Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

głąb — maleńki chlewik, kurnik i duża szopa, zapełniona żółtymi pęczkami suszącego się tytoniu.
— A gdzież są domy?
— Domów niema, ale będą! — odparł Szymon, pokazując mi stos grubych, zlekka ociosanych kloców. — Przyjdzie czas, wszystko będzie, a w lecie nie mieliśmy czasu. Tytuń wszystkich zajmował. Zresztą, któż w takie gorąco wytrzymałby w chacie?... Toć i na kolonii nie sypiają w izbach. Patrz, jakie miejsce!... A co! nie mówiłem?... lepsze, niż na kolonii... Równego mu niema w całej okolicy. A morze!... morze!... Hę?
Szerokim giestem ręki ukazał góry, lasy i zatrzymał ją wyciągniętą ku morzu, co, gorejące blaskami południa, lśniło się w dole. Garb góry stromo zapadał w tej stronie, a łagodnie po lęku zbiegał w bok do wąwozu pełnego ciemnej, żywej zieloności. Tamtędy płynęła rzeczka, wodami błyskając wśród drzew lub bielejąc szerokiemi pasmami wyschłego łożyska. U jej ujścia morze wycinało półkolem śliczną zatoczkę, z której obu stron, niby dwa rogi bawole, wysterkały dwie skały ciemne, opoczyste. A za niemi siniało już morze bez końca, nad którem, niby w tumanie, siał się cień bardzo odległych, wysokich gór z perłowymi centkami wiecznych śniegów na szczytach. Od morza dął leciuchny