Przejdź do zawartości

Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Katilina aż oddech przytłumił w sobie i nie śmiał ani mrugnąć.
Bo też strach ten nie był wcale taki, jakiego się spodziewał w swej zuchwałej niecierpliwości?
Lekkim i cichym lubo pewnym i śmiałym krokiem weszła do tajemniczego pokoju młoda dziewczyna najstraszniejszej pod słońcem powierzchowności, bo prawdziwie anielskich wdzięków i powabów.
Zdawało się że dopiero zerwała się z łóżka, bo wzburzone cokolwiek włosy w długich warkoczach spływały jej na ramiona, a wierzchnią część ciała osłaniał lekki kaftanik płócienny.
Zatrzymała się na chwilkę w progu i ślicznam wyrazistem okiem niebieskiem powiodła bystro do koła.
Nagle krzyknęła przeraźliwie, a mała latarka wypadła z brzękiem z jej drżących rączek. Oczy jej spotkały się w tej chwili z zuchwałym, iskrzącym wzrokiem Katiliny.
Chciała się cofnąć co tchu, ale tymczasem pomięszany w pierwszej chwili Katilina odzyskał już całą swą przytomność i zimną krew.
Jednym susem wyskcezył naraz z za fotelu i przecinając odwrót wybladłej z przestrachu dziewczynie, silił się przybrać minę jakiegoś galanteryjnego ugrzecznienia, z którem nie bardzo było mu do twarzy.
— Nie lękaj się pani niczego proszę — zawołał z galanteryjnem wyciągnięciem ręki.
Młoda dziewczyna cofnęła się o krok w tył i jedno ramię wsparła o ścianę, drugie mimowolnie wyciągnęła