Przejdź do zawartości

Taki sam

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Taki sam
Pochodzenie Powtórne życie
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1897
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



TAKI SAM.



Pani Walerya zamyślona i smutna przechadzała się po dużym, elegancko umeblowanym salonie. Przez okna otwarte, zastawione ładnemi roślinami, wpadały promienie słońca, zniżającego się ku zachodowi i ślizgały się po szerokich liściach palm, po woskowanej posadzce, po pluszowem pokryciu mebli, po konsolach i lustrach.
Książka otwarta leżała na stole; nie zawsze bo czytać można; bywają niekiedy takie chwile, że najciekawsza powieść nie bawi, że litery stają się niezrozumiałe jak hieroglify egipskie.
Przed kilkoma godzinami mąż pani Waleryi odjechał.
Zdawałoby się, że fakt to bardzo zwykły, a jednak napełnił smutkiem i niepokojem serce młodej osoby. Naprzód mąż nie był zwyczajny, jak tysiąc innych mężów, starych, łysych, nudziarzy, przepadających za dobrym obiadem, cygarem i partyą winta.
Wcale nie, nie zrzędził, uwielbiał swoją Walercię, chwalił potrawy, choćby przydymione, cygar nie palii, w winta nie grywał.
Od pierwszego dnia pożycia, a przecież już trzy miesiące od dnia ślubu ubiegło, jednakowo wierny, stały w uczuciach, uprzejmy w obejściu, nadskakujący, miły...
Jeżeli taki mąż odjeżdża, to przecież nie jest fakt zwyczajny.
Żeby choć na parę godzin, ale na trzy dni, żeby choć niedaleko, ale aż do Warszawy.
Co dziwnego, że serce drży z trwogi, a niespokojne myśli cisną się do głowy.
Bywają fatalne wypadki na kolejach, pociąg może się rozbić, most zawalić, kto nareszcie zaręczy, że jaki zbrodniarz nie położy ciężkiego kloca na szynach, aby wywołać katastrofę. Przed laty kilkoma był w gazetach opis takiego zdarzenia.
A Warszawa?! Niby zdaje się ładne i miłe miasto, ale i tam niebezpieczeństwo grozi na każdym kroku.
Po kawalersku pędzący dorożkarz, spadająca z góry cegła, albo gzems, wół rozhukany, uciekający ze szlachtuza, wszystko to może być powodem tragicznych wypadków.
A pokusy! Nie bez powodu Warszawa syrenę ma w herbie.
Wprawdzie Miecio jest mężem wyjątkowym, żadna pokusa go nie sprowadzi z drogi obowiązku, ale ostatecznie, czy można ręczyć? Wszyscy mężczyźni są podobno źli i przewrotni. Miecio nie jest taki jak wszyscy — on dobry, serdeczny, miły, bardzo dobry... chociaż... Ciotka Antonina twierdzi, że dyabeł nie śpi.
I po co on pojechał? Dla czego oddalił się z lekkiem sercem, z uśmiechem na ustach, tak jak gdyby wychodził na spacer.
Sprawa, apelacya, obowiązek, ważne powody. Mężczyźni zawsze wielkie rzeczy robią z błahostek. Miecio, naprzykład, powiedział, że wyjechać musi, gdyż ma bronić pewnej sprawy w apelacyi, w izbie sądowej.
— Ja cię zawsze jednakowo i serdecznie kocham, moja Walerciu, mówił, ale widzisz, duszko, jestem adwokatem.
— Wielka rzecz!
— Naturalnie, że nie wielka. Zwyczajna, ale muszę pilnować interesów moich klientów.
— Ciekawam jakich? pytała pani Walerya.
— Jak w tym razie Mendla Furkeltauba. Wplątał się nieborak w złą sprawę. W pierwszej instancyi skazano go na trzy lata, zaapelowałem, może się uda utargować jeszcze rok, lub półtora.
— Tak, opuszczasz mnie dla jakiegoś pasera.
— Nie, duszko, dla obowiązku.
— Więc według ciebie i obowiązek i paser to wszystko jedno?
— Ale zkąd?
