AMA (raptownie): Wiec tak! Nie tak może
myślałam, ale coś mię ciągnęło tak okropnie… Muszę powiedzieć prawdę. Od czasu, jak wróciłam z klasztoru… Tam wyobrażałam sobie
wszystko takiem pięknem, interesującem… a tutaj… głupio, obrzydliwie… umrzeć można z nudów… I tylko jak z panem odnowiłam znajomość… pan jeden — takie wrażenie!
ALFRED (zadowolony): Więc było wrażenie?
Hehe, czemu miało nie być? I obustronne, wzajemne, panno Amo! Przypominają się dobre czasy, kiedy… Pamięta pani, jake-śmy razem
spędzali wakacye na wsi? Była pani taką sobie kuleczką…
AMA (spuszcza oczy).
ALFRED: Tylko teraz sytuacya polityczna gruntownie zmieniona… Jesteśmy sobie niczego… wcale! Ma pani oczy… trochę płochliwe, trochę czekające… (Przysuwa się). Na co te oczy czekają? na co? A linia! (Zakreśla). Ta linia falista… falująca… Zadowolony byłby majster renesansowy
z takiego aktu!
AMA: Bo ucieknę — uciekam! Tylko że… tak nie znoszę tego domu! I ta ciocia nieznośna! Obrzydzenie! W klasztorze wyobrażałam sobie: „Dziennik Narodowy"! Dom literatów, artystów, poezyi, sztuki! A tutaj ojciec z ciotką: rachunki, interesy, rachunki, pieniądze — a pozatem… wiem przecie, co ojciec…
Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/022
Ta strona została przepisana.