Przejdź do zawartości

Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

FELKA (do Bodeńczyka): Chodźmy. Widzisz, jak ten człowiek nisko upadł.
ALFRED (histerycznie): Hahahaha! Komu tu mówić o istotach upadłych!
SWARA (zupełnie wytrzeźwiony): Żeś nędzarz co do talentu — mogę ci wybaczyć, ale żeś nędznik — masz! (Pluje).
ALFRED: Aaa! (Z salonu wchodzi całe towarzystwo. Podochoceni, z kieliszkami szampana).
STARSZY PAN: Tutaj są, tutaj! Ensemble cały!
RADCA: Przyjaźń młodości nie rdzewieje!
STARZECKI: Bodaj ta cnota zawsze kwitła w naszem biednem….
WIELKI DZIENNIKARZ: Będę, zdaje mi się, wyrazem uczuć wszystkich zebranych, jeżeli wzniosę toast na cześć dzisiejszego tryumfatora i czcigodnej jego rodziny! (Ucisza się, wszyscy obstępują Alfreda). Panie i panowie! Widzimy tu przed sobą dwie generacye, zjednoczone miłością, talentami i cnotami obywatelskiemi, jakby dziedzicznemi w tych rodach! Łańcuchem szczerozłotym poezyi Bóg jakby powiązał dwa zacne te domy, z ojca (wskazuje na Starzeckiego) przekazuje je synowi (wskazuje na Alfreda), dwie po sobie następujące generacye znacząc hetmaństwem ducha, chryzmatem artyzmu! Niechże więc nam żyją w jak najdłuższe lata, niech żyją!
WSZYSCY: Niech żyją!