Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/318

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

obficie kroplący się na czole — wszystko to składało się na obraz zbyt silny dla oczu Marty.
Literalnie chwiała się na nogach i Roman wraz z pielęgniarką czemprędzej podsunęli jej fotel. Poprosiła, by zostawili ją samą z chorym.
Andrzej był nieprzytomny.
Nawet wówczas, gdy rozwartemi oczyma wpatrywał się w Martę, nie poznawał jej ani na chwilę. Musiał mieć dużą gorączkę. Dotknęła zimną dłonią rozpalonego czoła i widząc, że to przynosi mu ulgę, kolejno zmienała rękę.
Wpatrywała się w tę ukochaną głowę…
Czy będzie mogła jeszcze kiedyś przytulić ją do piersi, jak dawniej, jak dawniej?…
Czy Andrzej zdoła przestąpić cień, który między nich rzuciła śmierć tamtej?
Weszła pielęgniarka. Nie pytana zaczęła mówić o stanie chorego, o lekarstwach i godzinach, w których należy je dawać, o opinji lekarzy.
— A chłopak — dodała — dzięki Bogu, za trzy, cztery dni będzie mógł już wstać.
Marta drgnęła. Chłopak… syn Andrzeja, syn tamtej…
— Gdzie leży chłopak?
— Chciałaby pani pójść do niego?
— Tak, tak.
Pielęgniarka zaprowadziła ją na koniec korytarza i uchyliła drzwi małego pokoiku. Biało tu było i słonecznie. Poznała go odrazu, chociaż całą głowę miał obandażowaną.
— Proszę pani — zwrócił się do pielęgniarki — jak czuje się pan Dowmunt?
— Lepiej, kochanie, a oto przyprowadziłam ci panią Dowmuntową, która dziś rano przyjechała.
— Ach, to pani!… Jak to dobrze, że pani przyjechała!… Andrzej…
Na ustach Marty zgasł smutny uśmiech.
— Przepraszam panią — odezwała się pielęgniarka — ale ja muszę iść do swego chorego.