Przejdź do zawartości

Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/479

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Maziarz pochwycił ją nagle w swe ramiona i przyciskając do piersi, ucałował i uściskał milcząc jej śliczną, jasnowłosą główkę.
— Do widzenia moje dziecię — szepnął nareszcie. Za pół godziny przybędzie nas dwóch!
Dziewczę wzdrygnęło się z lekka.
— Nie wiem co mi jest, ale boję się dziś czegoś zostać samą.
— Dzieckoś — odparł prędko maziarz. — Całe dnie i noce przepędzałaś sama bez trwogi, a dziś lękasz się pół godziny.
I jeszcze raz pocałował ją w czoło, a potem z lekka wepchnął do sieni.
— Zamknij się moja duszko i oczekuj nas bez troski.
I połę płaszcza po bandycku zarzucił na ramię, poskoszył z progu i z pospiechem pomknął ku furtce ogrodowej.
Dziewczę znikło w sieniach, a za przymkniętemi drzwiami żelazna zaskrzypiała zasuwa.
Prawie w tejże samej chwili zatrzeszczała laskowa brama, a na jej szczycie zarysowała się śród ciemności jakaś postać ludzka.
Lekka błyskawica mignęła w tej chwili na dalekim zachodzie nieba, a przy jej blasku poznać złowrogie rysy Mykity Ołańczuka!
Siedział na szczycie bramy i pilnie rozglądał się na wszystkie strony.
Nagle w cichy, przytłumiony a mimo to strasznie jakiś dziki wybuchł śmiech.