Przejdź do zawartości

Tajemniczy wróg/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Tajemniczy wróg
Podtytuł Powieść kryminalna
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1938
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
Zagadka wikła się.

Była to panna Lola w towarzystwie Jerzego, oboje ubrani czarno, żałobnie. Lola miała nawet kapelusik przesłonięty krepą, a po jej twarzy spływały łzy, zapewne znakomicie udane. Również oblicze Jerzego nosiło wyraz zbolały i postępował przygarbiony, jakby go przytłoczyła niespodziewana wiadomość o porwaniu ojca.
Podziwiałem tę parę komediantów, którzy już z góry mieli przygotowane żałobne szaty, nie upewniwszy się nawet, czy ojciec żyć przestał. Czyżby to był jeszcze jeden obciążający dowód przeciwko nim?
— Co za straszna, potworna zbrodnia! — wymówiła Lola płaczliwym głosem, zbliżając się do komisarza i wyciągając w jego stronę rękę.
Komisarz udał, że nie widzi tego ruchu.
— Kim pani jest? — zapytał dość ostro.
— Ja? — zmięszała się nieco. — Narzeczoną młodego barona Gerca. Dlatego ośmieliłam się przybyć wraz z nim, nie chcąc go pozostawić samego w chwilach równie ciężkich. Prawda Jerzy?
— Tak jest! — potwierdził, znalazłszy się przy niej. — Prosiłem Lolę, aby przybyła wraz ze mną. Wiadomość o porwaniu ojca, który został prawdopodobnie w podły sposób zamordowany, wstrząsnęła mną do głębi. Czuję się, jak błędny! Wspominał mi wywiadowca, że pastwiono się w ohydny sposób nad nieszczęsnym... Potworne... Co za bestie!
— Szkoda tylko — przerwał komisarz — że państwo ubierali się długo. Posłałem wywiadowcę przed godziną.
— Bo...
— Mniejsza o to! Przystąpmy do rzeczy. Co pan robił dzisiejszej nocy?
— Ja? — na twarzy Gerca odbiło się zdumienie, gdyż wywiadowca nie uprzedził go widocznie o ciążących na nim podejrzeniach.
— Tak, pan!
— Cóż miałem robić? Spałem w domu...
Policyjny agent, ten sam, który sprowadził młodego barona i jego towarzyszkę, a który prawie jednocześnie wszedł z nimi na taras, zbliżył się szybko do komisarza.
— Panie komisarzu! — począł meldować. — Sprawdziłem dokładnie! Państwo powrócili do swego mieszkania około dziewiątej wieczór i od tej pory nie wychodzili wcale. Stwierdził to cały szereg osób i nie może być najmniejszej wątpliwości.
Komisarz aż poruszył się na krześle ze zdziwienia. Lili i ja drgnęliśmy mimowoli.
— Cóż to znaczy? — zawołał teraz Jerzy wzburzonym głosem. — Czyżbym był podejrzany? Władze przypuszczają, że przyjmowałem udział w zbrodni? Niesłychane! Odrazu domyślałem się, że to o coś dziwnego chodzi, kiedy zjawił się u mnie wywiadowca i nie zważając na moją rozpacz, wywołaną wiadomością o porwaniu ojca, począł mnie indagować niczym przestępcę. A później, wiózł tutaj wraz z Lolą, jakbyśmy byli aresztowani...
— Zechce pan uspokoić się! — komisarz już zdążył się opanować. — Ja pierwszy szczerze będę rad, o ile niewinność pańska zabłyśnie w pełni! Ale właśnie pewne momenty napadu, jakie odtworzyli bezpośredni świadkowie — wskazał na Lili i na mnie — nasuwały bardzo daleko idące przypuszczenia.
Tu powtórzył o okrzykach, jakieśmy posłyszeli z za drzwi, śpiesząc baronowi z pomocą.
Widziałem, że młody Gerc zmieszał się, ale wnet się opanował.
— Ja? Siwowłosa kobieta? Jan? Nic nie pojmuję? Może przesłyszał się pan sekretarz?
— Lub twierdzi tak przez złośliwość! — raptem dodała Lola.
