Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Pan z prowincji widocznie, bo przecie tu wszyscy wiedzą.
— Co wiedzą?
Andrzej nie mógł zorjentować się. W jednej chwili przypomniał słowa rzucone przez majora od stolika, a później ostrzeżenie Leny. Patrzał teraz na tego człowieka, którym gardził i jednak czuł, że on nie kłamie.
— Tak panie, — mówił major — trzeba znać nasze stosuneczki warszawskie.
Spostrzegł odrazu, że kwestja pozycji pani Kulczowej bardzo zajęła tego śniadego draba, jak nazywał w myśli Andrzeja. Nie był tylko pewien, czy jest to ciekawość człowieka z prowincji, czy osobiste zainteresowanie. W każdym razie postanowił sytuację wyzyskać. Dość był na to sprytny.
Zresztą Dowmunt zbyt był wstrząśnięty wrażeniem rewelacyjnych zapewnień majora, by mógł wzbraniać się. Na rogu Chmielnej wsiedli do taksa i po pięciu minutach byli w „Oazie“.
Zauważył tylko, iż portjer i cała służba witała majora z taką owacyjną poufałością, z jaką przyjmuje się stałą i dużo płacącą klijentelę.
Na górze był tłok. W małem rondzie dancigowem odbywało się tarło kilkudziesięciu par zbitych w jedną drgającą, wirującą masę. Nagość ramion kobiecych w jarzącem świetle odbijała się ostro na tle czarnych smokingów, i błyszczących spoconych twarzy.
Nad gęsto obsadzonemi stolikami unosiły się kolorowe kule baloników. Mieszanina perfum, dymu cygar, zapachu potraw napełniła płuca zawiesistem, drażniącem powietrzem.
Zarządzający wybiegł im naprzeciw:
— Wszystkie stoliki są zajęte, bardzo pana majora przepraszam, ale jest pan redaktor Trylski, siedzi sam i pytał o pana majora.
Redaktor jednok nie był sam. Obok niego siedziała na kanapce roześmiana szatynka z główką a la Collen Moor i karmiła go migdałkami, gdyż sam sobie słu-