Przejdź do zawartości

Suplikacje (Wasilewski, 1893)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Wasilewski
Tytuł Suplikacje
Pochodzenie Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891)
Wydawca G. Gebethner i Spółka, Br. Rymowicz
Data wyd. 1893
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków – Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
SUPLIKACJE.


Masa pochylonych ciał ludzkich zaścielała świątynię; widać je było jeszcze przez otwarte wrota, jak niknęły w cieniu lip pod murem cmentarnym. Msza, t. z. summa, była już skończona, natomiast lud odprawiał dodatkowe nabożeństwo we własnym języku. Nieczynne już były wtedy przyrządy modlitewne: książki i paciorki. Na klęczkach w chóralnym lud wzywał Boga słowami pieśni błagalnej:
Święty Boże, święty mocny a nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami!
Był to lud rolniczy podlaski, karłowaty, na nędznej ziemi zrodzony, odziany w siermięgi, wełnianki i perkaliki. Ciemnemi plamami w tej masie były ogorzałe twarze ludzi, odbijające od naszych ubrań, muślinowych czepców, i białych ścian kościoła. Nędznie złocony ołtarz, ozdobiony sztucznemi kwiatami, połyskiwał w świetle świec woskowych, wznosząc nad ludem wybladły obraz Trójcy-Boga. Ksiądz, klęczący na stopniu ołtarza, oglądał białe ręce, oczekując ze stoicyzmem końca pieśni, którą lud tak gorąco a tak wolno śpiewał. Strojne panie w woalkach przeciskały się w tłumie ku wyjściu. Mnie przykuł ten śpiew do miejsca, zahypnotyzował smutek w głosach drgający. O bezmiarze tego smutku mówił mi także stłumiony płacz kobiety, klęczącej obok ławki z niemowlęciem na ręku. Ten płacz, choć cichy, zagłuszał chóralne głosy. Zdawało mi się, że świątynię napełnia zbiorowy jęk cierpiących w smutną melodję suplikacji ujęty.
Znałem powody cierpienia tych ludzi. Niedawno widziałem ich pełnych dobrej myśli: przednówek miał się ku końcowi, a żniwa zapowiadały się świetnie. Niespełna tydzień temu brałem z nimi udział w procesji, urządzonej na pomyślność zbiorów. Szli wtedy z chorągwiami i krzyżem naokoło swych pól przez łąki i chóralnie tę samą pieśń śpiewali. Tak samo, jak teraz, błagali Boga:
Od głodu, ognia i wojny uchowaj nas, Panie!
Lecz w głosach nie było wtedy smutku. Byli pewni dobrych zbiorów; śpiewając tę pieśń dla zwyczaju, raczej wyrażali wdzięczność Bogu za urodzaje. Pamiętam, prowadził pochód organista, kudłaty, zagniewany; przypominał zupełnie psa owczarskiego; pasterz zaś o błyszczących policzkach i zaciśniętych wargach jechał na bryczce dziedzica przez wieś traktem. Widać było jego komżę, słomiany kapelusz i jasny parasol, jak migały między drzewami na tle szarych chałup. Sama natura dodawała wtedy ludziom otuchy swoim przyjacielskim uśmiechem. Słońce zlewało się ciepłem, igrało barwami chorągwi i ubrań, kwiecista łąka tchnęła aromatem ziół i kwiatów. Zdawało się, że sam Bóg przystroił naturę na tę uroczystość w odświętne szaty i z wysokości niebios słuchał pieśni, którą ci ludzie całą piersią ku niemu słali. Pozłacany posążek Chrystusa, unoszony na drążkach, kołysał się nad głowami ludzi, błogosławiąc ich wyciągniętemi rękami.
Minęło zaledwie kilka dni od czasu procesji. Chłopi zabierali się do żniw, odraczając je jak zwykle do dnia Sobotnicy, tymczasem najmowali się do żniwa dziedzicowi, który je wcześniej zaczynał, korzystając z taniości robotnika. Wielu z obecnych tutaj w kościele widziałem w piątek na polach dworskich, jak pod komendą ekonoma składali w mendle żyto. Znojne, duszne powietrze napełniało wszystkich niepokojem: przeczuwano burzę. Oblani potem pracowali na wyścigi. Dla zachęty przygrywała im muzyka: skrzypce i bęben; nikt jednak nie miał humoru, chociaż nie widziano jeszcze chmury, która za lasem w ugodę z wiatrem wchodziła. Obwieścił ją daleki odgłos grzmotu, zanim ukazała się nad lasem ciemna, ciężka, jakby przeciążona pociskami na ziemię. Zrazu zdawało się że wioskę ominie, lecz ona, jak jastrząb, zatoczyła koło, i zmieniwszy kierunek, ciągnęła ku wiosce, wreszcie kiedy skrzydłem zasłoniła słońce, świat pokrył się mrokiem, martwiały złociste pola, liście zadrżały ze strachu. Niebawem, zaledwie ludzie zdążyli się ukryć pod dachem, przeraźliwy trzask piorunów połączył się z szumem gradu. Grad! Tylko człowiek, który żywi się roślinami, z nich żyje, a tyle ich ma, wiele sam wychował, tylko taki człowiek wie, co znaczy ten złowieszczy okrzyk. Zboże, w którego każdem źdźble tkwi kropla jego potu, które mu miało rok życia przydłużyć, w ciągu minuty znika wbite w ziemię, jakby nigdy nie istniało. Po kilku minutach szalonego zgiełku i pustoszenia burza ucichła, a wtedy oczom przedstawił się smutny obraz. Ziemia, niedawno tak uśmiechnięta, teraz pod grubą warstwą lodu, sprawiała widok trupa, nakrytego białym całunem. Na białych polach czerniły się ogołocone z liści drzewa. Z raptownie ochłodzonej ziemi wzbijały się w górę białe mgły: z sadzawki w postaci słupa, z pól obłokami. Mgły te rozpłynęły się niebawem w jedną białą masę, która, niby muślinem, zasłoniła pola i lasy od oka ludzkiego. Między ludem panowało milczenie; nie słyszałem skarg, ani słów rozpaczy. Staruszek jakiś, mówiąc o wyrokach boskich, zdjął czapkę z głowy. Na polach, widziałem nazajutrz, nie pozostało całego kłosa, nawet śladu pracy ludzkiej. Wiele rodzin stało na swoich działkach w zamyśleniu i smutku. Przygnieceni cierpieniem zebrali się dzisiaj w przybytku Boga, który losami ich kieruje, zapewne szukając pocieszenia. Ksiądz miał do nich przed nabożeństwem gorzką przemowę, w której dowodził, że Bóg jest sprawiedliwy i nie bez racji klęską ich nawiedził. On, jako ksiądz wie, za jakie grzechy zostali ukarani, i wzywa ich do pokuty, do postów, do ofiar na kościół... Przerażeni byli bezmiarem grzechów, obciążających ich dusze. Zgnębieni, starci na proch w poczuciu swego sieroctwa i bezsilności, tarzają się teraz u stóp ołtarza, błagając litości:
My grzeszni, Ciebie Boga prosimy, wysłuchaj nas Panie!
Wizerunek Boga w ołtarzu ginie za obłoczkiem niebieskawego dymu kadzideł. Ksiądz obojętnie ogląda białe ręce, a kościół napełnia się jękiem:
O, Jezu, Jezu, Jezu, zmiłuj się nad nami!
A kiedy śpiewać skończyli i świece już pogaszono, lud nie ruszał się z miejsca, jakby się obawiał powrotu do pól ogołoconych.
Słychać tylko było szept modlitwy i ciche łkanie słabszych duchem.


Warszawa.Zygmunt Wasilewski.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Wasilewski.