Przejdź do zawartości

Tajemnica Doktora Hiwi/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Tajemnica Doktora Hiwi
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.
OSTATNI WIECZÓR NA GRUNEWALDZIE.

Baronowa Teitelberg po raz ostatni rzucała wzrokiem na tak dobrze znane jej, kąty willi na Grunewaldzie. Była dziwnie podniecona tym aktem pożegnania. Kazała zapalić wszystkie lampy, tak, że okna jaśniały od zewnątrz jak rozrzucone wśród nagich drzew japońskie lampiony. Lotti i Johann nakrywali kufry i walizy impregnowanymi pokrowcami.
Książę Strogow kontrolował w garażu olbrzymią limuzynę, która miała odejść w daleką podróż. Szofer co chwila zapalał magnet, a książę skrupulatnie badał oddech potężnej maszyny, który wstrząsał całym garażem.
— Idzie jak cacko! — zachwycał się szofer starając się przekrzyczeć łoskot motoru.
Książę skinął głową na znak uznania. Potem zbliżył się do szofera i kazał pokazać rezerwowe opony, wulkanizatory, każdy niemal przyrząd potrzebny w drodze.
Szofer był zadowolony z tej kontroli, lubiał pochwalić się starannością, wprost pietyzmem, jakim otaczał automobile baronowej. Gdy Strogow ukończył już badanie reflektorów, odszedł w kąt garażu, gdzie stała niska, długa „Lancia“. Patrzył na wóz z dziwnem rozczuleniem. W tym wozie tyle razy towarzyszył Luizie za życia jej męża, w drodze do teatrów, na rauty, koncerty i spacery. Tyle pięknych chwil zawdzięczał tej, lśniącej, jakimś ciepłym połyskiem karoserji. Pieszczotliwie dotknął ręką motoru, jakby żywej istocie chciał podziękować za dobrą i wierną służbę. Nagle cofnął rękę.
— Ale też jestem marzycielem... — szepnął z wyrzutem do siebie. Gotów jestem całować się nawet... z motorem.
Niezadowolony z przypływu sentymentu odwrócił się od „Lanci“ i podszedł znów do szofera.
— Jak myślicie Robert, ile będziemy mogli jechać na godzinę.
— Do stu. Gościńce są suche, nie ma obawy o ślizganie się wozu, ale pani baronowa nie lubi zbyt szybkiej jazdy...
— Sądzę, że szybkość taka jest niepotrzebna. Czy wystudjowaliście dobrze mapę?
— Znam ją na pamięć, — przechwalał się szofer. Mimo, iż książę oznaczył tak skomplikowaną turę, mogę wyliczyć każdą wieś między Berlinem — Neuköln — Landsberg i polską granicą. Znam już nawet na pamięć wszystkie nazwy polskich miasteczek, aż do Poznania. Dobrze jednak, że książę poniechał planu jazdy przez Szczecin do Swinemünde...
— Dlaczego?
— Bałem się dla pani baronowej jazdy morzem. Wprawdzie mrozów niema, ale te przeklęte przeciągi i wiatry... A pani baronowa taka delikatna i tak bardzo zmizerniała w ostatnich czasach.
Strogow przyjacielsko położył szoferowi rękę na ramieniu.
— Widocznie dbasz o swoją panią, — powiedział z uznaniem.
— Pani była zawsze dla mnie dobra, — mówił Robert. Łagodziła każdą przykrość, jaką mi pan Geheimrat wyrządzał...
— No dobrze. Pamiętaj jednak Robert, że za dwie godziny wyjeżdżamy. Sam musisz przypilnować, abyśmy nie zapóżnili godziny wyjazdu. Rano chcę już być poza Brandenburgją.
— Spełnię wszystko wedle rozkazu! — służbiście rzucił szofer.
Strogow wyszedł z garażu, kierując się ku willi. Zdziwiły go jasno oświetlone okna.
— Rzęsistą iluminacją żegnasz, Luizo, Grunewald, — powiedział wesoło.
— Trudno, tyle lat tu spędziłam, więc chcę uroczyście pożegnać się z każdym kątem, — mówiła zawstydzona swoim sentymentem.
Strogow objął ją wpół, przycisnął do siebie i długo patrzył w drobną bladą twarz kochanki i silnie podkrążone oczy. Potem ręką pieszczotliwie gładził jej miękkie włosy.
— Kocham cię za twój sentyment. Tak bardzo jesteśmy podobni do siebie... Zmizerniałaś biedactwo... Na twoich skroniach znaczą się teraz takie dziwne, niebieskie żyłki. Odżyjesz mi jednak tam w kraju, który o wiele jest piękniejszy i szczęśliwszy od murowanych i betonowanych Niemiec...
