Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wany, chcę trochę odpocząć, a tu przychodzi sobie taki pan poeta, jak ten muzyk zwaryowany, zaczyna mi walić ciągle w łeb, aż w mózgu się przewraca… A dzisiaj. Co za porównanie między tą twoją sztuką a pierwszą! Przecie także symbolizm, ale… panie dziejski… zdrowy, swojski, zrozumiały!
ALFRED: Nie wiem, czy mam się cieszyć z pochwał ojca!
RADCA: Boś jeszcze za młody! Powiedz, dla kogo piszesz, dla siebie, czy dla publiczności? A publiczność to przecie my! (Kładzie mu dłoń na ramieniu). I powiem ci szczerze. Jak nadszedł ten akt trzeci… jak się pokazało, że ta zaczarowana królewna to nasza Polska, jak ów rycerz ją obudził, jak ona zaczęła błogosławić gromadom ludu w sukmanach, które do nóg jej padły — przyznam ci się… łzy mi trysnęły z oczu! Ot, co tu gadać! (Obejmuje go i całuje w głowę).
ALFRED: To dla mnie najwyższa pochwała! (Całuje ojca w rękę).
LOKAJ (z przedpokoju): Proszę wielmożnego pana, te państwo z tyatru!
ALFRED (wybiega).
MIROSZ, SWARA (z salonu).
MIROSZ: Tu przynajmniej zakurzyć sobie można! Proszę cię.
SWARA: Najchętniej plunąłbym na wszystko do dyabła i poszedł.