Strona:Władysław Stanisław Reymont - Legenda.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„Tyle macie, co wam ci wróblowie naświegocą!”
I zaraz nad jarem nałamał jakichś kwitnących gałęzi, a wyjąwszy z torby parę szczygłów, dziobiących słonecznik i tak wyrżniętych i pomalowanych, że widziały się jak żywe, zeszedł do kapliczki. Kwiaty rzucił Matce Boskiej na kolana, zaś ptaszki wetknął w rączkę Dzieciątka.
„Co mam, to wam daję! A jak będę miał lipinę, to Cię, Panie, wystrugam”
obiecał jeszcze Jezusowi, czapę zdjął i, pocałowawszy wyciągniętą rączkę, odszedł.
I tak znowu wypadło, że którejś niedzieli paśli owce na tem samem miejscu. Maciej, siedząc nad kapliczką, chciwie nadsłuchiwał głosów wsi, bo zaraz po nieszporach zaczęli w karczmie grać i tańcować. Aż się roznosiło po górach. Od czasu do czasu wiatr przynosił echa śpiewek, przytupywań i pokrzyków.
„Hulają sobie chłopy, a ty, człowieku, wąchaj, co ci wiatr przyniesie!”
narzekał.
I nie wytrzymał, gdyż, zapędziwszy owce do zagrody, przybrał się świątecznie, talary przeliczył, Białkowi przykazał stróżowanie i jak wicher poniósł się w dolinę do karczmy.
A w karczmie zaraz z miejsca jął pić, wziął hulać, wziął z drugimi krzykać, a stowarzyszać się z chłopami, dziewczynom zaglądać w oczy, a pod boki się brać, a najgłośniej prawić, aż się dziwowano, bo takim go jesz-