Przejdź do zawartości

Strona:Walery Eljasz-Radzikowski - Z podróży po Spiżu.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dojeżdżając do Jurgowa doleciał mnie głos dzwonów, poczém ujrzałem przez okna w dzwonnicy młodzież wiejską kołyszącą z całych sił dzwonami, aby burzę zażegnać. Nawet na kościele sygnaturce nie przepuszczono, cienkim głosem wtórować musiała swoim grubszym braciom. Przypomniało mi to, że się jeszcze znajduję w granicach państwa Węgierskiego, chociaż na Polskiéj ziemi, bo już u nas zwyczaju dzwonienia na gwałt od burzy zaniechano. Na Węgrzech jeszcze zachowywany ten zwyczaj nie ma za sobą żadnéj podstawy, gdyż któryś z papieży nakazał w czasie burzy dawać znak dzwonkiem do modlitwy wiernym, aby prosili Boga o ochronę od pioruna, a ludzie ciemni przekręcili to zupełnie, przyznając dzwonom kołysanym siłę fizyczną odpędzania burzy, co właśnie wprost przeciwne za sobą pociąga skutki, bo ruch powietrza sprawiany dzwonieniem ściągał pioruny na kościół lub dzwonnicę. Z tego powodu w Galicyi z nrzędu zakazano dzwonienia w czasie burzy, ale na Spiżu o tém ludzi nie zawiadomiono.
Kawałek drogi za kościołem Jurgowskim spostrzegłem ku Tatrom jadący powóz, a za nim wóz góralski kuferkami wypakowany. W powozie jechał z Krakowa prof. dr. M. Jakubowski z żoną, a z niemi ksiądz G. Sutor, Augustyanin mój kolega. Dążyli do Morskiego Oka, mając zamiar nocować w Jaworzynie Spiskiéj, lecz wyprawa im się nie udała z powodu słoty.

O w pół do 6 godz. przybyłem do Czarnéj Góry nad brzeg Białki, gdzie ją trzeba przejeżdżać, chcąc się udać do wsi Bukowiny. Na przeciwległym brzegu stoi tartak i mnóstwo jak zwykle naokoło niego belek i desek; o moście nikt tu nie pomyślał, podobnoś tam kiedyś był, ale go woda porwała, a drugiego nikt nie postawił[1], przeto nie było innéj rady, tylko powierzyć się łasce Opatrzności. Brody w rzekach wszędzie trzeba znać dobrze, aby je przebywać, mój zaś furman nieświadomy wcale tych stron, instynktem się kierował i jakoś tam szczęśliwie się Białkę przejechało na drugą stronę, gdzie bystry jest wyjazd i zły z powodu kanału prowadzącego z wyższa wodę do tracza. Ztąd droga na sam wierzch góry także zła, bardzo przykra, spadzista, kamieniami zasłana i od ścieku wody popsuta, pomimo, że ja z furmanem wysiadłem, aby ulżyć koniom, z wielką biedą wóz tym djabelskim gościńcem na wierzch wywlekły. Tymczasem cały okoliczny świat we mgle zatonął, a gdym dojeżdżał do leśniczówki na Bukowinie (2812’) zrobiło się tak ciemno, jakby wśród jasnéj nocy. Pierwszy raz w życiu podobne zjawisko widziałem, do zachodu słońca było jeszcze daleko, bo zegarek wskazywał 7 godzinę, było to w lipcu, więc cała blisko godzina dnia białego, a myśmy ledwo drogę przed sobą rozeznać mogli. Koło karczmy Bukowińskiéj wybiegł żyd, silnie nalegając na mnie, aby się u niego na nocleg zatrzymać; mnie chodziło, aby jak najdaléj ujechać, a zresztą bałem się potoków poniżéj Bukowiny, aby mi wezbrane z powodu burzy w Tatrach drogi nie przecięły, postanowiłem zatém bądź co bądź dobić się do Poronina. Ujechawszy kawał drogi do miejsca, gdzie to taki nagły zjazd z góry Bukowińskiéj przed wsią Murem, mgła się trochę rozeszła, rozwidniło mnie się chyba na to, aby zobaczyć z zachodu wprost na mnie biegnącą chmurę czarną. Odgłos grzmotów z niéj dolatywał, deszcz sążnisty począł padać, potém ulewa, co się zowie, i naokoło błyskawice z właściwym sobie łomotem spadały w ziemię. Czasami konie stawały jak wryte, gdy bliżéj trząsł piorun, ziemia zdawała się trząść od ciągłego huku, a ja z góralem na wózku czując coraz więcéj przesiąkliwość odzienia, z obawą, aby w nas

  1. W sierpniu r. 1870 przejeżdżałem Białkę już po moście, chociaż tylko obżynkami od belek nakrytym, jakby dla tytułu.