Przejdź do zawartości

Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łem gwiazd, tworzących dla naszych oczu jedną masę, a tymczasem między jedną gwiazdą, a drugą znajdują się olbrzymie przestrzenie, wśród których mogłoby się poruszać swobodnie trzy tysiące naszych słońc.
— Więc — zapytał nieśmiało stary organista, wskazując na katedrę — czegóż nas uczy Kościół?
— Niczego — odpowiedział Gabrjel.
— A my, ludzie, czem jesteśmy? — zapytał perrero.
— Niczem!
— A państwo, prawo, obyczaje społeczne? — dorzucił dzwonnik.
— Niczem, tylko niczem!
Sagrario utkwiła w stryju oczy.
— A Bóg? — zapytała głosem, pełnym słodyczy. — Gdzie jest Bóg?
Gabrjel stał oparty o balustradę galerji. Sylwetka jego odcinała się wyraźnie od tła, usianego gwiazdami.
— Bóg — odpowiedział — to my i wszystko, co nas otacza, to życie, które zdaje się ciągle zamierać, a przecież dzięki swoim cudownym przemianom ciągle się odradza, to ten bezmiar, przerażający nas i przekraczający granicę naszej świadomości, to materja, którą ożywia siła, nierozłączna od jej substancji. Słowem Bóg — to świat i człowiek! Lecz jeśli spytacie mnie o Boga osobowego, mściwego i kapryśnego, który, jak uczy religja, stworzył człowieka na obraz i podobieństwo swoje, tego Boga, który, wywiódłszy świat z nicości, stał się stróżem naszych dusz, opiekunem naszych czynów, Boga, który posłał na świat swego syna, aby nas odkupił —