Przejdź do zawartości

Szwedzi w Warszawie/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Przyborowski
Tytuł Szwedzi w Warszawie
Wydawca Konstanty Trepte
Data wyd. 1901
Druk Drukarnia St. Niemiry Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII
W którym Maciek dostał się niespodziewanie wobjęcia kościotrupa.

Zrazu Kacper myślał, że tak Kazik, jak pan Rafałowicz są zabici, choć nie mógł zrozumieć od czego by mogli postradać życie. Sklepienie nad nimi było całe, a z tamtego, które się wskutek strzału zawaliło, najmniejszy nawet szczątek tu nie doleciał. Przekonał się jednak wkrótce, że obaj żyją. Kazik, jak mu tylko Maciek prysnął trochę wody na twarz, zaraz przyszedł do siebie, ale z panem Rafałowiczem była większa bieda. Wprawdzie otrzeźwiono go dość prędko, ale siedział na ziemi, oparty plecami o ścianę i czy to ze wzruszenia, przestrachu czy ze zmęczenia, tak osłabł, żo się podnieść nie mógł. Stary już był bardzo i stękał.

— Niech sobie odpocznę — mówił — juźcić wstać muszę, ale też i odpocząć muszę. Jest tam w mojej kobiałce trochę wina, jeżeli się flasza nie stłukła, dajcie mi... to mię pokrzepi.
Na szczęście butelka była cała, podano ją panu.Rafałowiczowi i gdy wypił nieco wina, zaraz mu się lepiej zrobiło. Przy pomocy Kacpra i Maćka, który się bardzo żwawo krzątał koło zemdlonych, pan Rafałowicz podniósł się i chwiejąc się wsparty na czekaniku, rozglądał się dokoła.

— Hm — mówił — teraz to dopiero rozumiem, co to się stało. Szwedy nas dostrzegli, a może usłyszeli, bo to w tych lochach głos rozchodzi się daleko, i strzelili do nas. A że sklepienie i ściany w części korytarza, któryśmy przeszli szczęśliwie, za co niech będą Bogu Wszechmogącemu dzięki, były zrujnowane, więc od huku się zawaliły. Otóż to, jak to było... Pan Jezus nas ocalił cudem prawie i jak tylko na świat Boży wrócimy, zaraz dam na Mszę św. do cudownego Pana Jezusa u Fary i krzyżem będę słuchał nabożeństwa. Ale cóż teraz mamy czynić? Wartoby, mociumpanie...
— Oho! — zawołał Maciek wesoło — skoro jegomość już mówi mociumpanie, to już jest dobrze,
— Stuliłbyś gębę, niecnoto, bo to wszystko przez ciebie i zawżdy, jako widzę, masz pstro we łbie. Otóż tedy, należałoby obaczyć, zali on korytarz tak się zawalił, że przez niego nijakiego już nie będzie przejścia...
— A to ja obaczę! — ozwał się Maciek.
— Jeno ostrożnie, bo może gdzie jeszcze sklepienie wisieć i znowu runąć.
— Ha! skoro jam wszyćkiemu winien, to ja powinienem pokutować — mówił Maciek — a zresztą, zginę, to i cóż? O, laboga, laboga, wielka mi rzecz! Raz kozie śmierć i tyle!
Wziął gorejącą pochodnię i ruszył ku onemu zawalonemu sklepieniu, ale niebawem wrócił i rzekł;
— Strach tam chodzić, i patrzeć. Wszyćko jeno w gruzach i cegły tak wiszą, że lada moment spadną, a przejścia nijakiego niema.
— A no — zakonkludował pan Rafałowicz — Pan Bóg nas uwolnił od Szwedów, ale już wrócić nie będziemy mogli, ani też cofnąć się. Musimy iść naprzód i im prędzej stąd pójdziemy, tym będzie lepiej, bo tu niebezpiecznie czekać. Nuż się reszta zawali. Chodźmy, chłopcy!
Przeżegnał się i ruszył przodem, ale szedł wolno, stękając i utykając, przyczem bacznie oglądał sklepienie i ściany. Przekonał się jednak wkrótce, że te były mocne i niebezpieczeństwo żadne od nich nie groziło. Natychmiast zauważył, że powietrze, wskutek zapewne zatkania się korytarza, a stąd braku przewiewu, stawało się coraz gorsze i jego starym piersiom brakowało oddechu. Zauważyli to także jego młodzi kompanioni, gdyż pochodnie coraz słabiej gorzały, a dym od nich, nie mając ujścia, jeszcze bardziej psuł i tak już zepsute powietrze.
— Byleśmy się tu gdzie nie podusili — mruczał Kacper, który od czasu ostatniej katastrofy, był jakiś zgnębiony i całkiem stracił animusz.
Zato Maciek był w jak najlepszym sosie. Szedł raźno i dobywszy z tobołka niedojedzony przez szczury kawał czarnego chleba, gryzł go z wielkim smakiem i gadał:
— O, laboga, laboga, wielka mi rzecz. Raz kozie śmierć i tyle!
Śmiał się głośno i ni stąd ni zowąd począł śpiewać urywek z kolendy:

„Hiszpan mówi, że w Madrycie
Urodzone dziecię.“

Zdaje się, że więcej nie umiał, bo ciągle powtarzał tę samą zwrotkę o Hiszpanie i Madrycie, a śpiewał głosem tak zabawnym i fałszywym, że wszyscy śmiać się zaczęli i rozweselili i mniej zważali na to, że powietrze było zepsute i że jeżeli tak dłużej potrwa, to się mogą podusić. Ale na szczęście nagle powiał świeższy prąd, pochodnie jaśniej palić się zaczęły i znaleźli się w niewielkiej piwnicy, z której po bliższem jej rozpatrzeniu, przekonali się, że trzy prowadzą gdzieś korytarze. Prąd ów świeżego i tak zbawiennego dla zduszonych piersi czterech wędrowców powietrza, pochodził z maleńkiego, zakratowanego okienka, umieszczonego tuż pod sklepieniom piwnicy i rzucającego słaby, mdły blask światła dziennego.
Pan Rafałowicz zatrzymał się i ciekawie rozglądać się zaczął dokoła. Piwnica była dość wysoka, pusta i wilgotna, jak całe to podziemię, i nie słychać tu było wcale turkotu wozów, który przez cały korytarz towarzyszył prawie nieustannie peregrynantom. Dowodziło to, że znajduje się ona już nie pod ulicą, ale pod jakimś domem. Maciek obejrzał się dokoła i spostrzegłszy trzy wyjścia, zawołał:
— O, laboga, laboga, którędyż my teraz pójdziemy?
Pan Rafałowicz nic na to nic odpowiedział, jeno rozwinął papier z prospektem mistrza Ascolego, popatrzał na busolę i rzekł, wskazując ręką na otwór po stronie prawej:
— Tędy pójdziemy. Jesteśmy na rogu Dunaju i Rynku, pewnikiem pod kamienicą pod św. Markiem.
— A skądże jegomość o tem wie? — spytał ciekawie Maciek.
— A wiem z tego prospektu.
— O, rety, rety! jaki też to jegomość mądry!
Na tę naiwną uwagę pan Rafałowicz nic nie odrzekł, tylko zwinąwszy spokojnie papier z planem mistrza Ascolego, ruszył naprzód. Korytarz, którym teraz szli był dość wysoki, ale nadzwyczaj wązki, tak że pan Rafałowicz, który był gruby i miał brzuch, z trudnością się przeciskał. Zapanowało znowu milczenie, ile że powietrze poczynało się w tak wązkiej szyi psuć, a przytem korytarz dość gwałtownie się obniżał, co nie zdawało się zapowiadać nic dobrego. Pan Rafałowicz, widząc to obniżanie, rzekł:
— Tak być musi, bo to podziemie idzie pod murami i piwnicami i fundamentami domów, a głównie kamienicy pod św. Markiem, która, jako wiadomo tym, co stare księgi czytają, jest najdawniejszą w Warszawie. Powiadają nawet ludzie, że owi założyciele naszego grodu, co się zwali War i Sawa, tu, gdzie ta kamienica stoi, mieli pierwotnie mieszkać, ale mnie się to wydaje bajką, bo tego w żadnej kronice niema napisano.
Tak gadał pan Rafałowiez, spuszczając się coraz niżej korytarzem, co było dość trudnem, bo grunt niewybrukowany był błotnisty i ślizki.
— Muszę wam też, moi chłopcy, powiedzieć, że tu gdzieś pewnie coś ciekawego ujrzymy.
— A to dla czego? — spytał Kacper — skąd to jegomość suponujesz?
— Stąd, że na prospekcie mistrza Ascolego, który jak się okazuje wszystkie te podziemia sam zwiedził, niedaleko owego zakrętu, któryśmy przeszli, jest namalowany czerwoną farbą krzyżyk. Coby ten krzyżyk znaczył, nie wiem i domyśleć się nie mogę, zawżdy pewno to coś niezwykłego będzie. Takich krzyżyków jest jeszcze dwa, koło kościoła O.O. Jezuitów i pod Farą Świętojańską, ale także nie wiem, coby one znaczyły.
Maciek, który tych słów pilnie słuchał, nagle zawołał:
— A ja wiem!
— Wiesz? no... więc powiedz.
— To pewnikiem tam gdzie jest krzyż, musi być grób, bo to przecie zawżdy na grobach krzyże stawiają.
— Powiedział co wiedział — ozwał się na to Kacper — a że nie wiele wiedział, więc też nic nie powiedział.
— Cichaj, cebulo! — mruknął Kazik.
Skonfundowany tem Maciek mruknął coś pod nosem i nic już nie gadał, ale pan Rafałowicz, który wysłuchał tego wszystkiego w milczeniu, po krótkim namyśle, rzekł:
— Może on i nie takie głupstwo powiedział, jak się zdaje. Jużcić, jak wiadomo, pod kościołami są groby i krzyżyki owe, tam przez mistrza Ascolego umieszczone, łacnoby się tym sposobem, jako Maciek gada, dały wytłomaczyć, ale coby one znaczyły pod kamienicą św. Marka, tego wyrozumieć nie mogę. Ale obaczymy.
Maciek, usłyszawszy te słowa pana Rafałowicza, zwrócił się do Kazika i rzekł:
— Tyś teraz cebula, a ja chłop mądry i jak się patrzy, a ty cebula!
Kazik w odpowiedzi chciał Maćkowi dać „suję“ pod bok, ale nie było na to czasu, bo nagle pan Rafałowicz stanął i zawołał głosem, w którym czuć było trwogę:
— No... teraz to już amen!
Wszyscy rzucili się naprzód i także zasmucili się bardzo. Korytarz zamykały ogromne drzwi żelazne i tamowały wszelkie przejście.
— Otóż i krzyżyk mistrza Ascolego! — zawołał pan Rafałowicz — ale czemuż tego wyraźniej nie napisał, nie bylibyśmy wpadli w taką pułapkę. Teraz ani naprzód, ani z powrotem iść nie możemy, ani też wydobyć się z tego podziemia.
Usiadł na mokrej ziemi, bo nogi pod nim dygotały i siedział, chwytając piersiami zepsute powietrze lochów, i szepnął na pół do siebie:
— Co prawda, skądże Ascoli mógł wiedzieć, że się sklepienie tam zawali i zamknie nas tutaj jak w pułapce.
— Cóż teraz uczynimy? — spytał Kacper.
— W Bogu jedyna nadzieja, mruknął pan Rafałowicz z głuchą rozpaczą.
— O, laboga, laboga, co to będzie! — jęczał Maciek.
Alo Kazik, który był ślusarzem i nawet już na czeladnika mógł się wyzwolić, jeno w tych ciężkich czasach pieniędzy mu na to brakowało, podszedł do owych drzwi żelaznych i przyświecając sobie pochodnią, opatrywał jo starannie, zwłaszcza zamek. Drzwi te na pozór wyglądały bardzo mocno, kute były z żelaza, nabijane bretnalami i osadzone w odrzwiach kamiennych. Ale były ono też bardzo stare, a w tej wilgoci, jaka tu w podziemiu panowała, rdzą zjedzone. Kazik oglądał, oglądał w milczeniu i nagle, podniósłszy z mocą drąg żelazny, uderzył nim z całej siły w te drzwi. Zatrzęsły się i część zmurszałych bretnali i płyt żelaznych w proch się rozsypała pod tym ciosem i w owych drzwiach, tak mocno wyglądających, ukazała się dziura. Kazik zobaczywszy to, krzyknął uradowany:
— Dalej, Kacper, Maciek, do roboty! rozbijemy to próchno!