— O żadnej złośliwości nie może być mowy! — energicznie zaprzeczyłem. — Powtarzam tylko to, co posłyszałem doskonale!
— W takim razie — zawołał Gerc — okrzyki te nie miały nic wspólnego z prawdziwymi zbrodniarzami. Szczególnie, jeśli chodzi o mnie! Może mój ojciec w chwili groźnego niebezpieczeństwa mnie wzywał na ratunek? Żałował, że stale postępował niewłaściwie ze mną? W każdym razie, jak pan komisarz sam się przekonał, fizycznym jest niepodobieństwem, abym uczestniczył w napadzie, będąc jednocześnie zupełnie gdzieindziej.
— Tak... tak... — mruknął komisarz.
Zapanowała cisza. Komisarz i ja myśleliśmy zapewne o jednym i tym samym. Jeśli młody Gerc nie uczestniczył bezpośrednio w porwaniu barona, to mógł nasłać wynajętych zbirów.
Ale, czemu baron wymienił jego imię? Jakie były na to dowody, że Jerzy działał przez płatnych morderców? Moje podejrzenia? Były one zbyt nieuchwytne. Lecz jeśli Jerzy był niewinny, lub chwilowo nie można mu było udowodnić winy, to również padał w gruzy gmach oskarżenia, tyczący się innych osób — a okrzyki barona stawały się niezrozumiałe i nie mogły stanowić żadnej wskazówki.
Tymczasem Gerc, ustaliwszy swe alibi, postanowił oczyścić się do końca.
— Zresztą, — zawołał z nieudanym gniewem — co za śmieszne połączenie! Ja, siwowłosa kobieta i Jan... Doprawdy nadzwyczajna spółka! Niecierpiałam ich zawsze! Siwowłosa kobieta? To pewnie o tę przeklętą awanturnicę Annę Kolb chodzi, która nieprawnie podawała się za żonę mego ojca i wciąż groziła mu śmiercią? Stale radziłem ojcu, aby zwrócił się przeciw niej o opiekę do władz. Typowa bandytka! Czy pan komisarz zajął się już tą niebezpieczną osobą?
— Rychło będzie zatrzymana!
— Chwała Bogu! Pozostaje tedy mój drugi wspólnik — Jan! Zawsze nienawidziłem tego draba. Nie pojmuję, czemu ojciec znosił w domu jego obecność. Może — tu zerknął złośliwie w stronę Lili — były specjalne względy, których nie chcę poruszać.
Drgnąłem z oburzenia. Lili zaczerwieniła się gwałtownie.
— Czy dla tego tak pan mówi — odrzekła z gniewem — iż ten Jan wyrzucił pana kiedyś prawie za drzwi, gdy niewłaściwie zachowywał się wobec ojca?
Młody Gerc już otwierał usta, aby odpowiedzieć równie szorstko, gdy komisarz przerwał tę niemiłą scenę.
— Przepraszam państwa, ale to naprawdę do rzeczy nie należy!
Choć istotnie nie należało to do rzeczy, ostatnia „rozmowa“ rzucała charakterystyczne światło na stosunki panujące w rodzinie Gerca i w podobnych warunkach trudno było przypuścić, aby młody baron współdziałał z Janem, lub z „siwowłosą kobietą“.
Ale, służący...
— Jan jeszcze nie był badany! — wyrzekł komisarz, niby odgadując moje myśli. — Proszę go tu przyprowadzić!
Lokaj wnet znalazł się przed stolikiem komisarza. Jego zbójecka twarz była bez wyrazu i patrzał swoim zwyczajem ponuro w ziemię.
— Co robiliście w tym czasie, kiedy miał miejsce napad? — zabrzmiało pytanie.
— Wszystko opowiem szczerze! — wymówił po chwili wahania, nie podnosząc oczu. — Co robiłem w nocy? Chociaż oświadczyłem panu sekretarzowi, że udaję się na spoczynek, nie spałem, przeczuwając, że coś niedobrego święci się w domu. Około północy wyszedłem do ogrodu, a wtedy moją uwagę zwróciło słabe światełko, migające przez okiennicę w salonie...
