Przejdź do zawartości

Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Syn Marnotrawny
Rozdział IX
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Fale życia, chociaż tak gorące i barwne na Rivierze, są przecie nadzwyczaj równe: strój ranny i wieczorny, uczta i gra, dzień i noc, szafir i księżycowy błękit, kołyszą się w ściśle określonych granicach odchylenia, w atmosferze nasyconej durem upajającym. Bywają jednak nadzwyczajne wypadki w tem życiu. Nie to, że umrze czasem jaka młoda suchotnica w Mentonie, lekko, żegnając blademi oczyma świat błękitny. Nie to, że ktoś się zgra do szczętu i w łeb sobie strzeli. Nie to, że jakaś większa dusza, zabłąkana tutaj, trochę się zapomni, trochą się zaszarga i spodleje. To są wypadki pospolite, mieszczańskie, o których nie wspomina żadna nicejska gazeta, nikt nie mówi, nikt nie słyszy. Ale zdarzają się wypadki w prawdziwem wyższem towarzystwie, prujące monotonię fali jasną smugą; o tych się mówi, pisze, drukuje, o tych warto złożyć dokładną kronikę.
Do takich wypadków należała uczta, dana przez d’Anjorranta na pokładzie jego własnego jachtu «Dieumafoi».
Margrabia nosił się już z tą myślą od tygodnia i raz w gronie znajomych pojechał obejrzeć śliczny swój statek, stojący w porcie Villefranche pod Nizzą. Włożył na tę okazyę czapkę oficera marynarki francuskiej, nadającą mu pozór tak rycerski, że gdy wszedł na wysoką, przerzutkę i ukazał się swemu narodowi, muzyka wojskowa w nadbrzeżnej cytadeli zagrała Marsyliankę. Powstało kilka patryotycznych okrzyków, margrabia zaś uśmiał się szczerze z całem swem towarzystwem. Doskonałe śniadanie, niby codzienne, spożyto w sali jadalnej, mogącej pomieścić 24 osoby. Ale był tylko d’Anjorrant z żoną i jej siostrą, hrabina de Nielles, Słuszka, Kobryńscy, Dubieński, dwaj malarze Włosi, właścicielka sklepu kwiatów z Nizzy, młoda jeszcze i piękna, której margrabia mówił: „ma petite la Fleur“ i kilka osób podrzędnych. Była to bowiem narada wstępna, techniczna nad urządzeniem zabawy na jachcie, na którą miały być zaproszone 24 osoby dobrze wybrane.
Ci, którzy znajdowali się dzisiaj, oprócz kwiaciarki i osób podrzędnych, byli już przez to samo zaproszeni na przyszłą zabawę i czuli się dumni z tego powołania. Jacht d’Anjorranta miał się stać niebawem pływającym rajem, do którego wstęp będzie nagrodą za wybitne, osobiste lub dziedziczne zasługi, za życie pod pewnym względem nieposzlakowane. Kandydatów proponowali Słuszka i ładna hrabina de Nielles, posiadająca wpływ na d’Anjorrant’a. Za jej protekcyą dostał się zaraz na pierwsze posiedzenie Jerzy Dubieński, a pośrednio i Kobryńscy. Jerzy miał powodzenie u kobiet na Rivierze; dla jednych był przystojnym chłopcem, dla innych poetą. Miał też zwyczaj okazywać każdej ładnej kobiecie, że gotów jest dla niej posunąć się do szaleństw i poświęceń, a taka gotowość, zręcznie zaznaczona, nie obraża nigdy tej, do której się stosuje.
Margrabia decydował oczywiście w ostatniej instancyi o wyborze zaproszonych; margrabina zaś zachowywała się bierniej. Raz tylko dała swój głos za Zakopiańskim, którego niedawno zaprosiła do Francyi na bażanty. Ale d’Anjorrant oburzył się:
— Ani na polowaniach, ani na jachcie ten pan u nas nie będzie.
— Raulu! To jest znany pisarz, o którym czytałam nawet w naszych gazetach.
