Przejdź do zawartości

Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Znieważałem ludzi zupełnie mi nieznanych, służąc takim, dla których mieć mogłem tylko głęboką pogardę.
— Coż to za haniebne rzemiosło! — powiecie zapewne... — Oczywiście, — ja sam jestem tego zdania... Ale co gorsza — nie dało mi ono bogactwa. Zaledwie skromne środki utrzymania. Po okresach szalonego zbytku następowały długie miesiące skrajnej nędzy. Kiedy protektorowie moi byli górą, nie mieli nigdy czasu pomyśleć o zabezpieczeniu przyszłości temu, który swem jadowitem piórem dopomógł im do zwycięstwa.
A przytem posiadam wadę, do której się otwarcie przyznaję. Mam naturę cygańską, nigdzie miejsca zagrzać nie mogę, nigdy nie jestem zadowolony z tego, co mam i spodziewam się zawsze znaleźć coś lepszego gdzieindziej.
Nie sądzę, abym był unikatem w tym względzie. My, dziennikarze wędrowni, jesteśmy jak aktorzy, odbywający tournée artystyczną — ostatni i nędzni spadkobiercy hiszpańskich awanturników. Włóczymy się tam i napowrót od cieśniny Magellana do granic Kalifornji, poprzez 18 krajów, mówiących naszym językiem, znajdując w jednych bogactwo, w drugich nędzę, tu oklaski i uwielbienie; gdzieindziej — zniewagi i pogardę. Niektórym z nas nawet udaje się zdobyć uśmiech Fortuny, przelotny jak uśmiech kobiecy. Kończymy wszyscy jednakowo — w nędzy.
Ale wracam do rzeczy. Otóż w wędrówkach moich mniej więcej przed dziesięciu laty dotarłem do Meksyku. Cóż to za kraj cudowny! nigdzie mi tak dobrze nie było! Najchętniej bym tam wrócił mimo ostatniej rewolucji, która mię zmusiła do ucieczki — ale się boję.
— Przeszkadza mi w powrocie ta przeklęta historja z samochodem generalskim.