Obaj chłopcy rzucili się na pomoc Kazikowi. Kacper walił młotem, a Maciek, który był chłop
silny, nie wiele myśląc, oparł się plecami o owe zmurszałe drzwi i tak mocno podparł sobą, że nagle żelastwo na dwoje pękło i Maciek runął wraz z wyłamanemi drzwiami do ciemnicy, wrzeszcząc w niebogłosy:

— Reta, ludzie, reta, kto w Boga wierzy!
Padł on na wznak, głową na dół i toczyć się gdzieś począł i zniknął, tylko z głębi stłumiony jego głos, jak z grobu się wydobywał, przyczem wrzasnąwszy:
— Śmierć! śmierć, laboga!... śmierć mię dusi — umilkł. Pochodnia, którą miał w ręku, zgasła i pozostali z tej strony nie wiedzieli, co się z nim stało i przerażeni odskoczyli od ziejącej wilgocią i stęchlizną ciemnicy. Przez chwilę panowała przerażająca, śmiertelna cichość, ale pan Rafałowicz zerwał się na nogi i zawołał.
— Czegóż stoicie? trzeba go ratować. Dalej, chodźmy tam za nim!
Wetknięto pochodnię i zobaczono, że tuż za wyłamanemi drzwiami były schody kamienne. Po tych schodach, pod przewodnictwem pana Rafałowicza, który przodem się puścił, poczęli, schodzić. Stopni było siedem i na samem dole, na kamiennej, i rzecz dziwna, suchej posadzce leżał na wznak Maciek blady, z zamkniętemi oczyma, a na nim o! zgrozo — kościotrup. Suche jego ręce, cienkie, białe, rozkrzyżowane były i resztą swego szkieletu przyciskał biednego Maćka.
Widok był straszny i tak przerażający, że nawet pan Rafałowicz cofnął się, szepcząc:
— Wszelki duch Pana Boga chwali!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Przyborowski.