Poczułem, jak zimne dreszcze poczynają mi biec wzdłuż pleców. Ten łajdak, chcąc się oczyścić, zamierzał mnie oskarżyć. A więc, wyśledził! Czułem, że wnet wizyta „szefa“ w pałacu stanie się wiadoma. I milczał uporczywie, póki nie przybyła policja. Psubrat! Nie wiedząc, co zrobić, rzuciłem w stronę Lili błagalne spojrzenie.
— Wówczas zobaczyłem pana sekretarza...
— W moim towarzystwie! — raptem zabrzmiał spokojny głos Lili. — Spotkaliśmy się niechcący w salonie... Niepotrzebnie Jan to opowiada... Cóż to ma wspólnego z napadem?
Odetchnąłem głęboko i podniosłem oczy. Spostrzegłem, że na zbójeckiej twarzy draba odbiło się bezgraniczne zdumienie.
Byłem uratowany! Lili postanowiła mnie osłonić. Gdybym mógł, przypadłbym w tej chwili do jej drobnych nóżek i osypał je pocałunkami.
— Istotnie, cóż to ma wspólnego z napadem? — powtórzył komisarz, którego uwagi uszła ta cała scena. — Państwo znajdowali się w salonie... To wiemy... Ale, co wyście robili... Zaglądaliście przez szparę w okiennicy, a później?...
Oczywiście, Lili i ja, ze względu na naszą rolę, staliśmy dla komisarza poza wszelkimi podejrzeniami.
— Co robiłem? — Jan wymówił powoli, widocznie zbity z tropu i patrząc na Lili, jak patrzy wierny pies na swego pana. — Ano, nic... Kiedy zobaczyłem w salonie naszą panienkę i pana sekretarza, odszedłem...
— Nie udawajcie gamonia! — zniecierpliwił się komisarz, który nie domyślając się oczywiście, że Jan pod wpływem wzroku Lili, zmienił swe zeznanie i nie napomyka ani słówkiem o spostrzeżonej w salonie podejrzanej scenie, poczynał przypuszczać, że umyślnie kręci. — Nie udawajcie gamonia! Pogarszacie tylko swoją sytuację...
— Wcale nie kręcę — potrząsnął służący głową. — Odskoczyłem raptem od okna salonu — tu zaczynał prawdziwą opowieść — gdyż ktoś dotknął mnie za ramię. Obejrzałem się! Za mną stała małpa... Dżoko...
— Co? — zawołaliśmy prawie jednocześnie. — Dżoko?
— Tak! — potwierdził jeden z wywiadowców, znajdujących się na tarasie. — Służący nie kłamie! Stwierdziliśmy w ogrodzie szereg odcisków, pochodzących od łap małpy.
— Właśnie! — Jan skinął głową z zadowoleniem. — Baron przypuszczał, że zabito mu umyślnie najdroższego szympansa, a ja mówiłem odrazu, że zerwał łańcuch i uciekł. Otóż, powtarzam, schwycił mnie niespodziewanie za ramię. Nigdy nie byłem z tym draniem, przepraszam, że się tak wyrażam, w dobrych stosunkach i nie lubiliśmy się wzajemnie. Przyznaję się, przestraszyłem się bestii w pierwszej chwili. Warczał coś zaciekle, ze ślepi patrzyło mu źle i myślałem, że rzuci się na mnie. A silny był, jak diabeł. Raptem, odwrócił się i począł uciekać... Może go coś spłoszyło... Bez namysłu pobiegłem w ślad za małpą, chcąc pochwycić Dżoka i zrobić tym przyjemność baronowi. Uciekł mi na drugi koniec ogrodu i zniknął śród drzew. Więcej go nie widziałem.
— A może to Dżoko porwał ojczyma? — niespodziewany wykrzyknik wyrwał się Lili. — Był niezwykle mściwy i złośliwy. Ojczym uderzył go niedawno za to, że zadusił mego pieska. Od tej chwili dąsał się, warczał, wreszcie zerwał łańcuch. Małpy, szczególniej szympansy lubią się mścić.
Komisarz z trudem stłumił głośny śmiech.