Przytuliła się pieszczotliwie do niego. Strogow całował jej czoło, oczy, twarz, ale nie jak kochanek, — jak najtroskliwszy ojciec lub opiekun.
— Chciałam cię prosić o wielką przysługę, mówiła poważnie, wysuwając się z jego objęć. — Chcę pożegnać wszystkie kąty tego domu, nawet ten tragiczny pokój na górze... Nie mam odwagi sama uchylić drzwi, pragnę wejść tam z tobą.
Zgodził się. Weszli przez hall na schody. Pani Luiza zatrzymała się przez chwilę wzrokiem na miejscu, gdzie przed kilku miesiącami stał czarny katafalk, potem skierowała się szybko do gabinetu. Strogow widział, że przybladła, gdy ręce jej dotknęły niklowej klamki. Zdołała się jednak opanować, weszła do gabinetu, usiadła w skórzanym fotelu. Oczy jej ślizgały się po wszystkich kątach, po każdym meblu, zatrzymały się wreszcie na olbrzymiej stalowej szafie, przewróconej grzbietem do góry. Patrzyła w wykrojony otwór jak w poszarpaną ranę. Na twarzy jej malował się jednak chłód i spokój.
Strogow rozumiał, że po raz ostatni żegna się z tym nieszczęsnem miejscem i że odtąd wspomnienia jej przeszłości będą uwięzione już tylko w tych czterech ścianach i nie powędrują w daleki świat. Intuicją odgadł, że wspomnień tych ona sama już nie pragnie wywieźć poza mury willi na Grunewaldzie.
Długi czas trwali w milczeniu. Ani słowem nie starał się przerwać jej skupienia. Wreszcie wstała.
— Chodźmy już stąd, Dymitr, — powiedziała cicho i poważnie, jak mówi się na cmentarzu, a na twarzy jej malował się kamienny spokój.
— Chodźmy — powtórzył cicho.
Zgasili światło, zakręcili kluczem drzwi, za któremi rozegrały się dwie krwawe tragedje ludzkie. Oparła się na ramieniu kochanka a na usta jej wystąpił lekki uśmiech.
— Zrzuciłaś wielki ciężar z serca... — powiedział Strogow.
Skinęła głową.
W jadalni pani Luiza odzyskała dobry humor, zaczęła nawet żartować.
Strogow zaś przypomniał sobie, że w czasie dzisiejszej gorączkowej bieganiny za interesami, nie miał czasu zjeść obiadu. Widok nakrytego stołu wzniecał w nim głód. Nagle spostrzegł trzy nakrycia.
— Dla kogo trzecie nakrycie? — spytał zdziwiony.
— Trzecie nakrycie jest symboliczne... — tłumaczyła trochę zmieszana. — Kazałam je postawić dla Eriki. Opowiadałam ci już o tym zabobonie naszego ludu w kantonie Zurychskim: — jeśli ktoś chce się szybko z kimś nieobecnym spotkać, to należy przy każdym posiłku stawiać dla niego symboliczny talerz, wtedy zjawi się w ciągu kilku dni, choćby był o tysiąc mil odległy...
— Sądzę, że telegram wysiany pojutrze z Warszawy do Wiednia pod adresem Bauernburgów, przyspieszy przybycie Eriki na równi z symbolicznym talerzem...
— Proszę cię, nie kpij — powiedziała, udając obrażoną.
— Ależ Bóg mi świadkiem, nie kpię... Jestem tak głodny, że o niczem innem nie mogę myśleć, jak tylko o jedzeniu...
— Jeśli uważasz, że teraz zaspokoisz głód, to jesteś w błędzie... Dziś znowu nie dowieziono do Berlina aprowizacji. Z wielkim trudem po kilkugodzinnej bieganinie, Johann zdobył przez znajomych trochę sterylizowanego mleka, jarzyn i kawałek mięsa. Mięso kazałam przygotować na drogę... Musisz pościć.
— Rozpacz — westchnął z tak nieszczęśliwą miną, że roześmiała się serdecznie.
— Trudno, mój drogi. Miesiąc temu zajadałeś majonezy z ryb i raków, homary, pulardy i pasztety z drobiu, teraz możesz trochę pościć...
— Nie mów, nic wspominaj tych błogosławionych czasów, bo oszaleję, — mówił zrozpaczony. Miesiąc już oddycham siarką i „caisitem“ naszego kochanego przyjaciela, odżywiam się sterylizowanem mlekiem i marchewką i mam wrażenie, że cały jestem już wysterylizowany. Za kawałek kiełbasy sprzedałbym samego siebie...
