Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zgoda.
Zaczął objaśniać Ewie elementarne zasady utrzymywania się na powierzchni. Ewa ze śmiechem, leżąc na piasku wykonywała sprawnie wskazane ruchy, gdy jednak znalazła się w morzu, ani rusz, nie mogła ich powtórzyć i zaraz szukała nogami dna, parskając wodą.
— Tak nic z tego nie będzie, — zawyrokował Janek. — Niech pan zaniesie mamusię dalej od brzegu i tam położy na wodzie.
— O nie — protestowała — ja się boję.
— Ale mamusiu, przecie pan Andrzej będzie stał obok i gdybyś zanurzała się, przytrzyma cię na powierzchni. Pan Andrzej jest bardzo silny i napewno nie pozwoli ci utonąć.
Póty upierał się, aż Ewa musiała soę zgodzić.
Andrzej bez wysiłku wziął ją na ręce. Nie zastanawiał się przedtem, że przecie będzie ją miał w ramionach w cienkim trykocie, że na ramionach będzie czuł dotyk jej rozgrzanego w słońcu ciała. Wstrząsnął nim dreszcz. Zacisnęły się mięśnie szczęk aż do bólu. Nie patrzyli na siebie, lecz wiedział, że Ewa równie mocno odczuwać musi jego bezpośrednią bliskość.
Przyspieszył kroku.
Gdy woda sięgała mu ramion, płynący obok Janek oświadczył, że tu będzie najlepiej.
— No, odwagi, — roześmiał się zmienionym głosem Andrzej.
Lekko opuścił ją tak, że zanurzyła się do połowy ciała.
— Oj, proszę mnie tylko nie puścić, ja się tak boję — prosiła.
— Panie Andrzeju — prychnął obok Janek — trzeba podłożyć ręce. Tak, doskonale!
Wyciągnął pod wodą ramiona i uczuł na nich ciężar jej ciała.
Ewa oparta piersią i biodrami na jego dłoniach przestała się bać, a nawet zapytała:
— Cóż teraz mam zrobić?