— Nie, szanowna pani! — wymówił. — Choć podobną historię raz już opisał słynny Poe, nie wierzę, aby szympans dokonał napadu. Był, coprawda, dość silny na to, żeby zadusić, lub porwać barona, ale małpy nie doceniają jeszcze całego piękna naszego kapitalistycznego ustroju i nie łakomią się na pieniądze. A tu miał miejsce rabunek... Więc, Dżoko — zwrócił się do Jana — zginął wam z oczu i nie mogliście go odszukać. Pięknie! Cóż dalej zaszło?
— Przez kilka minut tropiłem daremnie szympansa śród drzew rosnących na końcu ogrodu. Dla tego nie posłyszałem okrzyków dobiegających z pałacu, gdyż w tym czasie zapewne miał miejsce napad. Dopiero, podejrzany stuk zwrócił moją uwagę. Hałas pośpiesznie otwieranych bocznych drzwi na taras, od których klucz posiadał tylko pan baron. Pośpiesznie podążyłem w tę stronę. Spostrzegłem, jak z otwartych drzwi wybiegło dwóch ludzi, jakichś rosłych drabów, całkowicie mi nieznanych, z których każdy niósł spore paczki, czy też walizki?
— Dwaj ludzie z walizkami? — powtórzył komisarz. — Jak wyglądali?
— Twarzy dobrze nie mogłem rozróżnić! — odparł służący. — Mam jednak wrażenie, że poznałbym ich, gdybym zobaczył. Byli wysocy, w średnim wieku, ubrani tak, jak zwykle bywają ubrani robotnicy. Bez kołnierzyków i w kaszkietach na głowie. Jeden nawet powiedział: „Uciekajmy prędzej, bo tam drzwi wybijają!“.
— Cóż dalej?
— Rzuciłem się na spotkanie, chcąc zatrzymać tych podejrzanych jegomościów. Ale wtedy jeden z nich uderzył mnie czymś ciężkim z taką siłą w głowę, że upadłem i straciłem przytomność.
Pamiętam, że już przed kilku godzinami, przy furtce ocierał krew, spływającą z czoła. Obecnie, widniał tam duży guz, skóra była rozcięta, widocznie na skutek silnego uderzenia.
Komisarz podniósł się ze swego miejsca i obejrzał ranę.
— Rzeczywiście!
I na mnie to opowiadanie wywarło wrażenie. Jan był niewinny, czy też symulował i kłamał? Jeśli był niewinny, czemuż nie powiedział odrazu wszystkiego? Ponieważ podejrzewaliśmy się wzajemnie, sądził, że ludzie „szefa“, moi wspólnicy, dokonali napadu?
— A dalej?
— Więcej nic powiedzieć nie mogę! Kiedym się ocknął, było już po wszystkim. Pośpieszyłem w stronę furtki i zobaczyłem duży, prywatny, oddalający się samochód. Numeru nie mogłem spostrzec, jechał z pogaszonymi światłami, zresztą czułem oszołomienie po niedawnym uderzeniu. Wtedy właśnie przybiegł pan sekretarz z panienką i nie wiem, czemu, zaczął mi robić wymówki, że ułatwiłem ucieczkę zbrodniarzom.
Znów zapanowało milczenie. Choć Jan, może dlatego, że nie zdradził mnie, pod wpływem niemego rozkazu Lili, wydawał mi się teraz znacznie sympatyczniejszy, w mojej głowie nadal świdrowało zapytanie: wierzyć mu, czy nie wierzyć? Jeśli nie uczestniczył w rabunku, to czemuż zachowywał się przedtem tak podejrzanie i wprowadzał do pałacu ten nastrój grozy? Oczywiście, obecnie nie mogłem o tym opowiadać.
Ale komisarz podchwycił pewne niejasności w zeznaniu Jana.
— Powiadacie — począł — że natknęliście się na dwóch ludzi, niosących walizki. Zawierały one zapewne, papiery, pieniądze i kosztowności. Doskonale. Ale, w takim razie inni, lub conajmniej jeden człowiek musiałby wynosić zemdlonego, lub zabitego barona. Tymczasem, ślady stóp wskazują, że w ogrodzie było dwóch mężczyzn i kobieta. Aby kobieta mogła go wynieść, jest mało prawdopodobne. Jak to wytłumaczyć?