Pan Mieczysław długo mówił swej ślicznej żoneczce o obowiązkach adwokata przysięgłego, a że był elokwentny i wykład przeplatał pocałunkami, przeto udało mu się przekonać młodą osobę, że wyjazd jest konieczny i że nie godzi się gubić Mendla Furkeltauba dla samolubnej i egoistycznej miłości. On też pragnie żyć i cieszyć się swobodą i szczęściem przy boku swej małżonki, czarnobrewej Dwojry.
Wyperswadował, przekonał i pojechał na kolej, a pani Walerya została sama jedna, opuszczona, pustelnica, po raz pierwszy od trzech miesięcy, od dnia ślubu! Można się rozpłakać z takiej przyczyny.
Pani Walerya płakała przez pewien czas, chodziła po salonie; później zamyślona i smutna usiadła na kozetce, przy stoliku, na którym w ramie, pięknie rzeźbionej, znajdował się duży fotograficzny portret jej męża.
Wpatrywała się w niego dość długo, gdy nagle smutek jej i zadumanie przerwał brzęk dzwonka w przedpokoju.
Po chwili weszła szybko młoda, bardzo przystojna kobieta i z okrzykiem radości rzuciła się pani Waleryi na szyję.
— Adelka! zkąd się wzięłaś? Co tu robisz? Jaka niespodzianka dla mnie! Z kim przyjechałaś?
— Z kimże mogłaby przyjechać biedna, samotna wdowa? Sama, sama, moja Walerciu, ale przedewszystkiem pozwól niech ci się przypatrzę. Jak wyglądasz? Nie widziałem cię już od roku, nawet na twoim ślubie być nie mogłam. Pan Mieczysław jest godzien zazdrości, ma prześliczną żoneczkę.
Powtórzyły się znowuż pieszczoty i uściśnienia, poczem obie panie zasiadły na kozetce i poczęły rozmawiać.
— Powiedz mi szczerze, Walerciu, zapytała pani Adela, czy jesteś szczęśliwa?
— O tak, jestem bardzo szczęśliwa.
— Zupełnie?
— Najzupełniej.
— I nigdy nie było pomiędzy wami nieporozumienia, sprzeczki?
— Ani razu.
— Pan Mieczysław wciąż jest jednakowy?
— Zawsze, zawsze. Ja go bardzo kocham i szanuję.
— A on ciebie?
— Co za szczególne pytanie. On szaleje za mną.
— Fenomenalne małżeństwo, uwierzyć trudno.
— Ja nigdy nie kłamię, Adelciu.
— Najmocniej jestem o tem przekonana, ale możesz się łudzić.
— Łudzić?
— Naturalnie. Mężczyźni są nader biegli w sztuce udawania, a my zaś oddane całem sercem, przywiązane, ufające ślepo, bierzemy w najlepszej wierze zręczne pozory za rzeczywistość, zdarza się to często, niezmiernie często, prawie zawsze.
— Być może, ale mój Miecio....
— Chcesz powiedzieć, że twój Miecio jest inny.
— Tak, tak.
— Moja droga. Każdy mąż z początku wydaje się «innym», ale w gruncie rzeczy jest taki sam, jak wszyscy. Mówię ci to na podstawie obserwacyi i doświadczenia własnego. Sześć lat byłam mężatką, dodała z westchnieniem. Dyonizy mój już nie żyję — przebaczyłam mu wszystkie jego przewinienia, ale zapomnieć dotychczas nie mogę i nie zapomnę nigdy. Nieboszczyk mój mąż uchodził za bardzo uczonego człowieka i zarazem popełniał massę łotrostw... Opinia publiczna podnosiła jego zalety, a zamykała oczy na błędy, bo przecież mężczyznom wszystko wolno.
Ale cóż on robił ten twój mąż?! Zapytała z przerażeniem pani Walerya.
— Zapytaj raczej, czego ten człowiek nie robił? Jak ci wiadomo był on lekarzem, specyalistą od chorób nerwowych; przyjmował u siebie lub odwiedzał na mieście mnóstwo histeryczek, kapryśnic, rozgrymaszonych, rozpieszczonych kobiet, które chorowały z próżniactwa i z nudów.
— No, więc cóż, lekarz... pełnił swój obowiązek.
— Ach moja droga. Przecież i my mamy także obowiązki i my je także spełniamy. Ja, naprzykład, wyszywam prześliczne rzeczy na kanwie, wyszywam, ale nie wdzięczę się przytem do kanwy i do włóczek.
— Cóż znowu!