— Niech go drukuje, kto chce, ale Monde Elégant nie umieści w sprawozdaniu, że na moim jachcie była ta nieostrzyżona małpa.
Wszyscy byli tego samego zdania. Jerzy zaś odczuł tem większą przyjemność, że na jacht jest już proszony, zaś do bażantów lady Cosway zniechęcił się ostatecznie.
Opuszczano już statek. Panna «la Fleur», dostawszy instrukcyę, jak ma być przystrojony pokład, żegnała się z towarzystwem, zasypując je kwiecistemi słowami, z tą ładną szczebiotliwością Francuzek, której tylko brak treści, aby się stała wymowną. Mężczyźni podali jej rękę, za przykładem margrabiego. Panie łaskawie skinęły głowami.
Na lądzie, trochę opodal od gromady, przyglądającej się jachtowi, dwoje ludzi czyniło to samo: przyglądało się. Ale strojna postać kobieca była zbyt ładna, aby ujść uwagi znawców.
— Patrzcie, jaka pyszna kobietka na brzegu! odezwał się żywo d’Anjorrant.
Wszyscy zwrócili oczy na nieznajomą, a najciekawiej spojrzały na nią panie.
— Malowana! — rzekła margrabina.
— Która to? — szukała księżna Kobryńska przez lornetkę ta na boku? Nic szczególnego.
Effet de voilette — dodała pani de Nielles.
Dubieński najprzód poznał mężczyznę po jego głębokiem, daleko działającem spojrzeniu; niebawem obok Fabiusza poznał panią Oleską.
— To znajomi, Polacy.
— Prawda! — zawołał Kobryński — piękna pani Oleska i nieodstępny Fabiusz.
Bigrement jolie! — syknął d’Anjorrant przez zęby.
Amerykanka, Polka i Francuzka zgodziły się bez namysłu, instynktownie, na krytykę kobiety stojącej na brzegu. Wszyscy mężczyźni byli wręcz przeciwnego zdania. Stąd wnosić można, jak wyglądała pani Oleska w jasnej sukni, z dużą woalką, odrzuconą na kapelusz. Wietrzyk tylko bezstronny, muskając po świeżej twarzy, chłodząc gorące jej ciemne oczy, znajdował przy tych zajęciach wdzięczną rozrywkę.
— Czy to mąż tej pani? — zapytał d’Anjorrant Dubieńskiego.
— Nie, krewny tylko. Pani Oleska jest wdową.
— Przedstaw mnie pan.
Margrabia słuchał informacyi o pięknej nieznajomej z grzeczną pogardą, która była stałym wyrazem jego twarzy; lekkie tylko drganie około ust znamionowało niecierpliwość lub ciekawość. Wsiadł pierwszy do łódki, przewożącej towarzystwo na ląd.
Ponieważ wymieniono już z daleka ukłony, Fabiusz oczekiwał na lądzie zbliżających się mężczyzn, a twarz pani Oleskiej pokryła się widocznym rumieńcem, który namalować tak naprędce mogła tylko młoda krew na bardzo delikatnej skórze. Przedstawienie d’Anjorrant’a odbyło się naturalnie, niby mimochodem. Kobryński poczuł się trochę dumnym, że zna panią Annę. Słuszka zapoznał się także i zanim obmyślił program wychowania nowej pupilki, milczał. Wkrótce spotkały się znajome panie, a mianowicie księżna Teresa z panią Anną, zaczem wypadło przedstawić panią Oleską margrabinie, i po kilku minutach Fabiusz i pani Anna zostali niespodziewanie wciągnięci w kadry lekkiej marynarki francuskiej.
Niebardzo wiedziano z obu stron co mówić, ale kapitan okrętu d’Anjorrant objął i na lądzie dowództwo z bezczelną swobodą, która w jego ustach mogła uchodzić za wytworność. Rzekł do Fabiusza i do pani Anny:
— Kiedy los nas połączył przy tem szczęśliwem wylądowaniu, bądźmy towarzyszami. Proponuję państwu jakąś wspólną wyprawę, mam jacht, mam balon... samochód czeka na szosie...
