Przejdź do zawartości

Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jak teatr teatrem, jeszcze takiej klapy nie było! Toż pewnie aż tutaj dochodziły syki i wycie tej inteligentnej menażeryi! (Lata po pokoju). Śmiej–że się, Bodenius, rycz, wrzeszcz! Nie masz w domu kilku jaj zgniłych, paru jabłek zepsutych? Należy mi się przecie nagroda, dekoracya!
AMA (wybucha niepowstrzymanym płaczem. Przytula twarz do ściany, cała wstrząsana łkaniem).
ALFRED (w coraz większem wzburzeniu): No, i czego płaczesz, małżonko ukochana, muzo moja ślubna! Zawiodły cię nadzieje dumne? myślałaś, że wrócisz do grodu ojczystego, jako tryumfatorka, że naród wyprzągnie konie z powozu i zaciągnie cię wprost do Panteonu? Patrz! (Staje przy oknie otwartem). Patrz! Z teatru — tłumy, buda była przecie wyprzedana! (Przechyla się, krzyczy ku ulicy). Dobry wieczór państwu! Dobrzeście się bawili? Piękne sztuki pokazywał wam ten błazen, ten pajac, ten waryat, co aż z Paryża przyjechał, aby w zakute łby wasze wprowadzić trochę artyzmu?
BODEŃCZYK (podchodzi, zamyka okno).
ALFRED (biega po pokoju): Małpy, kretyny, mydlarze, hołota! Żeby takie bydlęce mieć dusze, rżeć śmiechem w momentach, kiedy takie misterya… Rżeć, tupać, jak konie! (Ama głośniejszym wybucha płaczem. On, jakby dopiero teraz ją posłyszał). No, czego ty mi jeszcze wyjesz nad uszyma? Jeszcze tego mi brakowało!