Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Prokurator Alicja Horn tom I.pdf/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Skrzywił się. Nie znosił tych zwierząt. Już chciał wrócić na swoje miejsce, gdy na fotelu tuż obok dostrzegł drugiego kota.
Wzrok pomału przyzwyczaił się do czerwonego zmroku i z najwyższem zdumieniem odkrywał niemal na każdym fotelu, na każdej sofce, na każdym stosie ozdobnych poduszek — koty. Ogromne tłuste, opasłe koty.
— Psiakrew — zaklął przez zęby — cóż za ohydna menażerja.
W tej chwili w drzwiach ukrytych za portjerą szczęknął zamek i na progu stanął szczupły niski człowiek w czarnem ubraniu. Jego ręka niezwykle drobna i uderzająco biała wyciągnęła się zwolna do kontaktu i jaskrawe światło zalało pokój.
Przyglądali się sobie w milczeniu.
— Jak się masz, Fakir, — odezwał się wreszcie gospodarz i jego wąskie usta wygięły się w nikłym uśmiechu — cieszę się, że cię znowu widzę.
Przybyły wyciągnął rękę i mocno potrząsnął wąską dłonią profesora:
— Źle się mam, — odparł głosem niskim — dlatego masz przykrość mnie oglądać, kochany Karolu.
Spojrzał prosto w grube szkła profesora, z za których obserwowały go bacznie małe czarne oczy, i dodał:
— Pozwolisz usiąść?
— Ależ proszę cię, drogi Fakirze, wybacz moje roztargnienie.
Przysunął gościowi fotel i wówczas zaleciała od niego mdła woń chloroformu.
— Oderwałem cię od pracy — zauważył Fakir siadając.
— O, bynajmniej.
— Myślałem. Pachniesz choloroformem. Chętnie zapaliłbym papierosa.
— To jeszcze z kliniki — odpowiedział twardo profesor — w klinice wszystko cuchnie chloroformem.