Fabiusz nie odpowiedział nic, spojrzał na panią Annę, ona zaś na niego, przyczem zarumieniła się znowu mocno, zakłopotana może mniej przez propozycyą, niż przez oczy wszystkich mężczyzn, poddańczo ku niej zwrócone. Panie zaczęły się nudzić i zabierać do odwrotu. Księżna Teresa zapytała słodko:
— Kochana pani jak przyjechała do Villefranche?
— Przyszliśmy piechotą.
Pani Oleska wysunęła z pod sukni zgrabny trzewik, pokryty białym kurzem. Zadzwonił śmiech jej młody, udzielający się, wstrzemięźliwy, niżby ogólna powaga jej postaci pozwoliła się spodziewać. Wszyscy na to hasło zmuszeni byli co najmniej uśmiechnąć się.
— Co za myśl! — zawołał wesoło d’Anjorrant: — wrócimy piechotą do Nizzy. W takim kraju nie chodzić piechotą, to wstyd.
Panie zaprotestowały. Iść przez brudne uliczki Villefranche, a potem przez zakurzoną szosę? A przytem wiatr dzisiaj. A przytem nie mają grubych trzewików.
Większa część towarzystwa wsiadła więc do samochodu i do dwóch powozów. Przy pani Oleskiej pozostali, obok Fabiusza: d’Anjorrant, Słuszka i Dubieński.
— Utworzymy pani honorową eskortę — rzekł margrabia i zabrał się sprężyście do marszu.
Okazało się, że pani Oleska wyniosła się z Cannes i mieszka od kilku dni w Nizzy, na boulevard Gambetta pod platanami. Mieszka tam z córeczką i starszą damą do towarzystwa. Fabiusz pozostał w Antibes.
— Cannes takie smutne miasto — tłómaczyła się pani Anna! — tyle tam wózków z chorymi, taki szpitalny spokój i obojętność dla pięknego kraju... Ja lubię życie.
— Nic od życia lepszego dotąd nie wymyślono odpowiedział d’Anjorrant. Jeżeli pani zechce, będziemy przewodnikami i nie najgorszymi. Mamy w ręku wszystkie bilety wejścia, jakich tylko pani zapragnie.
Na podobieństwo osób panujących d’Anjorrant używał liczby mnogiej, mówiąc wyłącznie o sobie, lecz czynił to nie dla majestatu, tylko przez wzgląd na towarzyszów, których miał za dzieci i za naiwnych naśladowców.
Ale pani Oleska przyjęła te ofiary bez zapału.
— Dziękuję panu bardzo. My tu jesteśmy dla odpoczynku, dla przyglądania się. Czy nie prawda, Fabiuszu?
Liczba mnoga w jej przemowie znowu innego znaczyła. Margrabia obrzucił Fabiusza wstrzemięźliwem, ale złem spojrzeniem. Odpowiedział:
— My tu także odpoczywamy i przyglądamy się. Ale przyglądamy się życiu tutejszemu z wewnątrz, to ciekawsze.
Fabiusz, który dotychczas mało mówił, odezwał się i zadziwił nieznajomego swą płynną, francuską wymową:
— Wielkie słowo, margrabio. Studyować życie można tylko z wewnątrz, trzeba je przeżyć. Ale życie tutaj jest zbyt gorące, a za mało ujęte w jakąkolwiek etykę. Tylko bardzo silne i dobrze opancerzone indywiduum może je zgłębić i wyjść calo z tych czeluści.
Margrabia, chcąc nie chcąc, zwrócił swą odpowiedź do Fabiusza:
— Proszę nas nie brać ze strony tragicznej. Nie jesteśmy niebezpieczni. Jak pani, jak pan, bawimy się, obserwując tutaj głupotę ludzką, ujętą w doskonałe ramy.
— Dlatego też mówię odparł Fabiusz dworsko — że znajdować się wewnątrz tych ram jest dla nas niepodobieństwem.