— Nie wiem! — Jan wzruszył ramionami. — Może ci dwaj powrócili do pałacu po barona!
— A on walczył przez ten czas tylko z kobietą? Na pewno dałby sobie z nią radę! Poza tym, wtedy właśnie w sypialni było kilka osób.
— Stanowczo miałem takie wrażenie! — przytwierdziłem.
— Wobec tego coś niebardzo zgadza się z innymi danymi wasze zeznanie, panie Janie! I kobiety nie zauważyliście w ogrodzie?
— Nie!
— Ale znacie Annę Kolb?
— Znam!
— Któż to taki?
— Bardzo nieszczęśliwa osoba, która... — raptem wyrwało się z piersi służącego.
— Ach, tak!
Widać było, że ta niespodziewana obrona tajemniczej siwowłosej niewiasty, wywarła jak najgorsze wrażenie na komisarza. Lili pośpieszyła na pomoc Janowi.
— Panie komisarzu! — zawołała. — Przysiąc mogę, że jest niewinny... Jan to z gruntu szlachetny człowiek... On i rabunek...
Komisarz unikał jej wzroku.
— Zaraz to wykaże dalsze dochodzenie!
Może zadałby służącemu jeszcze jakie zapytanie, gdyby wtem nie dobiegł nas ostry głos jednego z wywiadowców. Biegł on pośpiesznie z głębi pałacu i już zdala wołał:
— Panie komisarzu! Niezwykle ważny meldunek!
— Co się stało?
— Siwowłosa kobieta...
— Uciekła...
— Jakto?
— Wywiadowca Giersz telefonicznie melduje z Piaseczna, że odnalazł dom, w którym zamieszkiwała. Ale, Anna Kolb opuściła wczoraj swój pokoik na poddaszu i więcej nie powróciła. Zbadani sąsiedzi oświadczają, że wczoraj, około dziewiątej wieczór przybył po nią jakiś prywatny samochód, w którym znajdowało się dwóch mężczyzn i że odjechała wraz z nimi, po krótkiej rozmowie... Prócz tego...
— Prócz tego?
— Ponieważ pokój, odnajmowany przez Annę Kolb był zamknięty, Giersz otworzył go i przeprowadził rewizję. Nic tam nie znalazł godnego uwagi i wszystko świadczy o tym, że zabrała ze sobą, co miała cenniejszego i że oddawna szykowała się do ucieczki. Napewno, nie powróci...
— Rozesłać natychmiast telefonogramy — rozkazał komisarz — z dokładnym rysopisem. Daleko nie ucieknie...
Zwrócił się do nas.
— Tu przynajmniej zgadzają się szczegóły. W ogrodzie widnieją ślady stóp kobiety i dwóch mężczyzn, którzy uciekli samochodem, dokonawszy rabunku i porwawszy Gerca, oraz dwaj mężczyźni przybyli autem po Annę Kolb, która uważała za stosowne zniknąć od tej pory. Prawie jasne, a resztę wykryjemy błyskawicznie, gdyż mam nadzieję, że do wieczora pochwycimy Annę Kolb wraz z jej towarzyszami. A teraz...
Tu powiódł wzrokiem po młodym Gercu i Janie.
— Co się pana barona tyczy — rzekł — to prócz owych okrzyków, które wydają się obecnie mocno wątpliwe, nie ma przeciwko niemu innych dowodów. I gdyby nie fatalny stosunek z ojcem, uważałbym wszelkie podejrzenia za wykluczone.
— Stosunek z ojcem? — wyrwało się jednocześnie z piersi Jerzego i Loli, która stała obok kochanka. — Nędzne insynuacje!
— Nie moja rzecz to rozstrzygać! Nie krępuję więc wolności pana Gerca, a o reszcie zadecydują władze prokuratorskie. Co do Jana zaś, to inna sprawa. Nie twierdzę stanowczo, aby był winien, ale muszę go zaaresztować...
