Przejdź do zawartości

Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Szczera prawda, taj tylko — dodał na dobitek ekonom.
— I cóż dalej — pytał Katilina, drżąc prawie z niecierpliwości.
— A cóż? skamienieliśmy z przestrachu. Starościc chwilę stał niemy i nieruchomy na miejscu, a potem zniknął nagle, jakby się w ziemię zapadł.
— I pan poznałeś twarz jego?
— Jak swoją własną w zwierciadle!
— A nie wpadliście zaraz do dworu?
Mandatarjusz wybałuszył oczy jakby na obłąkanego.
— Co? — zawołał — uciekaliśmy, że się tylko kurzyło za nami. A przez całą drogę szumiało nam wszystkim w uszach, jak gdyby ktoś pędził za nami.
— I odtąd uwierzyłeś pan już w stracha zaklętego dworu?...
— To jest, odtąd przestałem naigrawać sobie z niego.
Katilina powalił się na powrót na sofę, i w jakieś głębokie wpadł zamyślenie.
— Dziwna rzecz! — mruknął po chwili. — W tem wszystkiem tkwi jakaś szczególna tajemnica! Ah! — zawołał nagle, jak gdyby sobie coś przypomniał — ten tajemniczy obdartus pod krzyżem, to Mikyta Ołańczuk! tak... przypominam sobie to nazwisko! Otóż jedno już zrozumiałem, resztę trzeba dopiero odgadywać....
Mandatarjusz spojrzał nagle na zegarek.
— Otośmy się zabałakali! — zawołał — dwunasta godzina.