Przejdź do zawartości

Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cym się obok niego. W chwilę potem w sąsiednim Alkazarze rozbrzmiał bojowy rozgwar trąb i bębnów.
— Wiecznie ta sama historya — powiedział Gabryel z uśmiechem — *wiele hałasu o nic!


∗             ∗

Zbliżał się dzień święta Bożego-Ciała. Życie w katedrze biegło bez żadnych wydarzeń. Niekiedy w Górnym klasztorze mówiono o zdrowiu Jego Eminencyi. Wielkie nieprzyjemności, jakie spotykały kardynała ze strony kapituły, pogorszyły j ego zdrowie i zmusiły do pozostawania w łóżku. Mówiono nawet, że miał silny atak i że życiu jego grozi niebezpieczeństwo.
— Jest chory na serce — twierdził Tato, zawsze doskonale obznajmiony z tem, co się działo na dworze biskupim. Donna Vizytacia, widząc cierpienia Don Sebastyana, płacze, jak Magdalena i przeklina kanoników.
Pewnego poranku Vara de palo, siedząc przy śniadaniu, zaczął mówić o upadku święta, niegdyś tak wspaniale obchodzonego w Toledo. Gwałtowny żal wyrwał go na chwilę z ponurego milczenia, jakie nakazywał sobie w obecności córki.
— Nie poznasz naszego prawdziwego Bożega Ciała — mówił do Gabryela. — Pozostały tylko wspaniałe dywany, rozściełane przed katedrą. Olbrzymów nie ustawiają już przed Drzwiami Przebaczenia, a procesya bywa sobie byle jaka.