Zamierzali usiąść do stołu, gdy w hallu rozległ się ostry głos dzwonka.
— Ciekawa jestem, co za gość o tak spóźnionej porze — spytała zdziwiona.
— Nie mam pojęcia, komu chciało się przyjść do nas na Grunewald...
Za chwilę rozległo się lekkie stukanie do drzwi jadalni. Bez zameldowania wszedł do pokoju doktór Hiwi. Był dziwnie uroczysty, tylko na twarzy uczonego błąkał się zagadkowy uśmiech. W rękach trzymał doktór wiązankę pięknych, pąsowych róż, na których mieniły się krople świeżej rosy.
— Ach, kochany doktór! — powitali go ze szczerą radością.
— Ponieważ zapomnieliście pożegnać się ze mną, więc musiałem przyjechać, aż na Grunewald, aby uścisnąć wasze ręce...
— Kochany doktór, — mówiła pani Luiza, przyciskając do twarzy piękne, chłodne kwiaty z dziecinną radością. Dziś w nocy we śnie, widziałam pana z takiem naręczem pięknych róż...
— Zaczynam być zazdrosny o naszego przyjaciela, — powiedział żartobliwie Strogow. Doktór ukazuje się tobie we śnie, potem stawiasz symboliczne dla niego nakrycie, a twierdzisz, że to dla Eriki... Wszystko wydaje mi się mocno podejrzane... Ale gdzie doktór wyszukał w Berlinie te piękne róże? Tak dziwny kontrast tworzą one z tem opustoszałem miastem...
— Tajemnicy nie mogę zdradzić. Róż szukałem wytrwale, chciałem pożegnać was kwiatami: — symbolem szczęścia i radości.
Byli wzruszeni dobrocią i życzliwością egzotycznego przyjaciela, którego los postawił niespodzianie na drodze ich życia w tak ponurych dniach. Ściskali serdecznie jego ręce, w oczach baronowej błysły nawet łzy wzruszenia.
— Niech mnie pani nie opłakuje jeszcze, nie mam zamiaru umierać w Berlinie, przeciwnie, najpóźniej w ciągu dwóch tygodni będę w Warszawie, gdy tylko przekonam się o wynikach mojego „Caisitu“...
Usiedli we trójkę przy stole. Doktór Hiwi z ciekawością wypytywał się, jaką drogą jadą do Polski. Japończyk znał dokładnie Warszawę, spędził w stolicy Polski w roku 1920 kilka miesięcy, w czasie, kiedy Polska przeżywała chwile najazdu bolszewickiego. O Polsce, wyrażał się doktór Hiwi z wielką życzliwością i uznaniem, zbijał wszystkie wątpliwości i obawy baronowej, która lękała się podróży do tego nieznanego jej kraju.
— Wczoraj Luiza nie chciała mi wierzyć, że Polacy po bankiecie nie zjadają świec z kandelabrów, ani w czasie dyskusji nie rzucają w siebie talerzami i półmiskami, — żartował Strogow.
Japończyka żart ten ubawił serdecznie. Czas upływał im szybko. Nie spostrzegli nawet, kiedy szofer zawiadomił, że automobil czeka już w garażu gotowy do drogi. Baronowa kazała przygotować futra podróżne. Żegnali się długo i serdecznie. Ciężko im było rozplątać te nici sympatji i przyjaźni, jakie oplotły ich w dniach trwogi i niebezpieczeństwa.
— Nie wiem doprawdy, jak dziękować doktorowi za tę opiekę i starania, jakiemi otaczał nas pan w hotelu „Adlon“. Na całe życie zaciągnęliśmy wobec pana niespłacalne zobowiązanie... — mówiła pani Luiza, ściskając serdecznie drobną dłoń japończyka.
— W Warszawie pomówimy o wdzięczności, tam tło będzie nieco weselsze... — odpowiedział doktór Hiwi.
Nagle Strogow przypomniał sobie jakąś ważną sprawę, bo szybko zwrócił się do lekarza i odciągnął go w kąt sali. Rozmawiali długo i przyciszonym głosem. Do uszu pani Luizy dobiegało tylko od czasu do czasu nazwisko Blindowa. Doktór Hiwi skrzętnie zapisywał coś w notatniku.
Gdy szofer przypomniał o porze odjazdu, wtedy pożegnali się raz jeszcze serdecznie i wyszli przed garaż.
Noc była piękna. Przez konary i gałęzie drzew przeglądała tarcza księżyca. Na czarnem tle nieba, jakby ktoś rozsypał garściami złoty pył piasku. Cisza panowała w powietrzu.
