Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A widzi mama? Mówiłem, że pan Andrzej nie odmówi. No, to już pójdę. Dowidzenia!
Uścisnął ich i wybiegł w podskokach.
Zostali sami.
Głowa Ewy pochyliła się, obie dłonie zakryły twarz i między ich długiemi, wąskiemi palcami zalśniły kropelki łez.
Andrzej przysunął się blisko. Szeroką dłonią głaskał jej ramię, drżące w łkaniu.
— Ewuniu… kochana… Jedyna, moja…
Zarzuciła mu ręce na szyję, mokrą od łez twarz przytuliła do jego twarzy i spotkały się ich usta… Spotkały się jakimś bezgrzesznym pocałunkiem, jak bezgrzeszna jest sama miłość.
Patrzał w jej oczy i po raz pierwszy zrozumiał, co to jest szczęście. Daremnie szukał słów, by je określić.
Jaśniało głębią i płonęło słońcem, jarzyło się radością, mieniło się tęczą wszsytkiego, co ludzkie i wszystkiego co boskie, korzyło się i władało, ogarniało jego i całe życie, i cały świat…
Było to szczęście.
Cóż znaczą wszystkie lata cierpień? Cóż znaczą wszystkie rozpacze i upadki, cóż znaczy śmierć sama?
Oto przychodzi szczęście i jedną sekundą hojnie płaci za wszystko, wyrównuje z nadwyżką największe krzywdy, gasi najstraszliwsze tragedje…
Za oknami seledyn i róż zlewał się w wielkim kielichu nieba, pełnym ciepłego wiosennego wieczoru.
— Jakże dobry jest Bóg! — powiedziała Ewa i znowu siedzieli w milczeniu, aż do pokoju zajrzał zmierzch.
Andrzej wstał.
— Już pójdę, Ewuniu. Muszę. Niech ci się słodko śni, Ewuniu. Teraz zaczniemy nowe życie.
Przygarnął ją do piersi:
— Do jutra, Andrzeju, do jutra.
Przed bramą zatrzymał się na chwilę i rozłożył ręce: