Pierwsze trzmiele huczą nad tłustym mleczokrzewem, już słychać pohuk rytmiczny piłek z placu tenisa (to węgrzy udają tytanów, a żydzi patrzą sceptycznie, bardzo czarni na rzeźbie świetlistej zieleni). Poeto! fajkę kurzący wśród mandolin Picassa, dymisjonowany fantasto, chciwie w półcieniu płonący dziwnym płomieniem smukłych i skąpych świeczników kasztana; wpół-przedzielony szczupłą pełgającą włócznią, co skaleczyła płaskie twe piersi, witką nacięła ostrą: nie goń obłoków obłudnych, obiecujących ochłodę, ni lotnych puchów dmuchawca, na wardze wiatru leżących! Gołębie drzemią ukośnie na pochyłej dachówce, w niszach szkarłatnych plują siwym strumieniem posągi, a trznadle żółtodzióbe znów podrwiwają z siebie.
Spójrz na szybę szarawą! Deszczyk drobno-kroplisty zabębni i ciurkiem spłynie, jak elegijne łzy. To rzeczy mijanie swe płaczą, zapominając chętnie o tobie, wreszcie szczęśliwym, o tobie, śmiertelnie spokojnym.