Przejdź do zawartości

Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

świata. Pewne] nocy jednakże towarzyszy jego zbudził tak nieludzki wrzask, jakgdyby mordowano człowieka, Tym razem Rozalindo nie widział żadnej mary, ale — skarżył się, że niewidzialne jakieś moce z nadnaturalną siłą ciągną go za nogi, wykręcając stawy, sprawiając mu ból nie do zniesienia. To samo powtórzyło się nocy następnej. Przypomniały mu się wszystkie opowiadania o średniowiecznych torturach i był przekonany, że nadziemskie moce znęcają się nad nim, wykręcając mu członki i zamierzają go żywcem rozszarpać — czuł trzask swoich kości i wył z bólu.
Postanowił nie zwlekać dłużej z odejściem. Musiał za wszelką cenę dotrzeć do samotnej mogiły, nietylko, aby odzyskać spokój, ale co było naglejszem, by uciec od tych mąk piekielnych, powtarzających się co nocy.
Sprzedał tedy za bezcen wszystkie przedmioty, nabyte w czasach, gdy nie wiedział, co robić z pieniędzmi, odebrał od przyjaciół kilka drobnych długów, co dozwoliło mu zakupić zapas żywności i starego muła, niezdatnego już do przewożenia saletry.
Właściciele zajazdów, uczepionych na stokach Andów na boliwijskim szlaku, widzieli go jadącego w stronę Puny na swoim starym mule, który mimo wieloletniej ciężkiej pracy, trzymał się dobrze i gotów był służyć człowiekowi do ostatniego tchu. Na, próżno mu przedstawiano szaleństwo jego przedsięwzięcia, napróżno ostatni mulnicy, schodzący z płaskowyżu, mówili mu, że ci, co dotychczas nie zeszli, znajdą niechybną śmierć w pustyni — Rozalindo jechał naprzód.
Na stromej ścieżce górskiej spotkał mulnika boliwijskiego w czerwonej opończy, prowadzącego stado lam objuczonych. Mulnik uciekał od huraganów, szalejących na płaskowyżu.
— Nie jedź ani kroku dalej — mówił Indjanin, —