— Wieczór jak stworzony dla podróży poślubnej, — rzucił żartobliwie doktór Hiwi.
Otulili się w futra, szofer przytrzasnął drzwiczki, za chwilę głuchy warkot motoru unosił panią Luizę i Strogowa w kierunku Neuköln.
Gdy automobil znikł na zakręcie, doktór Hiwi stał jeszcze chwilę na ulicy, patrzał jak w jasno oświetlonych oknach migały cienie służby, porządkującej pokoje po wyjeździć państwa. Światła w oknach zaczęły jednak wolno gasnąć i wtedy jakiś żal ścisnął serce doktora Hiwi. Japończyk czuł się nagle opuszczony jak palec w dużem mieście.
— No, długo nie pobędę w tym kamiennym grobowcu! — rzucił tak głośno w czeluść ulicy, że aż sam przeląkł się swego głosu.
Potem wolno podszedł do taxi i kazał się wieźć do miasta.
Na rogu Brandenburgertor doktór Hiwi zatrzymał auto, zapłacił należność i wysiadł. Piechotą kierował się na ulicę „Unter den Linden“ do hotelu.
Na dawno nieczyszczonych ulicach Berlina potworzyły się olbrzymie zwały brudnego, lepkiego błota, w których tkwiły strzępy papieru, słoma, śmieci i niedopałki papierosów. Wszędzie panował brud, nieład i zaniedbanie. W poświacie latarń ulicznych snuli się wylęknieni przechodnie jak psy bezdomne, które nie mogą trafić do swoich bram.
— Chyba nigdy jeszcze Berlin nie był tak zaniedbany, jak teraz, — mruknął japończyk niezadowolony, przypominając sobie miły wieczór na Grunewaldzie.
Spojrzał na wnęk jakiegoś domu. Wyglądał jak cyrkowy arlekin, którego strój rozpadł się w nędzne, pstre łachmany. Po obu stronach bramy, zwieszały się płachty podartych kolorowych afiszów i reklam. Zgaszone przed bramą żarówki układały się w martwy dziś napis: „Mascotte“. Doktór Hiwi przypomniał sobie, jak z tych żarówek niedawno jeszcze wylewał się strumień jaskrawego światła, rwał oczy przechodniów, barwił różnokolorowym światłem chodniki i jezdnie. W bramie stał olbrzymi wąż ludzki, elastyczny we wszystkich kręgach, cisnął się do okien kasy i oglądał fotografje modnych bożyszcz tańca. Z wnętrza zaś biły w ulicę dźwięki jazz-bandu namiętne i kuszące.
Dziś wszystko zamarło...
Doktór Hiwi szedł dalej, starał się stąpać cicho i ostrożnie, jakby się bał urazić śmiertelnie chorego człowieka.
W bramie hotelu „Adlon“ japończyk otrząsnął się z niemiłego wrażenia jakby przepłynął gęstą brudną, wodę.
— Kiedy to miasto odżyje po śmiertelnym ciosie? — rozmyślał uczony japoński, kierując się ku schodom.
W hallu przystąpił do niego boy hotelowy, trzymając jakiś list w ręce.
— O pana doktora pytał się jakiś pan, wysoki, chudy, w szkłach, — mówił wolno, jakby sennie. Był tu najmniej cztery razy, wreszcie napisał list i prosił, abym koniecznie dziś go doręczył. Wróci tu po odpowiedź...
Doktór Hiwi spojrzał na bladą twarz chłopca, na jego przygasłe, w głąb cofnięte oczy.
— Nie jesteś chory? — spytał.
— Nie panie.
— A dlaczego wyglądasz, jak w dwa dni po własnej śmierci...?
— Jestem głodny. Dziś znowu nie dowieziono aprowizacji do Berlina... Już trzeci raz w tym tygodniu...
Doktór Hiwi sięgnął spiesznie do kieszeni, wyjął dziesięciomarkowy banknot i wcisnął go chłopcu do chudych palców. Boy starał się uśmiechnąć, ale skrzywił się tylko boleśnie, pokazał białe, anemiczne dziąsła.
— Dziękuję panu. Ale co dziś po pieniądzach... Chleba nie kupi, choćby za dziesięć marek... Ze strachu nie dowożą, a wyjechać po prowianty nie pozwolą... Doprawdy, nie wiem, czy lepiej ludziom chorym tam w barakach na Charlottenburgu, czy nam zdrowym w Berlinie...
— Nie gadaj głupstw! — przerwał mu szorstko doktór Hiwi i szybko przedarł kopertę.
