Przejdź do zawartości

Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wodu nawału zajęć pisuje do mnie bardzo rzadko... Pojmujesz moje strapienia. My, ludzie kościelni, przyzwyczajeni do oglądania codzień Boga i jego świętych, zobojętnieliśmy na rzeczy kultu; ale zmartwienie ożywia pobożność i zwracałem się do Tej, która może wszystko, do naszej świętej patronki, do przeczystej Dziewicy, błagając o opiekę dla ciebie, który, jako dziecko, marząc o wstąpieniu do seminaryum, godzinami całemi klęczałeś przed Jej kaplicą.
Gabryel uśmiechnął się ze słodyczą, podziwiając prostotę ducha tego poczciwca.
— Nie uśmiechaj się, proszę cię. Śmiech twój robi mi przykrość. To Najświętsza Panna wyciągnęła cię z toni. Później dowiedziałem się, że wsadzono ciebie i innych na okręt z zakazem powrotu do Hiszpanii.
— I potem nic, żadnego listu, żadnej nowiny ani złej, ani dobrej. Myślałem, żeś umarł w tych. krajach odległych i wiele razy modliłem się za twoją biedną duszę, która tego bardzo potrzebowała.
Oczy „towarzysza” wyrażały przyjemność, jaką sprawiały mu słowa Estabana.
— Dziękuję ci, mój bracie. Podziwiam twoją wiarę; ale nie wydobyłem się z tej ponurej sprawy tak szczęśliwie, jak mniemasz. Szybki koniec byłby stokroć lepszy. Jestem bardzo chory — i wyrok śmierci na mnie jest nieodwołalny. Nie trawię — płuca moje są zniszczone, ciało, które tu widzisz, jest zepsutą maszyną, zaledwie funkcyonującą, o zużytych zupełnie kółkach. Najświętsza