D’Anjorrant zająknął się na sekundę, czując potrzebę jakiejś odpowiedzi, ale szybko obrócił rozmowę w żart:
— Bądźmy więc wszyscy na zewnątrz. Dość mamy dozwolonych rozrywek. Słuszka da pani cały ich program z nadzwyczaj barwnym komentarzem. Gdyby nawet pani pragnęła dotknąć jednym małym paluszkiem grzesznej zabawy w ruletę, Słuszka odsłoni przed panią tajemnice gry, gdyż gnomy rulety nawiedzają go, jak twierdzi, przyczem zabierają mu zawsze pieniądze.
— Pozwól, Raulu....
— Na później, mój drogi. Pan Dubieński zaśpiewa pani o cudach tej ziemi i morza, które zresztą widzimy, ale które w jego wierszach mają być jeszcze piękniejsze, w co łatwo wierzę, znając autora, a nie rozumiejąc jego wierszy. Ja zaś także na coś się przydam, jeżeli usługi moje mogą być pani przyjemne.
Pani Anna obróciła się w marszu do Fabiusza, ale gdy ten nie dał żadnego znaku porozumienia, odpowiedziała margrabiemu:
— Nie można być uprzejmiejszym... Skorzystam przy pierwszej sposobności z protekcyi panów... Teraz wybieram się jeszcze z moim kuzynem na rozmaite wycieczki. Może potem... Czy margrabina mieszka w Nizzy?
— W willi naszej na Promenade des Anglais, o kilkaset kroków od pani.
Tak płynęła rozmowa, a przestrzeń od Villefranche do Nizzy skracała się szybko, gdyż pani Oleska szła sporym krokiem, dając wrażenie, że albo jej wysoka i kształtna postać jest bardzo lekka, albo mięśnie, które ją poruszają, wybornie i estetycznie pełnią swe przeznaczenie. Silniejszy dzisiaj powiew od morza łagodził upał promieni słonecznych; po niebie przepływały zresztą rzadkie chmurki, od których szafir morza płowiał i plamił się, to znów się roziskrzał tak silnie, że piesza drużyna przymrużała oczy i osłaniała je czem mogła. A pani Oleska szła ciągle równym krokiem, z równym rumieńcem na białej twarzy, który dowodził, że suknia, choć tak ładnie leży, jest luźna w pasie i wygodna.
Mężczyźni oceniali coraz bardziej, że prawdziwy a nieznany dotąd klejnot zjawił się na wielkiej wystawie sezonowej. Im więcej mówiła, im dalej szła, tem bardziej zajmowała sobą. Gdy podeszli pod wzgórek na szosie, a pani Anna nie dała po sobie poznać zmęczenia, Słuszka zatrzymał się, załamał ręce i zawołał:
Quelle marcheuse!
— O! o! — bąknął d’Anjorrant, udając zgorszenie.
Porozumieli się między sobą tajemniczym półuśmiechem, który znikł im z twarzy, gdy pani Oleska zapytała poważnie, wcale nie rozumiejąc dwuznacznika:
— O co panom chodzi?
— Niech nam wolno będzie podziwiać wspaniałe zdrowie, które tryska z pani królewskiego pochodu — wytłómaczył się margrabia z nizkim ukłonem.
Dubieński bardzo mało mówił i bardzo nieśmiało zaglądał w oczy pani Anny. Ale szedł tak obok niej, jakby jej chciał kamyki uprzątać z drogi. Gdy jaki powóz lub bicykl zbliżał się do grupy pieszych, Jerzy rzucał się prawie na spotkanie, jak gdyby chciał pierś swą nadstawić w razie niebezpieczeństwa. Ofiarował się jej raz z podporą swego ramienia przy stromem przejściu pod górę, a gdy odmówiła, odsunął się niby zawstydzony, baczny ciągle i gotów na zawołanie.
Gdy jednak doszli do celu, i trzeba było się rozstać na dzisiaj, pani Oleska, podziękowawszy uprzejmie towarzyszom przechadzki, najserdeczniej uścisnęła dłoń Jerzego. O tę nagrodę, nie o nagrodę wymowy, chodziło też Dubieńskiemu.
