Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Filochowski - Czarci młyn.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Już jest obok, tuż... Gwarzy swobodnie i wesoło z jakiemś dzieckiem, zagląda do oczu, w białe swe dłonie małe rączki ujmuje. Już odchodzi i wzrokiem, jak niebo południa jasnym, Boginki szuka...
— Bożku — drętwemi wargami woła dziewczyna, mrużąc oczy, bo w pąku zórz wykwitło już słońce, w mgłach, tam, za rzeką i przedmieściami się kąpiące. — Kossan był szpiegiem niemieckim. Pamiętasz tę straszliwą noc jego upadku? Po przedstawieniu poszłam do niego, ale zastałam już tylko śmierć... A na stole list do policji... Oskarżał się o udział w jakimś spisku.
Bożek nie oderwał rąk od klawjatury.
— Zaczekaj jeszcze - drewnianym głosem mówiła, broniąc się przed wspaniałą topielą światła. — Miałam klucz od jego mieszkania... Bywałam często u Kossana. Zaczekaj, Bożku. Ja, widzisz, byłam jego kochanką...
Młode słońce pławiło się w jędrnem i sprężystem powietrzu. Dachy domów gamą odblasków, a długie, smutne i zadumane kominy fabryk chorągwiami dymów witały poranek, tryskający coraz donioślejszym, z miljona dźwięków złożonym poszumem.
To warczało ogromne koło rozpędowe pracy.
— Więc widzisz, jakie to głupie, podłe nieporozu mienie, ta legenda o mojem dziewictwie. Oh, jak ja tego człowieka wciąż jeszcze nienawidzę! Za jego śmierć, za jego haniebne rzemiosło, za pasmo nocy moich, w męce spędzonych, za chwilę tej z tobą rozmowy, za moją przyszłość pustą, samotną i martwą...
Boginkę nagle zbudził z tego porywu jej własny głos, w kt6rym wiła się i szalała nienawiść.