Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzy serca.djvu/368

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie zostawało mi nic innego, jak wstydzić się swego nieszczęsnego człowieczeństwa.
Tyniecki zmierzył go chłodnym spojrzeniem. Chciałby mu powiedzieć, co sądzi o jego człowieczeństwie, lecz powstrzymał się i zapytał:
— Więc jakże? Przyjmuje pan moją propozycję?
Gogo zasępił się znowu:
— Nie mogę... Nie, nie mogę — wyrzucił z siebie.
— Nie może pan? — bez zdziwienia skonstatował Tyniecki. — Ha, to trudno.
Zadzwonił na kelnera.
Gogo zrobił niecierpliwy ruch ręką:
— Nie mogę się od razu zdecydować — poprawił. — Przecież pan sam rozumie, że w sprawach tak ważnych... A pan wymaga ode mnie natychmiastowej odpowiedzi.
— Ile chce pan mieć czasu do namysłu?
— No nie wiem. W każdym razie muszę spokojnie wszystko rozważyć, muszę zastanowić się nad wszystkimi okolicznościami... Chociażby taka rzecz: co o tym ludzie powiedzą?... Ludzie lubią wszystko symplifikować. Gotowi orzec, że po prostu sprzedałem żonę!
Tyniecki zaprzeczył ruchem głowy:
— Nic nie orzekną, bo o niczym się nie dowiedzą.
— Gwarantuje mi pan dyskrecję?
— Absolutną.
— To znaczy, że również nie dowie się o tym i... Kate.
— Oczywiście.
Gogo ożywił się:
— Da mi pan na to słowo honoru?
Tyniecki uśmiechnął się blado.
— Nie, panie. Słowa honoru nie dam panu. Musi panu wystarczyć moje zwykłe zapewnienie.
— Czy mam to uważać za obrazę? — poczerwieniał Gogo.
— Bynajmniej. Załatwiamy, jak pan to określił, transakcję handlową i na obrazę miejsca tu nie ma.
Gogo przygryzł wargi, a Tyniecki ciągnął: