Przejdź do zawartości

Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

robotnicy, przychodzący do pracy. W cieniu przesuwały się w stronę zakrystyi czarne plamy długich peleryn, zatrzymujących się z głębokiem przyklękaniem przed każdym obrazem; w ciemnościach można było poznać dzwonnika po brzęku kluczy, którymi poruszał i po zgrzycie zamków, które otwierał.
Świątynia budziła się. Drzwi trzaskały z hałasem, odbijającym się od nawy do nawy. Od strony zakrystyi miotła sprawiała szmer, podobny do piłowania; dzieci kościelne otrzepywały kurze na słynnych stalach a uderzenia ich rozlegały się w całym kościele. Katedra zdawała się przeciągać nerwowo i najmniejsza przeszkoda wydzierała z jej piersi skargi. Kroki dźwięczały potężnem echem, jakgdyby wstrząsały głęboko grobowcami królów, arcybiskupów i wojowników, pogrzebanych pod płytami.
Zimno tu było bardziej, niż na zewnątrz. Do obniżenia temperatury przyczyniała się jeszcze wilgoć gruntu, poprzecinanego przez podziemne źródła i stawy. Sącząca się woda, mocząc płyty kamieni wywoływała ustawiczne kaszlanie kanoników na chórze, co — jak mawiali tonem żałosnym — skracało ich życie.
Dzień zupełny zajaśniał między nawami. Rozpraszający się mrok ukazał niepokalaną biel katedry toledańskiej — blask kamienia, który czynił z niej najweselszą i najwspanialszą świątynię. Widać było osiemdziesiąt osiem filarów, zarysowujących się z wytworną i śmiałą zręcznością, potężny las, jakby wykutych ze śniegu, kolumn, idących hardo w przestrzeń, które, rozgałęziając się i krzy-