Przejdź do zawartości

Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wał sobą; zapominał często o ostrożności, z której zrobił sobie zasadę, w chwili, kiedy znalazł schronienie w tym kamiennym przytułku; nie zmuszał się już do milczenia i do ukrywania myśli. Widok kobiety ożywiał go, budził w nim dawny zapał prozelityzmu. Słuchacze znajdowali w nim obecnie mówcę, udzielającego chętniej wiadomości o „nowych zasadach“, poruszających porządek ich dziedzicznych poglądów, a w nocy mącących sny spokojne.
Pytali, prowadzili spory, a, chcąc oświetlić bezładnie tłoczące się idee, radzili się Gabryela, przyczem miarowy turkot maszyny do szycia był ciągłym akompaniamentem ich rozmów. Ludzie ci, przywykli do zajęć kościelnych, tak powolnych, prawidłowych, spokojnych i długiemi przerywanych odpoczynkami, podziwiali nerwową czynność młodej kobiety.
— Wyczerpujesz się, moje dziecko — mówił stary kalkancista. — Wiem, co to jest. Ja robię także coś w tym rodzaju — dąć ciągle miechem, ciągle, nie odpoczywając. I jeśli jestto msza, w której jest dużo muzyki, jedna z tych, które tak lubi Don Luis — przeklinam organy i ich wynalazcę, bo zdaje mi się, że mi ręce poodpadają.
— Ach! praca — zawołał dzwonnik z zapałem — praca to kara Boga. Znacie jej powstanie: jestto nieodwołalna kara, jaką Stwórca naznaczył pierwszym naszym rodzicom, wyganiając ich z raju... Łańcuch ten musimy wiecznie ciągnąć za sobą.
— Ależ nie! — wtrącał szewc. — Według tego, co czytałem w dziennikach, praca jest największą cno-