— A on się wdzięczył do każdej pacyentki. Widziałam na swoje własne oczy... przez dziurkę od klucza.
— Podpatrywałaś?!
— Jest to, według mego zdania, obowiązek żony. Mąż powinien być pod kontrolą, tak samo jak kucharka, bo ci panowie chcą mieć również jak ona, koszykowe.
— Przesada, Adelciu, przesada.
— Zapewne. Doszło do tego, że do eleganckiego i pełnego uprzejmości doktora przychodziły jejmoście zdrowe jak rydze, aby się leczyć na urojone cierpienia. I sądzisz, że takie wypędzał, że mówił im słowa prawdy? Gdzie tam! każdej przyznawał słuszność, każdej radził; jedne wysyłał w góry, inne do morza, a ja byłabym je wszystkie razem wysłała do piekła! O wierz mi, Walerciu, byłabym rozpoczęła starania o rozwód, ale Bóg zrządził inaczej.
— Ja jednak nie widzę powodu.
— Zapewne, bo nie wyobrażasz sobie położenia biednej kobiety. Ja chciałam mieć męża dla siebie, porozmawiać z nim, wyjść na miasto, pojechać na spacer — tymczasem nie można, bo godzina przyjęć, później także nie można, bo konsyljum u jakiejś damy, którą zabolał palec, bo wizyta u innej, która się lęka swego cienia, u trzeciej, która spazmuje bez powodu, u czwartej, która sama nie wie dla czego płacze bez ustanku.
— Przecież jako lekarz nie mógł nie przyjmować pacyentów.
— Ach, oni wszyscy mają wymówki; każdy mężczyzna znajdzie sto tysięcy przyczyn, usprawiedliwiających jego łotrowstwa. Lecz nie mówmy już o tem, bo uważam że to przedmiot, który sprawia ci przykrość. Zresztą może masz złudzenia, to miej je jak najdłużej, na rozczarowanie zawsze jest czasu aż nadto.
— Rozczarowania... złudzenia. Co ty mówisz?
— Porzućmy ten przedmiot. Duże macie mieszkanie?
— Sześć pokoi.
— Aż tyle! no to i ja będę mogła pomieścić się u was przez trzy dni.
— Choćby przez trzy tygodnie, moja droga.
— Czy mąż twój nie będzie miał nic przeciwko temu?
— Ależ cóż znowu! sam zapraszałby cię najserdeczniej, gdyby był w domu.
— Nie ma go?
— Tak, moja droga, wyjechał do Warszawy na trzy dni. Jestem słomianą wdową, pierwszy raz w życiu i dla tego przyjazd twój uszczęśliwił mnie w najwyższym stopniu.
— Chyba bardzo ważny powód zmusił pana Mieczysława do wyjazdu?
— Tak, interes klienta; ma bronić sprawę w apelacyi.
— Ach, oni zawsze coś mają; lekarze konsylia, adwokaci apelacye. — Pokaż że mi swoje mieszkanie, lubię oglądać takie świeżo założone gniazdka gołąbków.
— Z największą przyjemnością, proszę cię.
Panie wziąwszy się pod ręce, zaczęły wędrówkę po mieszkaniu, zwiedziły salon, pokój stołowy, buduar pani, mały salonik, przedpokój, nawet kuchnię, wreszcie weszły do gabinetu pana Mieczysława i zasiadły przy dużem biurku dębowem.
— Tak, moja droga, mówiła pani Adela, gabinet męża to także plaga żony.
— Plaga?
— W istocie, to port do którego ci panowie uciekają, gdy im się nie chce nas bawić albo z nami rozmawiać. Tu spędzają chwile samotnie lub też przyjmują interesantów, o których żony wiedzieć nie powinny! Mój nieboszczyk nieraz do późnej nocy przesiadywał w swym gabinecie z Hipokratesem, to znaczy z wielkiemi nudnemi księgami. Twój jak uważam, ma także pełne szafy swoich Hipokratesów, czy też innych nudziarzy. Wszyscy mężowie są jednakowi, wszyscy bez wyjątku... Ach! Krzyknęła nagle.
— Co ci Adelciu, zapytała pani Walerya, zaniepokojona nagłym wykrzyknikiem swej przyjaciółki.
— Nic, nic. Zdaje mi się, żem coś dostrzegła, chociaż może będzie lepiej, jeżeli ci nie powiem.
