Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.


III.

Lekarz kazał Marcie odbywać dłuższe spacery, to też codzień po śniadaniu chodziła do parku Łazienkowskiego i wracała dopiero na obiad.
Czerwiec rozwinął się całą wspaniałaością zieleni, zakwitł tysiącami świeżych barw, rozdzwonił się brzękiem owadów i świergotem ptaków.
Błądząc godzinami w cieniu starannie utrzymanych alej Marta przypomniała sobie zapuszczony park w Nieszocie.
Zostali tam tylko rezydenci. Rodzice od dłuższego czasu bawili zagranicą, gdyż pan Rzecki na wiadomość o powrocie Stanisława dostał ataku kamieni żółciowych i musiał znowu wrócić do Marienbadu.
Marta była zupełnie samotna. Małżeństwo odsunęło ją od dawnych stosunków koleżeńskich i od dawnych znajomych. Roman siedział w Ratyńcu, mąż zaś już drugi tydzień tkwił w Równem. Przysłał jej tylko kartkę z pozdrowieniami i z utyskiwaniem na nadmiar trudności. Od Grzesiaka dowiedziała się szczegółów śledztwa.
Okazało się, że elewatory podpalone zostały przez półzidjociałego chłopa, który dostał za to dwadzieścia pięć złotych od jakiegoś Żyda, którego nie umie wskazać pomimo energicznych „perswazyj“ policji. Strat materjalnych pożar nie pociągnął za sobą, gdyż zabudowania były ubezpieczone. Natomiast pokrzyżował plany Dowmunta, utrudniając mu rozpoczętą kampanję zbożową.
— Oto ręka kupców zbożowych, — mówił dr. Grzesiak — zaczęła się wielka gra i do jesieni pokaże się, czy zdołają oni utrzymać monopol w swych rękach, czy nie.
A mąż mój nadal wierzy w zwycięstwo?
— Hm… zdaje się, wierzy. W każdym razie postanowił