Przejdź do zawartości

Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jąc się w niedzielę na przechadzkę do Zacodover, lub Miradero w towarzystwie swej matki i konkurenta, którego zazdrościły jej najpiękniejsze panny z miasta. Całe Toledo mówiło o piękności twojej bratanicy; w kolegjum szlachetnie urodzonych panien nazywano ją „zakrystjanką z katedry“. A ona, biedactwo, żyła tylko dla swego kadeta, pożerała go swemi, błękitnemi oczami. Ten głupiec, twój brat, wprowadził go do swego domu, mile pochlebiony w swej miłości własnej. Wiesz dobrze, Gabrjelu, do jakiego stopnia umieją się zaślepiać niektórzy z nas. Pochodząc z niższych sfer, uważają, że spływa na nich niebywały splendor, skoro kadet nadskakuje ich córkom, chociaż te miłostki prawie nigdy nie kończą się małżeństwem. Każdy z tych kadetów zostawił w swojem mieście rodzinnem jakąś kuzynkę, czy narzeczoną i, skończywszy szkołę, oczywiście powraca do niej.
— A jak się to skończyło?
—Gdy kadet został oficerem, rodzina odwołała go do Madrytu. Pożegnanie było poprostu tragiczne. Ten bałwan, twój brat, i ta gapa, twoja bratowa (niechaj spoczywa w pokoju), płakali, jak bobry. Młodzi ściskali się za ręce i godzinami całemi patrzyli sobie w oczy. Oficer był bardzo spokojny. Przyrzekł, że będzie przyjeżdżał w każdą niedzielę, że codziennie będzie pisywał listy. Z początku dotrzymywał słowa, lecz później przechodziły całe tygodnie, a on się nie zjawiał, wreszcie zupełnie przestał dawać znać o sobie. Wydawało się, że biedna Sagrario umrze ze zmartwienia i zgryzoty. Rumieńce znikły, a twarzyczka straciła świeżość brzoskwini.
Kryła się po kątach i płakała, jak Magdalena.