Przejdź do zawartości

Strona:Zofia Dromlewiczowa - Płomienna obręcz.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gdyby obudzone nagle domy spoglądały otwartemi oknami na przejeżdżające wozy ze zdziwieniem..
— Tu pan Antoni pokazywał mi, jak się gra na skrzypcach — przypominał sobie chłopiec. A gdy nie chciała się jakoś ułożyć żadna melodja, roześmiał się i powiedział:
— Nie wszystko jest takie łatwe, jak się nam wydaje.
Pawełek westchnął. Powtórzył w myśli te słowa:
— Nie wszystko jest takie łatwe, jak się nam wydaje — i przyznał im całkowicie słuszność.
Jeszcze poprzedniego dnia wyobrażał sobie swój wyjazd jako niezwykłą przyjemność, ns chwilę może, zmąconą pożegnaniem.
A teraz niespodziewanie przyjemność została zniszczona całkowicie jakimś nieznanym dotychczas, głębokim smutkiem.
I Pawełek czuł, że w tej chwili nic nie zdoła go pocieszyć, ani upragnione miejsce przy woźnicy, ani myśl, że udaje się w cudowny, nieznany świat. Pawełek patrzył przed siebie i myślał, że chyba to jedno mogłoby wywołać uśmiech na jego twarzy, gdyby nagle ujrzał na drodze matkę z ojczymem, z Piotruslem, a także i z małą Stefcią.
Lecz to było niestety zupełnie niemożliwe.
Mijali już miasteczko. Pozostawiali za sobą małe, niskie domy, ścieśnione obok siebie w wąskich ulicach. Pozostawiali za sobą te wszystkie miejsca, o których Pawełek mógł powiedzieć:
— Tu byłem, tu się bawiłem, tędy biegałem.

61