kobierczyk.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.