— Dla czego?
— Nie, nie. Nie chce pozbawiać cię słodkich złudzeń. Drogie niedoświadczone dziecię! Boś ty jeszcze prawie dziecko, Walerciu. Po co mam cię wyrywać ze słodkiej krainy ufności?
— Adelko! ty mnie przerażasz. Na Boga mów co jest. Nie trzymaj mnie w tej niepewności strasznej. Stokroć wolę wiedzieć prawdę, choćby najprzykrzejszą, choćby gorzką, aniżeli drżeć ze trwogi przed jakiemś widmem nieokreślonem, niejasnem. Moja najdroższa, miej miłosierdzie nademną.
— Jeżeli chcesz koniecznie... zresztą doprawdy nie wiem jak mam postąpić... Niepotrzebnie zdradziłam się, ale są okoliczności, w obec których nie sposób powstrzymać się od oburzenia i zgrozy...
— Adelko.
— No trudno.. Prędzej czy później rozczarowanie musiałoby nastąpić.
— Boże! Boże!
— Przykro mi bardzo.. ale stało się już. Bądź odważną, Walerciu, zachowaj zimną krew, a skoro przekonasz się o prawdzie, umiej bronić praw swoich z siłą i godnością. — My kobiety musimy wyrobić w sobie silną wolę i energję, musimy postawić się, inaczej bowiem małżeństwo będzie zawsze grobem dla serc naszych.
— Zmiłuj się, kobieto! prosiła przerażona pani Walerya, zmiłuj się nademną, mów jaśniej, bo nie zniosę dłużej tych tortur.
— Dobrze więc.. Widzisz tę czerwonę bibułę na biurku?
— No, widzę. Jest to podkładka do pisania.
— Właśnie to szczęście, że podkładka, bo ona zdradza niekiedy bardzo ciekawe tajemnice.
— Co?
— Zachowuje ślady liter... Patrz. Cóż widzisz?
Pani Walerya z niepokojem wpatrywała się w czerwoną bibułę.
— Widzę jakieś niewyraźne znaczki — odrzekła.
— Owszem, są one aż nadto wyraźne, tylko trzeba je czytać odwrotnie. Uważaj, ja ci odczytam.. Szkoda, że nie wszystkie wyrazy odbiły się dokładnie, ale i to co zostało, wystarcza aż nadto. Patrz:
«......Mąż pani wyjechał... las nad brzegiem rzeki... Wtorek niech pani będzie... ...dowiedzieć się... oku... chana koniecznie

...Mieczysław».

Co myślisz o tem, kochanie?
— Nie wiem, nic nie wiem, głowę tracę, a domyślać się boję.
— Ja ci pomogę. Mając kilka wyrazów łatwo odbudować resztę. Liścik brzmiał tak:
«Na szczęście mąż pani wyjechał, pamiętasz las nad brzegiem rzeki? Więc Wtorek, niech pani będzie. Schnę z niecierpliwości, aby dowiedzieć się tego, co czytam w twem oku. Przyjdź kochana koniecznie. Twój zawsze wierny.

Mieczysław».

A co Walerciu! Oni są zawsze wierni! aniołki kochane! No cóż? Czy przekonałam cię nareszcie.
— Boże! Boże! Co robić? Czy ja spodziewałam się tego ciosu. On mój Miecio, taki dobry, kochający. Nie, Adelciu, ja tego nie przeżyję, skończę samobójstwem, otruję się, lub wyskoczę przez okno.
— Tego nie zrobisz. Zabijać się dla takich potworów!? Nie! Zbierzesz dowody, wyjedziesz do rodziców i rozpoczniesz sprawę rozwodową. On przyjdzie do ciebie, będzie się tłómaczył, usprawiedliwiał, wykręcał, ale to nic nie pomoże, choćby nawet płakał, do nóg padał, ty będziesz niewzruszona jak głaz. Trzeba tych panów uczyć rozumu. Nie trać tylko ducha, bądź mężna, zachowaj krew zimną i zbieraj dowody.
— Zkąd? gdzie?
— Ja ci pomogę. Szukajmy dalej. Kosz do papierów miewa także swoje tajemnice, a właśnie dostrzegam w nim podarte papierki. Czy pozwolisz, abym je przejrzała.