Po rozstaniu się z panią Oleską i z Fabiuszem, mężczyźni wracali na promenade des Anglais, d’Anjorrant w wybornym humorze, Słuszka niby wzburzony doniosłością nowego zjawiska, a Dubieński melancholiczny.
— Dawno pan zna tę panią, panie Dubieński?
— Od wielu lat. Tutaj ją także spotkałem parę razy.
— Skryty z pana człowiek.
Jerzy lekko zaznaczył, że przymówki margrabiego brać nie może na seryo.
— A ten Rzymianin?... Fabiusz, jeżeli dobrze dosłyszałem... Cóż to za rola? Père noble ou jeune premier sur le retour?
— Stryjeczny brat jej nieboszszyka męża. Dziwak. Mieszka w Antibes i pisze tam coś.
— A zatem nie ciągle przy niej się znajduje?
— Owszem, prawie zawsze.
— Aa? to znacznie obniża wartość tej perły.
Słuszka marszczył czoło i zdawał się mówić sam do siebie; nowa niepospolita kobieta, zjawiająca się w jego urojonem królestwie, przyczyniała mu widocznie wiele przewidywanych zajęć i kłopotów. Jakby nagle olśniony prawdą swych wniosków, mozolnie wyprowadzonych, odezwał się uroczyście:
— Moi drodzy! wiem już wszystko, ja muszę wszystko wiedzieć: to jest kobieta, szukająca oparcia.
— Oparta jest tymczasem na ramieniu swego doktrynera.
— Pozory. Ona potrzebuje prawdziwego oparcia. Ja go jej dostarczę.
— Ładne rzemiosło! rzekł drwiąco i wesoło d’Anjorrant.
Słuszka odskoczył i, kładąc obie dłonie na swą pierś rycerską, zawołał:
— A cóż ja?! Dlaczego ja nie byłbym dla niej tem oparciem?!
— To co innego. Nie śmiem winszować z góry, ale gdybyś ją potrafił świsnąć Fabiuszowi... phi!
— Raulu! nie porozumiemy się nigdy. Ja podejmuję się panią Annę Oleską oświecić, ubrać, wprowadzić w świat, dać jej dyrekcyę, której potrzebuje.
— To znowu co innego. Nie będziesz miał nawet wiele zachodu. Wydaje mi się oświeconą dostatecznie. Ubrana jest wybornie.
— Jesteś tego zdania?
Słuszka spojrzał poważnie w oczy margrabiemu, a ten również opuścił ton żartobliwy i potwierdził:
— Wybornie, bez zarzutu.
Słuszka jeszcze raz spojrzał na d’Anjorrant’a i milczącym giestem przyznał, że się w tym szczególe pomylił.
— Ale obdarzę ją rzeczą najcenniejszą: moją wyjątkową opieką i dyrekcyą.
— Obdaruj ją, Eustachy. To jej zaszkodzić nie może.
— Mam zaś do niej prawo, bo pierwszy ją odgadłem. Dubieński ją znał dawniej, ale ja twierdzę i powtarzam, że ją odgadłem.
— Eustachy! jesteś równie uprawniony, jak przenikliwy. Teraz więc, skoro od ciebie to zależy, zaproś panią Oleską na mój jacht w przyszły wtorek, o 5-ej.
— Raulu! to właśnie chciałem ci zaproponować.
Roześmiał się głośno i, ręce wznosząc ku niebu, perorował:
— Mnie nigdy nikt nie uprzedzi w trafnym pomyśle. A kiedy wam mówię, że ja także coś wiem...
Nazajutrz bilety wizytowe margrabiego znalazły się w stosownych godzinach u pani Oleskiej w Nizzy i u Fabiusza w Antibes. W parę dni potem pani Oleska poszła z Fabiuszem do margrabiny, a tegoż dnia wieczorem oboje otrzymali najuprzejmiejsze zaproszenie na zabawę, która miała się odbyć na jachcie «Dieumafoi» w przyszłym tygodniu. On odmówił odrazu, ona wahała się, czy przyjąć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.