— Zaaresztować? — z rozpaczą zawołała Lili. — Za co? Przecież poranili go napastnicy!
— Niestety! — komisarz rozłożył ręce. — Nie raz były wypadki, że wspólnicy dla niepoznaki ranili wspólników. A długa służba policyjna uczy nieufności...
— Poza tym — zakończył komisarz — nie zapominajmy o jednym! Baron Gerc może się jeszcze żywy odnaleźć! Wciąż mówimy o nim, jak o nieboszczyku! Policja szuka go dobrze od kilku godzin i mam wszelką nadzieję, że uda się ocalić go! A on najlepiej nam powie, jak się odbyły wypadki.
— Dałby Bóg! — westchnął Jerzy, lecz łatwo wyczuć było można, że nieszczere jest to westchnienie.
Nieco później, gdy komisarz wraz z wywiadowcami opuścił pałacyk, zabierając ze sobą Jana, zbliżyłem się do Lili.
Miała łzy w oczach i wzrok jej biegł za sylwetką oddalającego się śród agentów służącego i spostrzegłem, że ten ją również pożegnał pełnym przywiązania wzrokiem.
— Pani! — począłem. — Nie wiem, jak mam dziękować...
— Za co? — wzrok jej spoczął na mnie, jakiś przyjazny i współczujący.
— Po tamtej scenie... w salonie... Nie uważała mnie pani za włamywacza?
— Widocznie, nie... — odrzekła. — Skoro poświęciłam nawet Jana dla pana... Toć na pana daleko łatwiej było zepchnąć podejrzenia...
— Pragnę wytłumaczyć się...
— Nie teraz! — przerwała, wskazując na zbliżającego się ku nam Jerzego w towarzystwie Loli. — Później! I tak domyślam się wiele...
Młody Gerc wraz ze swą uszminkowaną „narzeczoną“ znalazł się przy nas. Nie miał już zbolałego wyrazu twarzy, przeciwnie jego usta krzywił gniew.
— Łaskawa pani! — odezwał się do Lili z tłumioną wściekłością. — Wszystkie przykrości, jakie mnie spotkały dzisiaj, zawdzięczam temu panu — tu wskazał na mnie — i pani. Nigdy pomiędzy nami nie panowały serdeczne stosunki i najlepszym tego dowodem, że nigdy nie mówiliśmy sobie po imieniu, choć mój ojciec był pani ojczymem... Ale, to co pani dziś uczyniła, przechodzi wszystko... Opowiadać o jakichś bezsensowych okrzykach, chcąc mnie zgubić?
— Mówiłam tylko prawdę!
— Dziwaczna wydaje mi się ta prawda! Ale, wobec tego będę panią prosił stanowczo... Oczywiście, może ojciec odnajdzie się żywy, wtedy wszystko ułoży się inaczej. Ale, jeśli się nie odnajdzie, lub go zamordowano, poproszę panią o opuszczenie tego pałacyku. I pana również, bo jego rola staje się zbyteczna. A zbyt przykry byłby nasz pobyt pod jednym dachem...
— Istotnie! — odrzekłem, patrząc Gercowi prosto w oczy. — O ile pan baron w przeciągu kilku dni nie powróci, nie mam zamiaru tu pozostać...
Lili popatrzyła ironicznie na Jerzego.
— Hm... — wymówiła. — Ze mną będzie nieco cięższa sprawa! Gdyby nawet baron Gerc nie odnalazł się żywy, to nie tracę nadziei, że odszukane zostaną niektóre papiery, nie wiadomo w jakim celu porwane przez zbrodniarzy, a z których jasno wynika, że pałacyk ten, stanowiący początkowo własność mojej matki, po śmierci ojczyma, miał przejść na moją własność! Tak, panie Jerzy! Trudno tedy, żebym się z niego wyprowadziła, szczególnie, gdy nie mam gdzie podziać się.
Widziałem, że Jerzy zbladł. Z ust Loli wyrwała się zduszona pogróżka.
Ale Lili wzruszyła tylko ramionami i odwróciwszy się, poczęła oddalać się w stronę pałacu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.