Przejdź do zawartości

Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
X.

Gabrjel zaczął sprawować swą służbę z początkiem czerwca. Opuszczał Claverias około szóstej godziny wieczorem i przed bramą de la Mollete spotykał się z drugim stróżem, Fidelem, starcem o chorobliwym wyglądzie, który stale kasłał i nawet podczas lata nie zdejmował swojej manta[1].
— Dalej, do klatki! — wołał dzwonnik, poruszając pękiem kluczy.
Dwaj stróże wchodzili do katedry; dzwonnik zamykał drzwi zzewnątrz i oddalał się. Ponieważ dni były długie, więc dopiero po dwóch godzinach zapadał mrok.
— Teraz kościół należy tylko do nas dwóch, towarzyszu! — mówił Gabrjel do drugiego stróża.
Stróż ten ze swobodą, płynącą z przyzwyczajenia, zachowywał się w zakrystji, jak u siebie w domu, kładąc swój koszyk z prowjantami na skrzyni, między kandelabrem a krucyfiksem.
Lecz Gabrjel, nienawykły jeszcze do majestatu pustej katedry, przechadzał się po niej z ciekawością. Kroki jego odbijały się od posadzki, pod którą znajdowały się groby arcybiskupów i magnatów. Ponurą ciszę świętego miejsca zakłócały dziwne szmery i tajemnicze szelesty.
Pierwszej nocy Gabrjel obejrzał się za siebie z przestrachem, ponieważ wydało mu się, że z tyłu usłyszał jakieś kroki.

Na świecie zachodziło słońce. Koło głównego portyku rozbłyskiwały rozety, niby kosze, pełne świetlistych kwiatów. Na dole między filarami mrok

  1. Wielki płaszcz wełniany, używany przez lud nawet latem.