Na bilecie wizytowym skreślonych było tych kilka słów:
„Szanowny Panie Doktorze! Dzięki poparciu księcia Dymitra Strogowa ośmielam się prosić o wyznaczenie mi chwili rozmowy, w której mógłbym przedstawić Panu prośbę. Chcę wyjechać z Berlina do Gdańska i w żaden sposób nie mogę otrzymać zezwolenia na przyjazd od władz wolnego miasta. Dzięki poparciu Pana mógłbym pozwolenie takie otrzymać. Książę zapewniał mnie, że Pan w swojej uprzejmości nie odmówi mi swego poparcia.

K. Blindow — radca policji “.

Doktór Hiwi patrzył na bilet, obracał go w drobnych palcach, a na jego wąskich ustach wystąpił zagadkowy uśmiech, wreszcie przywołał chłopca:
— Powiedz temu panu, że jestem bardzo zajęty i przyjąć go nie mogę...
Potem doktór Hiwi skierował się po schodach na pierwsze piętro. Przed drzwiami apartamentu baronowej japończyk przystanął na chwilę, wreszcie nerwowym ruchem odwrócił się i wszedł energicznie do swego pokoju.
Porozstawiane na prowizorycznych stołach próbówki, mikroskopy przypomniały Dr. Hiwi, że jutro ma odczyt w Centralnem Towarzystwie Lekarskim, który ma się stać zwrotnym momentem w walce z szalejącą epidemją.
Szybko zdjął futro i ubrał w płaszcz laboratoryjny. Wyciągnął z szuflady biurka pliki papierów i zapisków. Prawdopodobnie dla ostrożności, aby nikt nie przeszkodził mu w pracy, opuścił żaluzje w oknach i starannie przekręcił klucz w drzwiach. Potem z powrotem usiadł i głęboko pochylił się nad pracą.
Praca jednak szła mu wyjątkowo opornie. Na skrawkach papieru zapisanego gęsto znakami chemicznemi i liczbami przesuwały mu się ciągle obrazy dzisiejszego wieczoru: ten miły, ciepły nastrój na Grunewaldzie, te szczere, gorące uściski przyjaciół. Wyraźnie widział łzy baronowej, gdy tuliła do twarzy wiązkę chłodnych róż. W końcu ta noc i gwiazdy rozsiane jak srebrny żwir po niebie... Obrazy zaczęły coraz wolniej przesuwać się przed jego oczyma. Ogarniała go senność. Usiłował ją przezwyciężyć. Wstał, zdjął czarne okulary, które przesłaniały jego oczy, skupił całą energję i usiadł z powrotem do pracy.
Zegar na Frauenkirche wydzwonił godzinę drugą nad ranem, gdy doktor Hiwi nerwowo odsunął mikroskop i przymknął na chwilę zmęczone oczy. W głowie czuł szum, oczy piekły go nieznośnie. Wstał od stołu, zmoczył ręcznik w zimnej wodzie i położył go na rozgorączkowanej głowie.
— Jeszcze tylko dwie godziny — szepnął do siebie.
Potem nerwowo zaczął rozglądać się po pokoju, czy ktoś nie śledzi jego ruchów. Jeszcze raz skontrolował drzwi i żaluzje i cichym, jak kot, krokiem podszedł do olbrzymiego kufra. Silnym ruchem odsunął go, potem ukląkł na podłodze i starannie zaczął dłutem podważać dębową płytę parkietu. Płyta za chwilę ustąpiła. Lekarz japoński ubrał gumowe rękawiczki, na twarz nasunął chełm ochronny. W końcu zanurzył ręce w otworze i wydobył pocięte strzępy jakiejś małej walizki, na której widniały resztki monogramu „P. Z.“ Ostremi nożyczkami odciął kawał tektury, poczem starannie owinął resztę w płótno i ukrył znów w tajemniczym otworze.
Praca ta musiała silnie wyczerpywać jego nerwy, bo chwiejnym z osłabienia krokiem podszedł do stołu i położył kawał uciętej tektury na grubej płycie szklanej. Potem zbliżył się do błyszczącego pudła telefonu, zdjął słuchawkę, odsunął maskę z twarzy i zażądał połączenia. Po chwili szeptał przyciszonym głosem do mikrofonu.
— To ty Ommy. Tak? Doskonale. Dziś o godzinie 6 tej rano czekam cię w umówionem miejscu. Musisz być jednak podwójnie ostrożny... Czeka cię nielada trud... Do widzenia za cztery godziny.
Zaledwie doktór Hiwi zawiesił słuchawkę, zaśmiał się nerwowym śmiechem, śmiech przypominał ciche szczekanie psa.
Zdawało się, że ten niesamowity śmiech obija się długo wśród ścian zacisznego apartamentu hotelowego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Błażejowski.