Pani Walerya nie mogła odpowiedzieć, skinęła głową na znak przyzwolenia. Młoda wdówka z oczami zaiskrzonemi, z ciekawością niezmierną zajrzała w głąb kosza, a następnie zaczęła wydobywać z niego różne na drobne kawałeczki podarte papiery i segregować je na biurku. Szare, bibulaste skrawki nie zawierały w sobie nic zajmującego, szczątki wezwań do sądu, druki zepsute, bilety wizytowe, nareszcie znowuż okrzyk tryumfu wydobył się z piersi pani Adeli.
— Mamy nowe ślady, zawołała. Tak mamy! Wiadomem już jest imię tej pani: Malwina. Przypomnij sobie dobrze czy wśród znajomych ci osób nie nosi która tego imienia.
— Ależ tak, kuzynka Mieczysława, śliczna brunetka, podobno niegdyś był nią zajęty i miał się z nią żenić.
— Bez wątpienia ta sama! Stara miłość nie rdzewieje. Ta pani jest mężatką.
— Od dwóch lat.
— No to powinszować szczęśliwemu małżonkowi, spojrzyj na ten kawałeczek papieru, znowuż to samo «las nad rzyką» a fe! To jakaś osoba bez wykształcenia, pisze jak kucharka.
— Nie może być. Skończyła świetnie pensyę.
— A jednak patrz: «nad rzyką», a tu podpis «Malwina». Czy znasz charakter pisma kuzynki twego męża.
— Nie, nie widziałem nigdy jej pisma.
— Szkoda, ale to zresztą wszystko jedno, jest dowód, jest własnoręczny podpis. Będą mieli co czytać w konsystorzu. Szukajmy dalej, może się uda złożyć całość... aha, jest, jest «mąż mój wyjechał», coraz lepiej. A to znów coś nowego! Czy ta pani Malwina jest żydówką.
— Bynajmniej.
— No to szczególne: «ja potrzebuję się bać». Rozumie się, obawa w takich razach jest bardzo usprawiedliwiona ale przecież wyrażenie dziwaczne. Czy to jednak nie jest szczyt przebiegłości ze strony tej pani, czy nie robi ona umyślnie błędów językowych, aby się zamaskować na wszelki wypadek. Tak, niezawodnie, jestem już najmocniej przekonana. Cóż ty o tem sądzisz, Walerciu?
— Ja już nic nie sądzę. Tak jestem zgnębiona, odurzona tem niespodziewanem odkryciem, że drżę jak w febrze i czuję straszny zawrót głowy.
— Ja za ciebie myśleć będę, moja duszko. Ta pani jest bardzo przebiegła i nic dziwnego, bo przebiegłość jest rodzoną córką występku, ale ostatecznie prawda zawsze na wierzch wyjść musi, zwłaszcza, gdy kto bada rzecz zręcznie i umiejętnie. Szukajmy więc.
Gorliwa inkwirentka przejrzała wszystkie kawałki papierów w koszu, ale pomimo najusilniejszych poszukiwań nic więcej znaleźć nie mogła.
Słońce zaszło, w pokoju zapanował zmrok.
— Każę światło zapalić i podać herbatę, rzekła pani Walerya, zapewne z drogi głodna jesteś Adelciu.
— Czyż mogę myśleć o jedzeniu, będąc na tropie tak smutnego odkrycia. Oto lepiej Walerciu, schowajmy tę nieszczęsną bibułę i szczątki listu i obmyślmy co ty masz dalej czynić biedaczko. A może... może mu przebaczysz.
— Nigdy!
— Masz racyę, nie przebacz. W obec zdrady, w obec obrażonej godności własnej, serce zamilknąć musi. Tak.
— Opuszczę ten dom, wrócę do matki i tam... Ach Boże, gdyby mi kto powiedział dziś rano.
— Moja droga... nasze życie jest okropne. Nie masz nieszczęśliwszych stworzeń nad kobiety. Panna, mężatka, czy nawet wdowa zawsze narażona jest na gorzkie zawody i rozczarowania. Kiedyż zamierzasz wyjechać.
— Wszystko jedno, jutro, dziś, czy choćby zaraz. W każdym razie przed powrotem Mie.. tego pana.
— Naturalnie, niech zastanie dom pusty i niech szuka pociechy w owym lesie nad rzyką! Ach jak mało estetyki jest w tych mężczyznach. Jak im wszystko jedno, ta czy tamta, mądra czy głupia, wykształcona czy ordynaryjna, byle coś nowego. A jeżeli jeszcze przyłącza się do tego urok zakazanego owocu, wtenczas waryują poprostu, szaleją, wówczas nie ma dla nich nic świętego... Żona, dzieci, dom, obowiązki, przestają dla nich istnieć, wszystko rzucą i jak ćmy do płomienia pobiegną, jak w tym wypadku «nad rzykę» To okropne!
— To straszne, Adelciu, nie warto żyć.
— Wprost przeciwnie, warto i trzeba żyć, aby ich upokorzyć, procesować, karać separacyą, gnębić wszelkimi sposobami, niech wiedzą że jest sprawiedliwość, że nie wolno.
— I cóż nam z tego przyjdzie? Odrzekła że smutkiem pani Walerya, czy nam to odbierze zniechęcenie do życia, smutek w duszy i gorycz doznanego zawodu. W takim wypadku jedyna rada, mojem zdaniem odejść i zapomnieć, jeżeli to możebne.
— O moja słodziutka gołąbko, nie kwilenia tu potrzeba, ale czynów, oczy wydrapać.
W przedpokoju dały się słyszeć ciężkie kroki.
— Kto tam? Zapytała pani Walerya.
— Pani mecenasowo to ja.. Pędzikiewicz do usług.
— Co pan sobie życzy?
— A no, kłopot mam, proszę pani mecenasowej. Przed wyjazdem pan mecenas zostawił list i polecił mi go odesłać, a ja nie mam pojęcia gdzie ta pani mieszka? Może pani mecenasowa ją zna.
Wdówka szepnęła pani Waleryi do ucha:
— Bóg go nam zsyła, co to za jegomość?
— Dependent męża.
— Zatrzymaj że go koniecznie.. musimy przeczytać ten list.
— Dobrze panie Pędzikiewicz, rzekła pani Walerya głośno: każ pan przynieść światło i pokaż ten list, może z treści domyślę się.
— Owszem, pani mecenasowo dobrodziejko, zaraz w tej chwileczce, nie zapieczętowany, list jest osobno, koperta zaś też osobno. Tylko adresu brak, niewiadomo ani jaka ulica, ani jaki numer. Pan mecenas to tak zawsze. Panie Pędzikiewicz to, a to, panie Pędzikiewicz, tamto, a owo. Wszystko na gwałt, piorunem w trzech słowach, a przecież Pędzikiewicz nie jest prorokiem żeby mógł zgadnąć gdzie jaka pani mieszka.
Po chwili wniesiono lampę i stary dependent podał własnoręczny list pana Mieczysława. Obie panie tłumiąc oddech, z największą ciekawością pochyliły się nad pismem.
Brzmiało ono tak:
«Ponieważ mąż pani wyjechał, a sprawa o las nad brzegiem rzeki wyznaczona na Wtorek, niech pani będzie w Środę rano dowiedzieć się o wyroku. Siostra pani Chana niech koniecznie nadeśle plenipotencyę.»

Mieczysław.

U dołu listu zaś adres:
«Wielmożna Malwina Lilienblum w miejscu.»
Pani Walerya wybuchnęła śmiechem ku wielkiemu zdumieniu Pędzikiewicza.
— Pani mecenasowej wesoło, rzekł z westchnieniem starowina, a ja nie wiem gdzie szukać tej pani.
— I ja również niewiem, rzekła pani Walerya, niech pan zapyta kogo na mieście, przecież taką kupcowę, która prowadzi proces o las, faktorzy muszą znać.
— Zapewne, zapewne, ale należy dobrze adresować listy... Moje uszanowanie pani mecenasowej, dobranoc.
— Dobranoc.
— Widzisz, widzisz, Adelciu, rzekła pani Walerya po odejściu dependenta, jak niesłusznie posądzałaś mego Miecia. Przedstawiłaś go jako... Ach mój Boże, jaka jestem szczęśliwa, wesoła, kamień spadł mi z serca.
— Wszyscy mężczyźni są jednakowi, Walerciu.
— O nie! nie wierzę, mój Miecio inny, nie podobny do tamtych.
— Taki sam, tylko widzisz on jeszcze nie dojrzał zupełnie, ale ma czas.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.